Ależ proszę nie myśleć sobie, że na ostatni tydzień kompletnie
zapomniałam o otaczającym mnie świecie! Wystarczył mi jeden urlop od
wszystkiego, który jednak nie zaowocował rozleniwieniem, tylko
przypływem energii. I uwaga, nabrałam ochoty na przygodę – tym razem do
opisania, nie do przeżycia. Tymczasem proszę – dostałam zamówienie na
opowiadanie miłosne, chyba na złość, żeby mieć się czym gryźć. No i
dobrze, postanowiłam ten jeden raz dotrzeć do ukrytych gdzieś w głębi
(być może) pokładów romantyzmu i wypożyczyłam sobie cały stosik
odpowiedniej literatury. Kilmeny pewnie ryknęłaby śmiechem, gdyby nie
jej niewzruszone zasady zachowania w bibliotece. Nie dziwię się, sama
przy tego typu lekturze zaśmiewam się często w głos. Poezja, jak już
wspomniałam, przynajmniej zachwyca poetycznością. Ale proza? To straszna
rzecz, inspirować się taką prozą. Kiedy pokazałam Aeiranowi, co też mu
nawiozłam do domu, zapytał nieufnie, do czego mi potrzebna cała ta
„wiedza teoretyczna”. Otóż do tego, żeby osiągnąć odpowiedni poziom
szaleństwa!
Na Krawędzi jest cicho i spokojnie, a do tego gorąco, bo kamienne
ściany chłoną promienie słońca jak gąbka wodę (też mi porównanie). Na
szczęście za oknem mamy morze. Natura musiała z pewnością mieć dzień
dobroci dla żywych istot, gdy wymyśliła wiatr od morza, o deszczu nie
wspominając. Aż żałuję, że kiedy przyjechałam, wszystkie chmury
rozstąpiły się jak na komendę.
Prawdę mówiąc, na ten wyjazd namówił mnie Tenari. A raczej łaskawie
stwierdził, że nie powinnam przesiadywać samotnie, kiedy on będzie u
Neid. Nawet nie wiem, czy na Andromedzie, czy też w starym domu San –
ona chyba także nie była jeszcze pewna. Rozbawiło mnie za to, że Tenari
oganiał się od mojego towarzystwa – najwyraźniej ma jakieś swoje
tajemnice, do których żaden dorosły nie ma prawa. I dobrze, niech ma,
dopóki na siebie uważa. Nie trzyma się mojej spódnicy, to dobrze. Ale
też nie jest samowystarczalny i potrzebuje towarzystwa, a to też dobrze.
Czy gdybym siedziała teraz sama w domu, chciałoby mi się pisać?
Czy gdybym zadekowała się gdziekolwiek indziej, chciałoby mi się pisać? Albo czy miałabym na to czas?
Teraz, o dziwo, mam.
Tylko co z nastrojem?…
Aha, i cała idea napisania czegoś d z i s i a j właśnie idzie w
diabły. Po kilku akapitach ni z tego, ni z owego naszły mnie myśli o
biegających rzodkiewkach, ptakach latających tyłem i fioletowym słońcu
na żółtym niebie. Nie sądziłam, że osiągnęłam już ten poziom szaleństwa,
poza tym coś takiego nie przyszłoby mi do głowy samo z siebie. To
raczej wizje w stylu Tenariego i jego kolorowo-kredkowego postrzegania
rzeczywistości, ale on przecież nie może mieć t a k i e g o zasięgu myśli.
Nawet jeśli jest podejrzewany o baśniowość.
A może dzięki temu zmienię ambicje o sto osiemdziesiąt stopni i stworzę
dramatyczne dzieło o niespełnionej miłości Żodkiewki do Rzonkila.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz