- ...Tylko w którą właściwie
stronę jest północ? - zapytałam, rozglądając się we wszystkie strony
świata. Nindë potrząsnęła grzywą i zarżała drwiąco.
- Ja mam wiedzieć?! - obruszył się jadący obok Xiang-Yu. - Jestem historykiem, nie geografem!
- Przecież już tam byłeś - zauważyłam.
Zacisnął zęby i wymamrotał coś cicho. Podjechałam bliżej i poprosiłam o powtórzenie.
- Z Mei-Danem - powiedział nieco głośniej. - A w drodze miałem ciekawsze rzeczy do myślenia niż którędy jedziemy.
- O, nie wątpię - uśmiechnęłam się. - Czasami tak potrafię się zamyślić o
nowej opowieści albo o jakimś wydarzeniu z przeszłości i nagle się
okazuje, że jestem samiuteńka na nieznanej ulicy równie nieznanego
miasta... A czasem i znanego.
- Nie musisz mnie pocieszać.
- Ja się żalę nad sobą, a nie pocieszam - zachichotałam. - No to może objedziemy miasto dokoła?
- Teoretycznie nie mam na to czasu, ale w praktyce... - westchnął
Xiang-Yu. - Tylko, że dokoła miasta wszędzie rosną drzewa aeng-rô,
całkowicie taka sama sceneria.
- Ale w którymś miejscu musi przecież stać ten dom...
Słysząc naszą bezproduktywną dyskusję, Nindë straciła cierpliwość i...
Nie, na szczęście się nie odezwała, ale ruszyła. Na północ.
"Dom cudzoziemca" rzeczywiście był obrzydliwy, a w zestawieniu z
kwitnącymi wkoło drzewami wyglądał jak czysta kpina. Niby elegancka
rezydencja, ale szara jak zaschnięte błoto i "ozdobiona" mnóstwem
gargulców z opętańczo wyszczerzonymi kłami. Nie mówiąc już o tym, że
zdecydowanie przydałby się tam remont.
Pod jednym z drzew stał wielki czarny rumak i spokojnie skubał trawę,
ale udałam, że tego widzę. Za to Pokrzywa, kiedy z niej zsiadłam,
ostentacyjnie stanęła jak najdalej od niego.
Zastukałam kilka razy kołatką i po chwili drzwi otworzyły się ze
skrzypieniem przewiercającym mózg na wylot. Stała za nimi dziewczynka w
wieku Xianling, o czarnych włosach zebranych w dwa koczki. Miała na
sobie yukatę i zupełnie do niej nie pasujący fartuszek z falbankami.
- No, wreszcie! - ucieszyła się. - Wejdźcie, wejdźcie. Tylko się nie zgubcie, bo ja muszę iść robić pączki!
Zdziwiło nas takie przywitanie, ale nie zdążyliśmy nawet ust do niej
otworzyć, bo w te pędy pobiegła na piętro po kamiennych schodach, tupiąc
przy tym głośno. Echo rozchodziło się chyba na cały dom.
- O, już państwo są - na szczęście pojawił się kolejny mieszkaniec domu,
żylasty staruszek w grubych okularach, który dla odmiany nosił wymiętą
koszulę od garnituru i spodnie w kant. Twarz miał dokładniutko usianą
zmarszczkami, ale poruszał się jak człowiek w sile wieku, więc nie
mogłam zgadnąć, ile mógł mieć lat. Zresztą czy kiedykolwiek to
potrafiłam?
- Co się naczekaliśmy, to nasze, ale to nie znaczy, że państwa nie
ugościmy. Okin! - zawołał donośnym głosem i dziewczynka znowu zbiegła na
dół.
- Dziadku, no! - odezwała się z pretensją. - Czy ja kiedyś skończę te pączki, czy nie?
- Nie wiem, złotko, to tylko od ciebie zależy - uśmiechnął się staruszek.
- Ale jeśli zamierzasz je jednak skończyć, możesz przy okazji
zaprowadzić pana sekretarza do jadalni i poczęstować dżemikiem.
- Co, dżemikiem? Do naszych pączków?
- A kto je poza nami będzie jadł? Niech jeszcze ktoś spróbuje.
- Tyle nam zajęło przygotowanie go, a teraz byś raz-dwa cały
zmarnował... Chodzi o dżem z owoców aeng-rô - wyjasniła prędko, widząc
nasze pytające spojrzenia.
- Drzewa aeng-rô nie wydają owoców! - zaprotestował Xiang-Yu.
- Jak to nie wydają, skoro zrobiliśmy z nich dżem, to znaczy, że wydają!
- oburzyła się dziewczynka. - Pan tu mieszka całe życie, a takich
podstawowych rzeczy nie wie?
- No już, kochana, bądź grzeczna - zmitygował ją dziadek. - Właśnie
dlatego, że pan sekretarz mieszka tu całe życie, dawno nie zwraca uwagi
na pewne drobne, ale oczywiste sprawy.
- Ja też tu mieszkam od urodzenia - zauważyła Okin, ale chwyciła
oszołomionego Xiang-Yu za szeroki rękaw i stanowczo pociągnęła za sobą
na górę. Biedak nie miał innego wyboru.
- A panią proszę tędy - staruszek wskazał mi korytarz oświetlony słabym
blaskiem lamp. - Może nam pani stąd wreszcie zabierze tych
niezapowiedzianych gości.
- Jak to zabiorę? Dlaczego sami nie pójdą? - zapytałam, zastanawiając
się jednocześnie czy mieszkańcy tego domu czegoś nie kombinują. Ale
chyba nie, byli zbyt naturalni w swoim zachowaniu, a przynajmniej na
tyle, na ile mnie to oceniać.
- Skoro są w moim ogrodzie już chyba czwarty dzień po tym, jak do niego
wpadli, raczej sami nie pójdą - wyjaśnił, prowadząc mnie spokojnie przez
korytarz. Jego ściany były obwieszone malowidłami, przedstawiającymi
głównie krajobrazy... Choć trzy największe, wiszące na honorowym
miejscu, były portretami - o ile udało mi się dojrzeć w półmroku,
przynajmniej jedna z namalowanych postaci była kobietą (i nie, to nie
kwestia stroju - ten środkowy też był ubrany w coś w rodzaju sukni).
- Ale dlaczego to właśnie ja mam sobie radzić z pańskimi "gośćmi"? - prychnęłam.
- Och, jeden z nich zapowiedział, że prędzej czy później pani przyjdzie - odpowiedział pogodnie staruszek, a mnie łapki opadły.
Kiedy zatem dotarliśmy na dziedziniec, na którym znajdował się ogród,
mogła mi już tylko... Głowa opaść. O, albo powieki, żebym nie musiała
oglądać tego zmagania światła z ciemnością. W sensie, że straszliwie
raziło. Na środku ogrodu stało drzewo aeng-rô, tak wielkie, jakiego
dotąd tu nie widziałam, ale bez żadnych kwiatów. Po obu jego stronach,
trzymając się nawzajem w pułapce, stali Aeiran i nieznana mi kobieta w
szerokich białych spodniach i zielonej tunice. Strumienie energii wokół
niej poruszały się prędko, ale zdołałam jeszcze zauważyć, że ma ciasno
upięte włosy w kolorze srebra. Mój towarzysz natomiast stał w samym
środku wyłądowań elektrycznych, bez śladu zmęczenia, jak jego
przeciwniczka. Uśmiechnął się lekko, ale nie odrywał wzroku od tamtej.
- Czwarty dzień, jak słyszę? - podeszłam kilka kroków. - Puściłbyś tę
panią wreszcie. I nie myśl sobie, nie przyszłam tu szukając cię.
- Jeśli ją puszczę, będzie miała przewagę - stwierdził spokojnie. - Ma pewne prawo być na mnie zła, ale...
- Żadnego "ale" - ucięła stanowczym tonem srebrnowłosa. - Odebrałeś mi przeciwnika.
- To jeszcze nie zbrodnia - westchnęłam. - Nie możecie wypuścić się nawzajem i normalnie podyskutować?
- Czy ręczysz za niego? - zapytała wtedy. - Wydajesz się rozsądną osobą.
- Nie jestem, ale ręczę - skrzywiłam się i to jej najwyraźniej
wystarczyło. W jednej chwili więżące ją strugi cienia zniknęły, a
otaczające Aeirana błyskawice pomknęły w jej stronę i zniknęły w jej
oczach. Teraz oboje pozwolili sobie na głębszy wdech.
- Mój koń - zwrócił się Aeiran do staruszka, który gorliwie pokiwał głową.
- Tak, tak, przygalopował pod drzwi kilka minut po tym, jak tu
spadliście - przyznał. - Ale nie dawał do siebie podejść bliżej niż na
pięć kroków.
- Dziwne by było, gdyby dawał. Ale grzecznie sobie stoi z moją klaczą i
koniem Xiang-Yu - mruknęłam, po czym zwróciłam się do srebrnowłosej:
- Dwa pożary, kilkanaście zwalonych drzew i ogólnie sporo zniszczeń w mieście. To była twoja burza?
- Nie miała wywołać takich efektów!! - oburzyła się. - Nie zrobiłabym niczego na szkodę ludziom!
- Bądź co bądź, niecodziennie zdarza się okazja do walki z nim -
powiedział Aeiran w przestrzeń. - To normalne dać się ponieść w takiej
sytuacji.
- Oczywiście, że to nie jest normalne!! - wybuchnęła kobieta. - Nie mam w
zwyczaju popisywać się burzami ani tym bardziej niszczyć miast...
Znajdę go i zmuszę, by skłonił się w pokorze.
- Nie - sprzeciwił się mój towarzysz. - Może tutaj walczyłaś z nim jako
pierwsza, ale z nas dwojga ja znam go dłużej i mam większe szanse trafić
na jego ślad.
- Trafić na jego ślad? Po tym jak go potraktowałeś... - po jej twarzy
przemknął cień. - Nawet nie ma pewności, czy jeszcze żyje! - o dziwo,
wyglądała na zawiedzioną.
- Nie martw się, nie Kol'Ranveig - Aeiran najwyraźniej uznał tę rozmowę
za zakończoną, bo podszedł i otoczył mnie ramieniem. - Ruszajmy, czym
prędzej stąd wyjedziemy, tym szybciej go dogonimy.
- Przepraszam, jak to go dogonimy?! - wyrwałam mu się. - Ja tu mam na
głowie aferę z trucicielem i Geddwyna chodzącego za rączkę z cesarzem, a
ty nagle chcesz gonić za jakimś niewychowanym wariatem bez ręki?!
Chyba powiedziałam za dużo, bo zdenerwował się i chwycił mnie za ramiona.
- Skąd wiesz?!
- Święte prawo zbiegów okoliczności - bąknęłam. - Nie tak mocno, za pozwoleniem.
Wyswobodziłam się ponownie i ruszyłam w stronę wejścia do budynku. Omal
nie zderzyłam się w nich ze staruszkiem (kiedy on sobie poszedł?), który
trzymał w rękach słomiany stożkowaty kapelusz (nie, nie taki, jakie noszą niektórzy czarodzieje).
- Skoro już państwo wychodzą, proszę to przynajmniej założyć - podszedł i
podał go srebrnowłosej. - Bo mogą uznać panią za jakieś bóstwo.
- To akurat nic dziwnego - stwierdziła. - J e s t e m boginią.
- Tym bardziej nie powinnaś chodzić wśród ludzi, jeśli łatwo im cię
rozpoznać - uciął Aeiran stanowczo. - Czy dobrze rozumiem, że Haixi
Songlian jedzie z nami do gospody?
- Skoro tak twierdzisz - wzruszyłam ramionami.
Przy drzwiach wyjściowych dołączył do nas Xiang-Yu, równie oszołomiony jak wtedy, gdy tu przyjechaliśmy, jeśli nie bardziej.
- Dostałaś to, o co ci chodziło? - zapytał.
- Raczej nie to, co początkowo zamierzałam tu znaleźć - mruknęłam. A
jednak miałam przeczucie, że jeszcze wrócę do tego domu. Choć jeszcze
nie wiedziałam po co ani dlaczego jestem tego taka pewna.
- Długo was nie było - powiedziała niewinnie Xianglin, kiedy już uprosiliśmy u niej pokój dla nowego gościa. - Pobłądziliście?
- Oczywiście, że nie - odparłam. - W dodatku jeszcze kogoś znaleźliśmy.
- Naturalnie, naturalnie - pokiwała głową. - Trzeba było mnie zabrać na przewodnika. Dobrze znam Okin i bywam tam niekiedy.
Machnęłam ręką i poszłam na górę. Niech to, najpierw Nindë, kiedy już
pożegnałam się z Xiang-Yu przy bramach na dwór (trzeba go było
odprowadzać), zaczęła mi robić przytyki, że skoro nie orientuję się w
kierunkach, jak niby podróżuję po domenie podzielonej na Wschód, Zachód,
Północ i Południe... Nie chce przyjąć do wiadomości, że w międzysferze
ten podział jest dość symboliczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz