Rano (?) odtworzyłyśmy sobie wersję wydarzeń i wypytałyśmy nasze klacze,
które jednak podczas owych wydarzeń spały, więc niczym nie mogły się
przysłużyć. Żałowały tylko, że ich przy tym nie było, bo jednak
nieczęsto ma się okazję oglądać narodziny nowej legendy. Takiej z
prawdziwego zdarzenia.
Chyba że koń się nagle spłoszył i poniósł, co właściwie mogłoby być lepszą opcją.
- Dlaczego uważacie, że opowieści są takie ważne? – dopytywała się Vinga.
– Przecież żadne słowa i tak nie zdołają niczego zobrazować. Opis nie
dorówna widokowi.
- Od złej strony to ujmujesz – zaprotestowałam. – Słowa bywają zawodne,
owszem, ale opowieść to coś więcej niż tylko rządki literek. To
przeżycia. Coś, co się dzieje.
- To ty masz dziwne poglądy – oświadczyła z politowaniem. – I teraz
mówisz o czymś zupełnie innym niż ja. Ale dobrze: jeśli coś się dzieje,
chyba łatwiej uchwycić to w obraz niż słowa?
- Naprawdę myślisz, że wszystko można uwiecznić w ten sposób? – byłam na
siebie zła, że dałam się wciągnąć w tę rozmowę, choć już dawno temu
omawiałam ten temat z Geddwynem i wtedy ustąpiłam mu prędko. No i
Tenari, któremu łatwiej przekazywać wizje niż słowa… – A jak myślisz,
łatwiej byłoby ci namalować czy opisać dotyk wiatru na skórze? Dźwięk
ulubionego instrumentu rozbrzmiewający w uszach? Uczucia wreszcie?
- Muzyką można to wszystko uwiecznić – wtrąciła Ettard, całkiem
sensownie zresztą. – Nie odmawiam też malarstwu pewnej magii, wszelako… –
skrzywiła się i zerknęła na pędzel, który Vinga nosiła w zaciśniętej
pięści jak broń. – Uczucia? Tą czarną farbą?
- A po cóż miałabym je malować? – zdziwiła się szczerze bogini. – Czy nie
wystarczy, że są balastem dla śmiertelników? Czy nie wystarczy jeden
Aysel, który doszczętnie głupieje, próbując zrozumieć ludzi?
- Skoro tak to ujmujesz, to zaiste, opowieści nie muszą być dla ciebie
ważne – prychnęła Ettard z politowaniem. Fakt, że na samym początku
odnosiła się do Vingi z nabożnym dystansem – czyli trzymała się z daleka
– ale będąc świadkiem paru naszych dyskusji szybko przestała ją
traktować jak nieziemskie zjawisko, któremu należy oddawać pokłony.
Pytanie tylko, czy to na pewno zdrowy objaw – między bogami a
śmiertelnikami powinna jednak być pewna przepaść. Dostatecznie wąska, by
ci pierwsi nie skończyli jako czysta moc, której nie ma sensu czcić,
ale także dość głęboka, by nie byli traktowani jak „jedni z wielu ludzi z mocą”. Czy
nie tak określił się Aeiran dawno temu, w chwili słabości? A teraz
chętnie wymazałby z życia moment, w którym wypróbowując ową moc został
włączony w panteon Pieśni. Ale Vinga – ani cała reszta tegoż panteonu –
raczej by tego nie pojęła.
- Hej hej! Potworki, słoneczka! – rozległo się wołanie i po chwili
dopędzili nas J i Aeiran, ciągnąc za sobą Ner’linda. Trząsł się jak
osika, choć trudno powiedzieć, które z nich go o to przyprawiło.
- Powiedz mi – zwrócił się do mnie tonem, który mógłby brzmieć
rozkazująco, gdyby nie było w nim zdenerwowania. – Po co tu przybyliście?
- No jak to? – zdumiałam się. – J-chan nas przyciągnęła.
- Nie pytam o przyczynę, tylko o cel – pokręcił głową. – Szukacie kogoś,
prawda? Zakapturzonej postaci z księgą, której nie można otworzyć?
- Skąd wiesz, że nie można?! – wykrzyknęła Vinga. – Próbowaliście?!
- Ja próbowałem… Zostawił ją w siedzibie mego pana, zamiast zabrać ze sobą.
- Dawno to było? – wypytywała J z nagłym zainteresowaniem. O ile zakład,
że ona też by chętnie spróbowała? – Dlaczego właściwie on tu przybył?
Bo my to jesteśmy normalni turyści…
Ner’lind zmierzył ją spojrzeniem, z którego nie dało się nic wyczytać, po czym wbił wzrok w bladosiną trawę.
- Dla was to mogło być dawno. Pewnie kilka miesięcy. Sam
znalazł drogę, twierdził, że to miejsce go przyciąga. Zaprowadziłem go
do mojego pana, ale nie wiem, o czym rozmawiali. A potem zniknął gdzieś
pośród cieni… I więcej go nie widziałem. Wiemy jednak, że nie opuścił
Serca Cha… Wędrującej Ciemności.
- Sam przyszedł, więc mógł równie dobrze sam wyjść – wzruszyła ramionami J. – Może mu się u was spodobało?
- Nie wiesz, o czym mówisz! – zirytowała się Vinga. – Bez księgi mógł
zupełnie stracić rozeznanie w swoich czynach! Może już nawet nie wie,
kim jest!
- No to co on w niej miał? Instrukcję obsługi boskiej mocy? Bez niej nie pamięta, żeby oddychać i myć uszy?
- Nie rozumiesz… Każde z naszej dwunastki ma jakiś atrybut, który go definiuje. Bez niego jest… Jest…
- Niekompletny? – podsunął Aeiran. – Ja nie mam niczego takiego.
Teraz dopiero bogini zbaraniała na całego.
- Nie… Jak to nie masz? – wyjąkała. – A twój miecz, którego nie można złamać? Twój wierzchowiec, na którym przemierzasz światy?
- To tylko coś, co mi kiedyś podarowano – odpowiedział obojętnie. – Ale teraz łatwiej mi zrozumieć…
- Co? Co?! – fuknęła. – Nie masz czego rozumieć! I ja już niczego nie rozumiem!
Okręciła się na pięcie i pomaszerowała w kierunku domu, a wtedy atmosfera przestała być taka gęsta. Przynajmniej dla mnie.
- Pozwolicie, że i ja odejdę? – Ner’lind skłonił głowę jeszcze niżej. –
Przypuszczam, że teraz będziecie chcieli porozmawiać z moim panem…
Powiadomię go.
- Jeszcze jedna rzecz – zatrzymałam go, choć wiedziałam, że jeszcze
chwila, a ucieknie z krzykiem. – Dlaczego właśnie teraz zdecydowałeś się
nam o tym opowiedzieć?
Przez chwilę milczał i zaczęłam się już obawiać, że zemdlał na stojąco. Albo skamieniał.
- To z powodu ucieczki tego człowieka, który był z wami – rzekł wreszcie
zduszonym głosem. – Odkąd zawitał do nas ów zakapturzony przybysz, żaden
śmiertelnik nie zdołał stąd wyjść.
- Co to znaczy: nie zdołał?! – ryknęłam. – Mówiłeś, że ludzie pozostali w Wędrującej Ciemności z własnej woli!!
- Bo tak było – zapewnił szybko Ner’lind. – Ale mój pan miał plany…
Zresztą pewnie sam wszystko wam wyjaśni. Często mówi takie rzeczy,
których nie jestem w stanie zrozumieć, a więc i wam powtórzyć. – Uniósł
głowę, patrząc na nas bez wyrazu. – A teraz pozwólcie, że powrócę do
swoich obowiązków.
Odszedł powoli, jakby ciężar życia przygniatał go do ziemi. Słowo daję,
jeśli Shyamowi uda się go kiedyś postawić do pionu, będzie to sukces na
skalę międzyświatową!
- Żałosny – skomentował Aeiran, patrząc za nim pogardliwie.
- Oj, daj mu spokój – ujęła się za kapłanem J. – Za dużo czasu spędził
jako popychadło tych trzech żab. Myślisz, że to tak łatwo sobie
przypomnieć inny styl życia?
- A przedtem szczerze wspierał tę trójkę w dążeniu do najwyższej władzy?
- Tego nie wiem – stwierdziła. – Ale ta Ciemność nie jest taka jak twoja,
domyślam się po tym, jak na nią patrzysz. Może więc ten bidulek też ma
inny życiorys?
Dalej już nie dywagowaliśmy, za to wybraliśmy się na długą przejażdżkę,
pilnując, by przypadkiem nie wyjechać z zewnętrznej warstwy. Niekiedy
było to trudne, bo w pewnych miejscach ściana z cieni była tak cienka i
rzadka, że mieliśmy trudności z odróżnieniem jej od zwykłego mroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz