*

Powoli zbliżam się do końca zeszytu, a nie wzięłam zapasowego; mogłabym pisać bardzo skrótowo i tym się właśnie usprawiedliwiać, ale i tak nikt by w to nie uwierzył. Zobaczymy, jak to będzie.

- Pełnia – powtórzyła cierpliwie Najwyższa Królowa.
- Ależ… To przecież tak niedługo! – wyjąkała Adelin z tępym wyrazem twarzy. – Spodziewałam się, że wasza wysokość zostanie do zakończenia wojny!
- Przyejchałam tutaj, by zapewnić j e j bezpieczeństwo – sprostowała Angharad. – Czy myślisz, że nie mam własnych obowiązków? Podczas pełni księżyca muszę być w Kamiennym Kręgu i rozmówić się z tymi, których mędrzec Belinus poprosił o pomoc.
- W Kamiennym Kręgu… W takim razie czas pełni to dobra pora – Ragnell pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Tylko że przypada na noc Zimowego Przesilenia – przypomniała minstrelka Ettard, odrywając się na chwilę od gry na harfie. Jej muzyka była prosta, ale słodka i poruszająca czułe struny w duszy; dzięki niej oderwałam się od spraw bieżących i zatęskniłam za… No właśnie, za czym? Jakaś istotna myśl uciekła wraz z urwaniem melodii. – A to dla Czarownego Ludu nigdy nie była dobra pora.
Zanotowałam sobie w pamięci, żeby później się nad tym zastanowić, a może i pogadać z tą dziewczyną na tematy światopoglądowe. Niby Letnie Przesilenie jest uważane za najbardziej magiczne, bo rozkwit natury, zielone lasy dobre do rozpalania ognisk (dzieci, nie palcie ognisk w lesie, bo driady was dorwą!), ale jakoś czas zwycięstwa nocy nad dniem wydaje mi się bardziej… Odpowiedni. Nie jestem tylko pewna, do czego akurat w tym przypadku. Wszystko niestety zależy od kręgów kulturowych i czasem się w nich gubię.
- Nie wierzę w takie rzeczy – ucięła stanowczo złotowłosa królowa.
- Jedziesz na spotkanie z przybyszami z Tamtej Strony, moja pani i królowo, a mimo to…? – odezwała się bezczelnie minstrelka.
- Sądzę, że Belinus ma jakiś plan. Ufam jego mądrości, ale nie wierzę w twoje pogańskie zabobony.
Powiedziawszy to odłożyła niedokończony haft i wyszła, niby spokojna, ale jej oczy ciskały pioruny. Pokręciłam głową na jej pokrętne rozumowanie; gdyby powiedziała: „nie wierzę twoim pogańskim zabobonom”, miałoby to więcej sensu.
Nie siedziałam dłużej w kamiennej sali, gdzie ogień z kominka rzucał ruchliwe cienie na ścianę. Ragnell postanowiła posiedzieć przy Oglamar, która źle się czuła, a Adelin wyszła obrażona i zawiedziona. Tylko Ettard została, na powrót pogrążona w grze, więc nie chciałam jej przeszkadzać.

- Może byśmy się wreszcie stąd wyrwali? – zaproponował Aeiran na pozór obojętnie, jakby zapomniał, że za dobrze go znam. – Sama mówiłaś, że chętnie zajrzałabyś na tę wojnę.
- Od początku ciekawi cię to, co dzieje się w tym świecie, tam, gdzie tego nie widzimy – westchnęłam. – Pojechałeś ze mną, żeby wpakować się w coś nowego?
- Pojechałem z tobą, bo nie mam do n i e g o zaufania.
- Jak i cała reszta światów – wzruszyłam ramionami. – Ale tak intensywnie o czymś myślisz, że aż słyszę pracę trybików. A pamiętasz, jak to było na Krawędzi?
- Wtedy nawet nie pytałem cię o zdanie – przypomniał. – To było coś, w czym nie mogłabyś uczestniczyć, nawet gdybyś chciała.
- Nie chciałabym – przyznałam. – Punkt dla ciebie. Tylko czy tym razem to nasz czas i miejsce?
- A co myślisz o czasie zmiany światów? – odbił piłeczkę. – Przecież ty też to czujesz. Coś pożera ten świat kawałek po kawałku, zastępując je nowymi, po swojemu. I ślad tego czegoś tkwi w kobiecie, którą przywiozła królowa.
- To dlatego tak się wyrwałeś z pomocą… I jak, potrafisz to „coś” nazwać?
- Jeszcze nie – skrzywił się nieznacznie. – Ona została pożarta od środka i niewiele w niej zostało. Dziwne, że jest względnie cała fizycznie.
- Względnie, to bardzo optymistyczna diagnoza… Chyba poszukam Sheril, powinniśmy chociaż spytać ją o zdanie. Nie mówiąc już o Tenarim, który znów gdzieś przepadł… – już naciskałam klamkę, gdy nagle zdjął mnie śmiech pusty: – Wreszcie jesteśmy tylko we dwoje, a myślimy tylko o rozpaćkanej opowieści.
Zdążył mi jeszcze mignąć jego uśmiech, kiedy opuszczałam komnatę.

Niby łatwiej było znaleźć Tenariego niż Sheril – musiał wyczuć, że go szukam i dotknął na chwilę moich myśli – ale i tak znalazłam oboje w tym samym miejscu. W tajemniczej komnacie w wieży, pod drzwiami której siedział Andret z twarzą ukrytą w dłoniach. Nieruchomy, z czarną peleryną pokrytą kurzem, wyglądał jak pogrążony w długim śnie; kiedy jednak usłyszał moje kroki, podniósł głowę i uśmiechnął się uszczypliwie.
- A teraz poznajemy nawzajem swoje tajemnice – powiedział niskim głosem, który z pewnością świetnie brzmiałby w śpiewie.
- Nie mam tu własnych tajemnic – mruknęłam, nasłuchując. Zza drzwi dochodził podniesiony głos Sheril – przytłumiony, więc słabo rozróżniałam słowa. Raczej nie mówiła sama do siebie, ale tamta, której twarzy nie poznałam, nie reagowała. Wreszcie Dama z Eskalotu wyszła… Wyciągnięta przez Tenariego.
- Co to miało być? – odezwałam się do niej słabo. – Najpierw mi robisz wyrzuty, że mu pozwalam na zbyt wiele, a teraz…
- Przyszedł tu za mną – przerwała mi. – Ale nie martw się, ona śpi jak kamień, nie reagując nawet na myśli.
Podniosłam mojego wychowanka i spojrzałam mu w twarz; patrzył poważnie i przepraszająco.
- Była smutna – przekazał. – Tu w ogóle jest za dużo smutku. Smutna i przestraszona.
- To prawda – przytaknęłam, choć jeszcze przed chwilą zamierzałam i jego ochrzanić. – Powinno się tu wiele dziać, powinna grać muzyka, odbywać się turnieje, życie powinno kwitnąć. A ty poszedłeś zaglądać w umysł tej jednej osoby?
- Nie było w niej nic oprócz smutku i lęku – stwierdził. – Myślałem, że znajdę więcej, ale nie.
- Żadne z nas nie zdołało do niej dotrzeć – westchnęła Sheril. – Żałuję, że tam poszłam; wolałabym ją pamiętać taką, jaka była na Małych Wyspach, kiedy odbywałyśmy nauki.
- Czekałem, pani, by złożyć ci wyrazy współczucia – Andret wstał z podłogi, ciągle z tym samym uśmiechem. – Tak samo opłakujesz moją matkę, jak królowa wiwatuje; ciekawe, która z was ją lepiej znała.
- A nie ty, sir Andrecie?
- Nie musisz być taka formalna, pani – żachnął się. – Jestem wszak rycerzem tylko tytularnie. Sam znałem ją głównie z przesadzonych opowieści, podobnie zresztą jak nasz drogi Gilbert ciebie.
- Gilbert nie miał powodu, by mnie znać – pokręciła głową i poszła przodem.
- Kim w takim razie jesteś? – zwróciłam się do Andreta, kiedy dwornie przepuścił mnie na schodach (szczerze mówiąc, wolałabym iść za nim). – Druidem? Czarodziejem?
- Może wszystkim po trochę – roześmiał się. – Matka widziała we mnie następcę Belinusa, choć plotkowano, że raczej następcę tronu… Niech sobie Gilbert panuje, w końcu to jego król usynowił. Niech ma wreszcie własny zamek, ja go nie potrzebuję.
Zaśmiał się ponownie; w jego głosie brzmiały jakieś niebezpieczne tony, ale nie przejęłam się. Ten typ tak ma.
- To twoja matka tam śpi? – podjęłam, próbując jednocześnie schodzić i spoglądać za siebie. Nie wychodziło.
- Pani Argante, księżna Kerndii – pokiwał głową Andret. – Budząca grozę czarownica i najzagorzalsza przeciwniczka Najwyższego Króla. Owszem, to moja niezrównana matka. Przez wieki będą opowiadać, jak to diabli przyszli po jej duszę.
- A jak było naprawdę? – zapytałam szybko, nie chcąc stracić okazji. Przeliczyłam się jednak.
- Nie było mnie tam – przez chwilę wyglądał jak zmartwiony chłopczyk. Pytanie tylko, czy żałował swojej matki, czy własnie swojej nieobecności na miejscu…

Mówiłam Tenariemu o turniejach i świętach, jakie powinny się tu odbywać, ale czy wtedy byłoby to nasze miejsce i nasz czas?
Królowa Angharad, jakkolwiek ze znanych sobie powodów sceptyczna, postanowiła wyruszyć nazajutrz; jasne było zatem, że będą jej towarzyszyć Andret i Ettard, aby ów sceptycyzm równoważyć. I uwaga: chęć wyjazdu zgłosiła również Sheril – oczywiście ze swoją „świtą”, co chyba jest lepszą opcją niż wojna – na co królowa łaskawie orzekła, że zastanowi się nad tym do wieczora. Sheril nie sprzeciwiała się, zadowolona i pewna swego; czuje się tu na miejscu równie mocno, jak w Eskalocie, a Angharad chyba nie chce jej tracić z oczu.
A ogólnie jest podejrzanie spokojnie, nie licząc ostrej kłótni Adelin z Oglamar przy śniadaniu; rudowłosa dama tak się zdenerwowała, że Ragnell musiała ją zapakować do łóżka i uspokajać, ale teraz wszystkie są razem z nami w nawiększej sali, którą można by nazwać salonem. Ogień trzaska na kominku, Ettard wreszcie gra weselej i wreszcie można poklaskać do rytmu, pijąc w przerwach dobre trunki – choć co chwilę ktoś się dziwi, że przedkładam ziołowe napary nad wino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz