26 IV

Po tamtym spotkaniu z kuzynką dużo rozmawiałam z Ettard o czarach i Śnieniu, a ona zaskakująco wiele z tego pojmowała. Później napisała długi list i poprosiła mnie o pomoc w wysłaniu go do Belinusa, bo ptaki raczej po międzysferze nie latają. A potem, jak już wspomniałam, w Melrin wybuchło święto niczym fajerwerk i trwało trzy dni. Wielka, głośna – na szczęście ładnie głośna – i barwna impreza pod przykrywką tańców obrzędowych oraz proszenia duchów i bogów (taka hierarchia obowiązuje w Solen) o pomyślność. Miałam nadzieję, że przyjedzie Clayd, on jednak przysłał mi wiadomość, że Melgrade też świętuje na swój własny sposób i że będzie miał po tym święcie dużo do sprzątania. Musiał to pisać w kiepskim humorze, bo o mało nie wydrapał długopisem dziur w kartce – zdaje się, że presja i nawał zajęć spadły nie tylko na Vanny. Szkoda. Za to miałam niezły ubaw obserwując Mariusa, kiedy został wciągnięty do roztańczonego korowodu, choć chyba nie bardzo zdawał sobie sprawę, co robi i co się tu w ogóle dzieje. Jest trochę tak, jakby zaczął traktować swoją sytuację jak przejście z jednego snu do drugiego – dla odmiany całkiem miłego – ale i z tą odmianą trudno mu sobie poradzić. Zawiłe…
W końcu jednak trzeba było wrócić do domu, a nazajutrz po powrocie – czyli dzisiaj – zgarnęłam Tenariego i uradowaną Pokrzywę i korzystając z tego, że pozostała dwójka odsypia, wybraliśmy się na Rozdroże. Wyskoczyliśmy z portalu prosto na jedną z wielu zawieszonych w niebycie ścieżek; przez chwilę świat wirował mi przed oczami, przez co Ten-chan zatroszczył się i zaczął mi fruwać dokoła głowy, żebym patrzyła na niego, a nie w dół. Zabawna metoda, ale pomogła. Kiedy już pewnie stanęłam na własnych nogach, dostałam jednak kolejnego zawrotu głowy, ponieważ magia tego świata stworzyła najpiękniejszą wiosnę, jaka mogłaby przydarzyć się naturze gdziekolwiek indziej. A może i jeszcze piękniejszą… A gwiaździste jezioro lśniło tak, jakby z góry pospadały wszystkie gwiazdy – ale nie, parę tam jednak zostało.
Pierwszą osobą, która powitała nas w progu, była Ivy, przysłana tu przez swoich zabieganych opiekunów. Ucieszyło mnie to – Tenari od razu wyraził życzenie pozostania na Rozdrożu na dłużej, skoro ta mała duszyczka tam siedzi. Duszyczka wyściskała nas z całej siły i zaciągnęła do salonu, gdzie mimo ładnej pogody w kominku palił się ogień. Zastaliśmy tam panią Steryard i panią… no, panią z Hany, zajmujące się dwójką zakatarzonych niemowlaków.
- Lepiej tam nie podchodzić – poinformowała mnie Ivy scenicznym szeptem. – Bo zaraz będzie pisk, że zarazki.
- Nie będzie, nie będzie – roześmiała się Noelle, która to świetnie słyszała. – To już końcówka choroby, ale woleliśmy przywieźć ich tutaj, zanim Kaede i Tomine skoczą sobie do gardeł.
- Na litość, ta kobieta skacze nad nimi jak nad bezcennymi artefaktami, które mają ocalić świat! – przewróciła oczami Andrea. – Zdecydowanie lepiej dla nich, że mogą być u nas…
Czarnowłosa posłała szwagierce przeciągłe spojrzenie spod uniesionych brwi.
- A tak naprawdę to jest podstęp – zwróciła się do mnie tonem wyjaśnienia. – Wiesz, zgromadzenie całego stadka dzieci, żeby mój nieszczęsny brat się wreszcie przyzwyczaił i dał się urobić…
- Wcale nie! – obruszyła się Andrea, ale w jej oczach migotały wesołe iskierki.
- Może i nie, ale Rick tak uważa. Dlatego zaszył się gdzieś na strychu – Noelle zachichotała jak mała dziewczynka. Niebieskookie niemowlę, które trzymała na kolanach, odpowiedziało radosnym uśmiechem, więc połaskotała je pod brodą.
- Nadal nie jestem pewna, które jest które – przyznałam, przyglądając się sielankowej scence.
- Zobaczysz, jak urosną, okażą się unikatowymi osobowościami – zapewniła Noelle. – Na razie nie zamierzamy ubierać Rei na niebiesko, a Yukiego na różowo tylko dlatego, że jest to ogólnie przyjęte.
- Odwrotnie – poprawiła ją Andrea. – I mówisz tak, jakby już sami wybierali sobie ciuchy.
- Nie… Mam na myśli, że ty im szyjesz, a lepiej już się nie da.
- A, chyba że tak.
- Co słychać? – w drzwiach stanął Rick z kubkiem kawy. Wyglądał na niewyspanego. – O, cześć. Vanny dała znać, że przyjedziesz, jakbyś była królową, którą trzeba zapowiadać. Masz jakąś sprawę?
- A, racja – pacnęłam się dłonią w czoło. – Wybieram się w dłuższą podróż i chciałam pożyczyć dwa konie. Znajomych zabieram…
- A zamiast tego siedzisz wśród tych cieknących nosów? – spojrzał na mnie z politowaniem. – Chcesz brać konie, to gadaj z końmi. Nawet im się nie chce wyleźć ze stajni, tylko by się leniły.
- Mogę zostawić Pokrzywę, żeby je urabiała – zaproponowałam, na co Andrea zareagowała z jakiegoś powodu wybuchem śmiechu. Kiedy dołączyła do niej Noelle, Rick tylko westchnął ciężko i poczłapał na górę.
- I tyle mamy z niego pociechy – skwitowała jego siostra, wzruszając ramionami.
- W ogóle macie tu deficyt facetów – zauważyłam. – Blue na przykład nie widzę…
- A zgadnij, gdzie może być Blue – prychnęła Andrea. – Może by tak wystosować do Marzenia podanie o uziemienie Carnetii na jakiś czas? Niby nie trzeba nas tu strzec dwadzieścia cztery na dobę, ale jednak…
- Nie wiem, gdzie by to pismo trafiło – mruknęłam. – Vaneshki, z tego, co wiem, też nie ma. No a Kaede? – zwróciłam się do Noelle. – Zostawił dzieciaki na twojej głowie i prysnął?
- Uznał, że wypada złożyć wizytę tu i tam – odpowiedziała niezrażona. – Miał zacząć od Teevine.
- No to długo tam nie pobędzie, bo Geddwyna nie ma…
- Słodcy bogowie, czy to jakiś sezon na puste domy? – wykrzyknęła Andrea, przesadnie załamując ręce.
- Skoro tak, może już być u ciebie w herbaciarni – stwierdziła Noelle spokojnie, a ja, tknięta dziwnym przeczuciem, uznałam, że w takim razie również powinnam tam szybko wrócić…

Pożegnawszy Tenariego, który z miejsca zdecydował, że zostaje, wróciłam do domu. Pokrzywa wysadziła mnie na parkingu – stała już tam jedna klacz, zupełnie ignorująca nasze przybycie – a sama również wróciła do miłego acz leniwego towarzystwa. Ja natomiast od razu pobiegłam do Blue Haven – i stanęłam jak wryta, z zastygniętym w gardle okrzykiem.
Co mianowicie zastałam? Przede wszystkim dotyk mroźnego powietrza… Na środku herbaciarni wznosiła się lodowa kopuła, niezbyt imponujących rozmiarów, ale dostatecznie duża, by zmieścić człowieka. Może niekoniecznie wyprostowanego, ale jednak człowieka. Kaede stał obok z wściekłą miną, na kanapie zaś siedziała Ettard z okrągłymi ze zdumienia – bynajmniej nie ze strachu – oczami. Na mój widok poderwała się i podbiegła.
- Nie mogliśmy nic zrobić – wyrzuciła z siebie zduszonym głosem. – Nawet Ciemna Pani nie zdołałaby rzucić takiego czaru ot tak, bez przygotowania!
- To nie był czar – pokręciłam głową. Podeszłam do Kaede, tłumiąc chęć złapania go za klapy kurtki: – Co ci przyszło do głowy?! Myślałam, że już wyrosłeś z zamrażania mi herbaciarni!
Tym razem Ettard wydała oburzony pisk, ale na tym poprzestała.
- Ciesz się, że jej nie podpaliłem – warknął rudowłosy i spojrzał ze złością na kopułę. Z jej wnętrza dobiegł głośny łomot. – Tamten też niech się cieszy. Zaraz jak tylko przyszedłem, wyskoczył do mnie z takim tekstem, jakby tu rozkazywał…
- I jak widać, miał powód! – wtrąciła Ettard i została zignorowana.
- …A jak mu odpowiedziałem, ta baba zaraz pobiegła do twojego pokoju i przytachała mu broń. Może mi łaskawie wyjaśnisz, po cholerę trzymasz coś takiego na widoku?
Zamarłam ze zgrozy, bo jedyną bronią, jaką można znaleźć w moim pokoju, jest gwiazdkowy gunblade od Vanny, który wisi sobie nad toaletką jako część umeblowania. Że też Ettard zdołała go zdjąć ze ściany i tu przyciągnąć… Przyjrzałam się Kaede dokładniej – ubranie miał rozdarte w paru miejscach, ale chyba nie zdążył dać się zranić.
- A powiem ci, że walczył zawodowo – chłopak najwyraźniej odgadł moje myśli. – Jakby go zaprogramowano na zwycięstwo za wszelką cenę. Jak chłopaki z oddziałów organizacji, zanim ją rozpirzyliśmy.
- Wypuść go już, co? – westchnęłam.
- Ma dużą i ostrą zabawkę, wyrąbie sobie drogę.
- Wypuść!! – wrzasnęłam, tracąc cierpliwość. Wzdrygnął się i bez słowa uderzył pięścią w lodową ścianę, podgrzewając ją i rozbijając.
- A ty też jesteś dobra! – wycedziłam przez zęby, odwróciwszy się do Ettard. – Nie mówiłam, że tu przychodzą tylko tacy, których zaprosiłam?! Słowo daję, miałam cię za rozsądniejszą!
- Prze… Przepraszam – pisnęła cicho. – Straciłam głowę, kiedy ten… Twój gość wcisnął Mariusowi twarz w poduszkę.
Obejrzałam się na Kaede, który zapatrzył się w przestrzeń, nie mając zamiaru składać bardziej szczegółowych wyjaśnień. Tymczasem Marius wygrzebał się już ze swojego więzienia, zmarznięty i zakaszlany, po czym bez słowa udał się do łazienki. Za nim pobiegła zaniepokojona minstrelka.
- Wiesz, gdzie może być Geddwyn-sensei? – zapytał Kaede obojętnym tonem, kiedy zostaliśmy sami.
- Nie mam pojęcia, nie dał znaku życia chyba od Przesilenia – westchnęłam.
Nie odpowiedział, skrzywił się tylko z irytacją.
- Sprzątasz – oznajmiłam już spokojnie i klapnęłam na kanapę.

21 IV

Mimo wszystko nie spędziliśmy wiele czasu w Cantioli, przede wszystkim dlatego, że Ettard nalegała, by ruszyć dalej, choć po niej ostatniej bym się tego spodziewała. Gdyby została tam dłużej, argumentowała jednak, zechciałaby pewnie od razu tam pozostać, a przecież ma jeszcze sporo czasu i miejsc do odwiedzenia. Zaznaczam to, żeby później nie było, że nie możemy usiedzieć w jednym miejscu przez moje własne niezdecydowanie.
Nie ruszyliśmy się jednak zbyt daleko, tylko do Melrin, które jak zawsze zaskakiwało gości. Jesienne barwy tak w nim dominują, że czasem zapominam, jak wiosenne potrafi być, gdy nadejdzie właściwa pora. Warto byłoby może zostać tu przez kilka dni, bo zbliża się rocznica założenia miasta i zapowiada się sporo atrakcji, ale jeszcze się zobaczy. Na razie mieszkamy sobie w przemiłym domu z pokojami do wynajęcia, a tuż za moim oknem rośnie wielki szumiący jesion. Ettard już trzeci dzień (i trzeci raz) opowiada mi legendę o sir Dylanie, ale chyba mija mi nastrój na tego typu historie, bo nie mogę się skupić na treści. Już prędzej na formie – poetycka jest jak należy, wzniosła też, a do tego przy dźwiękach harfy i doskonale wiem, że sama napiszę tę opowieść zupełnie inaczej. Tymczasem Tenari, widząc jak minstrelka jest pochłonięta sztuką, znalazł sobie nową zabawkę, co oznacza, że ciąga Mariusa gdzie popadnie. Cóż, ufam mojemu wychowankowi może bardziej niż powinno się ufać demonicznemu czterolatkowi o pokręconym dzieciństwie i jestem pewna, że się w stolicy nie zgubią. Mam tylko nadzieję, że Ten-chan nie próbuje włazić Mariusowi do głowy, choć pewnie nie przyznałby się, dopóki bym go nie przycisnęła. Inaczej jest za to z włażeniem na głowę – czasem dosłownie.

Wraz ze snem przyszła wizja wielkich czarnych wrót z pochodniami po obu stronach, a za tymi wrotami stała Vanny. Rozglądała się zdziwiona – nie wiem, czy scenerią, czy samym faktem, że jest w moich snach – podczas gdy z tyłu płomień buchał z głębokiego dołu. Wzdrygnęła się i przeszła przez wrota, które wtedy zniknęły, ustępując kamiennemu murowi, wznoszącemu się aż pod niebo. Stałyśmy sobie na nim, o dziwo bez lęku przed upadkiem. Może dlatego, że z tak wysoka nie widać było ziemi?
Krajobraz zmienił się skrajnie, ale i sama Vanny wydawała się słabo nad sobą panować. A to przyjmowała swoją właściwą postać, białowłosą i czerwonooką, a to wracała do ciała, które z konieczności musiała zajmować, a to wreszcie przybierała swoją formę do projekcji, kasztanowowłosą, w czerwonej czapce z daszkiem. Kiedy zwróciłam jej na to uwagę, skrzywiła się, zerwała czapkę z głowy, by przyjrzeć jej się ze zdziwieniem, a po chwili naciągnąć ją sobie na oczy.
- Może to dlatego, że moje sny nie zawsze są moje – mruknęła i znów zmieniła wygląd – A może po prostu za mało ostatnio sypiam. Ciągle jestem zajęta.
- Praca w tajemniczej organizacji wyczerpuje? – domyśliłam się.
- Ano – kiwnęła głową. – Ale miałyśmy rozmawiać o tobie, a nie o mnie.
- Czy ja wiem? – uśmiechnęłam się. – Potrzebne mi twoje Śnienie, przypominam. Pamiętasz jak byłaś na wyspie czarownic i wyciągałaś Doineanna?
- Pamiętam – odpowiedziała grobowym tonem. – A ty pamiętasz, że kategorycznie nie chciałam o tym mówić?
- No. Ale masz już wprawę w pomaganiu delikwentom uwięzionym cieleśnie w koszmarach.
- Nie chciałabym być złośliwa – przypomniała z absolutnie złośliwym uśmieszkiem. – Ale ty się w to bawiłaś wcześniej niż ja, choć Śniącą nie jesteś. A ja to robiłam na spółkę z Yori.
- Ale ja nie chcę, żebyś kogoś wyciągała! – zamachałam rękami. – Chciałam się poradzić odnośnie kogoś, kto z koszmarów wrócił!
- Tego faceta, o którym mi pisałaś? Który się upiera, że sama jesteś koszmarem? – upewniła się moja kuzynka i nagle zaniosła się chichotem. – No widzisz, za często tak siebie nazywałaś i teraz się to mści! Tylko w czym właściwie problem, skoro już został wyciągnięty?
- Nie wyciągniety, a raczej wykopany przez J, I z tego, co zrozumiałam, przez umysł panienki, która też często miewała koszmary – uściśliłam i zrelacjonowałam z grubsza przebieg wydarzeń. – W tym właśnie rzecz: czy dowolna osoba może być takim przekaźnikiem? Czy musi mieć zadatki na Śniącego?
- Czy ja wiem… Sporo zależy też od tego, kto wykopuje – Vanny zamyśliła się na dłuższą chwilę. – Wtedy, na wyspie czarownic, to ja byłam przekaźnikiem. I co, chodzi ci o to, że trzeba panienkę poduczyć Śnienia? Bo myślałam, że rozmawiamy o facecie… A ja się na nauczycielkę nie nadaję.
- A tymczasem, widzisz, rozjaśniłaś mi w głowie – odpowiedziałam z uśmiechem. – Z Mariusem muszę sobie jakoś poradzić, on teraz powinien porządnie trzymać się jawy.
- I pewnie dlatego ty śpisz po południu?
- Po południu? Z tego, co wiem, powinno być najpóźniej rano…
- Położyłam się spać o trzeciej – wzruszyła ramionami. – Chyba jestem w innej strefie czasowej i to dlatego… Ale zaraz będę musiała kończyć poobiednią sjestę i znowu ruszyć w tango.
- A nie chciałabyś sobie zrobić wolnego? – podsunęłam. – Zabieram moich gości na wyprawę i… Właśnie, może przy okazji załatwiłabyś nam więcej koni?
- O? Wybierz się na Rozdroże, tam ci dadzą. Mnie teraz nie ma w domu, dałam się wrobić w całe stadko zleceń i już raczej tego nie odkręcę – Vanny pokręciła głową z cierpkim uśmiechem. – Poza tym wyczytałam w horoskopie, że w maju mogę wpaść w pułapkę Koziorożca, więc muszę się do tego przygotować.
- A nie lepiej po prostu pytać przezornie o znak zodiaku i uciekać? – parsknęłam śmiechem.
- Jeśli mowa o tej osobie, o której myślę, to może być trudne – przy tych słowach zapatrzyła się w przestrzeń, chyba wspominając. – Co nie znaczy, że nie da się z tej pułapki uciec.
Sceneria znów się zmieniła i znalazłyśmy się pod dnem morza. To znaczy, otaczała nas falująca ściana, śliska w dotyku i ozdobiona błękitnymi zawijasami, a gdzieś nad nami szumiała woda…
- No to zostawiam cie w przyjaznym środowisku. Trzymaj się, honey – Vanny pomachała mi i zniknęła, zmieniając kolor włosów na niebieskie.

18 IV

Wynurzyłam się z zacisza (jasne…) domowego i wreszcie zabrałam gości na wycieczkę – jednak Ettard powinna trochę poznać światy, a Marius… No, poznać światy. I przekonać się, czy bardzo się różnią od jego własnego. W przezwyciężeniu lenistwa pomógł mi liścik przysłany wczoraj z wydawnictwa w Arquillonie, po przeczytaniu którego nabrałam ochoty nakopać mojemu szanownemu wydawcy. Nie bacząc na to, że jest chyba jedynym, który sam się o mnie upomina, w dodatku po tak długim czasie… Zresztą DeNaNi to dobry punkt, od którego można zacząć poznawanie światów – choć może nie jestem tu specjalnie obiektywna.
I tak znaleźliśmy się w Arquillonie, ojczyźnie stukniętych czarodziejek. Sama idea magii, w dodatku wykładanej w eleganckiej szkole, wydała się Mariusowi ziszczeniem opowiastek dla dzieci, ale przynajmniej nie uważał tego za kolejny koszmar. Za to później trzeba mu było uświadamiać, że maszyny parowe bynajmniej nie są poruszane przez czary. Doprawdy, trudno mi ustalić, z jakiej epoki się wywodzi – w stolicy czuł się dość swojsko, ale już styl ubierania się mieszczan uznał za ekscentryczny. A może za długo grzebaliśmy w Szafie poprzedniego dnia, szukając nam porządnych ciuchów na wyjazd?
Z kolei Ettard, jak na kogoś, kto nigdy wcześniej nie opuszczał swojego świata, prawie niczemu się nie dziwiła, a do tego nadzwyczaj rzadko się odzywała. Może traktowała wszystko swoim „tak powinno być”, a może po prostu mowę jej odebrało z wrażenia? Bez sprzeciwów pozwoliła się wszędzie ciągać Tenariemu, który zachowywał się, jakby doskonale znał całe miasto, a także dzielił się z nią myślami niedostępnymi dla mnie, nieszczęsnej. Co oznaczało, że Marius jest na mojej głowie, tymczasem po prostu mnie ignorował.
Na chwilkę zajrzałam do szkoły, w której wykładała Vylette i do której zaciągnęłam kiedyś Geddwyna, ale okazało się, że moja dawna podopieczna wyjechała w delegację do Tarahieny. Od razu przyszło mi do głowy, że może odbywa się tam Gala Niezwykłych Myśli, ale usłyszałam, że nie, że to jakieś szkolne sprawy. Złapałam więc moich towarzyszy za fraki – zanosząc się od śmiechu po tym, jak Tenari zaproponował, że ich przypilnuje – i pomaszerowałam do wydawnictwa. Już zdążyłam zapomnieć, przez jaki trzeba najpierw przejść labirynt kamieniczek, ale jakoś udało nam się dotrzeć do celu.
Tutaj nie było Grupy Spod Ściany, rzucającej się łapczywie na każdą fantastykę, ale Egbert Vial ze swoim entuzjazmem wystarczył za sześciu. Powitał, uściskał wszystkie dłonie naraz i posadził nas w fotelach w swoim przytulnym gabinecie. Kiedy zapytał, czego się napijemy, Ettard dała się skusić na kawę, a ja po prostu zaczęłam grzebać w dostępnych zapasach herbaty i wyręczać gospodarza w parzeniu jej – ale i tak plątał się obok i wymachiwał rękami, co miało się tłumaczyć jako: „nie trzeba”.
- To musi być naprawdę ubogie miejsce – skomentował Marius, obserwując nas. – Żadnej służby, choć urządzone dostatnio – czyżby ponad stan?
- To wydawnictwo, nie kawiarnia! – fuknęłam, tuląc do siebie puszkę nelhina. Nikogo, kto kupował tak rzadką herbatę, nie należało podejrzewać o brak pieniędzy.
- Kilka osób sugerowało mi zatrudnienie choćby sekretarki – uśmiechnął się Egbert – ale nie czułbym się pewnie, gdyby plątała mi się tu jakaś obca osoba… Poza tym świetnie daję sobie radę sam. Jestem czarodziejem – odpowiedział na pytające spojrzenie Ettard. – Dość marnym, ale jednak.
- Rodzynek, tak to się nazywa? – minstrelka zerknęła w moją stronę. Roześmiałam się i pokiwałam głową.
- No dobrze – zaczął Egbert, kiedy już wszyscy usiedliśmy wygodnie. – Skoro pofatygowałaś się osobiście, czy mam przypuszczać, że masz już coś dla mnie? Nie odzywałaś się tak długo, że nie zdziwiłoby mnie to.
Dopiero na te słowa przypomniałam sobie, po co właściwie do niego przyszłam.
- Miałam zamiar sprawdzić, czy pamięć ci przypadkiem nie szwankuje – prychnęłam. – W porządku, baśń masz u mnie zapewnioną, ale to drugie? Gorszego pomysłu na antologię już nie miałeś?
- Miałem, ale już jest skompletowana. Z kryminałami.
- Też coś – machnęłam ręką. – Wyszedłby mi jakiś niedorzeczny, no i prędzej książka niż opowiadanie, ale nie miałabym nic przeciwko napisaniu jakiegoś.
- Dobrze, w takim razie w czym gorszy taki romans? – nie ustępował, rozżalony. – Wiem, pamiętam, odgrażałaś się mnie i Vylette, że żadnego nie napiszesz, ale do dziś tego nie rozumiem. Jeśli to dlatego, że nie traktujesz tego tematu serio, to nie musi być przecież śmiertelnie poważnie.
- Nie musi – zgodziłam się z kamienną twarzą. – Co byś zatem powiedział, gdybym opisała twoje podchody do Vylette? To pierwsze, co mi przychodzi do głowy.
Syknął cicho i wycofał się z podwiniętym ogonem. Oj, chyba zadałam cios poniżej pasa… Niby długo mnie nie było, a jednak przez ten czas nic się nie rozwiązało i Vylette nie powiedziała ani „tak”, ani „nie”? A może właśnie powiedziała? Tylko że jakoś nie miałam już ochoty ciągnąć tego tematu.
- Słuchaj, nie mam pomysłu na czysty romans, który mógłby równocześnie być dobry – podjęłam z westchnieniem. Odgrażałam się, to prawda, ale współpracowaliśmy regularnie i zaciągnęłam go raz na sylwestra, więc nie mogłam być aż tak wredna. – Gdyby chociaż był do czegoś przyczepiony… Do jakiejś legendy, bo mam teraz na nie fazę. Tylko żadnej nie mam pod ręką.
- Ja mam – odezwała się niespodziewanie Ettard.
Zarówno ja, jak i mój niestrudzony wydawca spojrzeliśmy na nią rozgwieżdżonym wzrokiem, aż się speszyła, co było do niej niepodobne.
- Mam legendę, w której miłość odgrywa znaczącą rolę – pokiwała głową. – Taką, którą pragnęłaś usłyszeć. Dzieje rycerza Dylana z Eskalotu.
Poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz ekscytacji. Owszem, to było właśnie to, czego pragnęłam! I proszę – nie musiałam się z tym zwracać do Sheril i ryzykować, że… No, nie wiem. Nie że mnie udusi, bo to nie w jej stylu. Że Lex się na mnie obrazi?
- Opowiesz mi? – zapytałam prędko. – Opowiesz mi, żebym ją mogła puścić w świat? Tylko czy nie będzie za długa?…
- Możesz ją napisać tak, jak opowiadasz – przypłynęła do mnie (i chyba nie tylko do mnie) wesoła myśl. Obejrzałam się i zobaczyłam, jak bezczelny dzieciak błyska radośnie oczkami znad swojej herbaty.
- No dobra, jeśli z tym zdążymy, tobie i Vylette nic nie grozi – rzuciłam Egbertowi, myśląc jednocześnie, że faktycznie spisanie wspomnień z tamtych czasów mogłoby być zabawne. Byle nie zostały wydane w DeNaNi.
- Nie ma się co spieszyć – powiedział z uśmiechem, ale zauważyłam, że się wzdrygnął.

Potem było Solen. W którymś punkcie wydarzeń to z a w s z e jest Solen. Gdybym miała się zdecydować na zamieszkanie w jakimś konkretnym miejscu, innego bym nie wybrała; poza tym jest najbardziej przyjazne nowym przybyszom – albo znowu jestem stronnicza. Szczerze mówiąc, miałam ochotę wybrać się do smoków i sprawdzić, czy Lilly wróciła już z Nadziei, ale bałam się, jak Marius to zniesie… Zresztą Solen, a konkretnie Cantiola (w Melrin jest jednak za duże natężenie nieludzi jak na pierwszy raz), zrobiła na nim spore wrażenie. Nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że dwa kraje w tym samym świecie są od siebie tak różne. I znowu poczułam ciekawość, jak to było u niego. Niekończąca się monotonia? Czy może niekończące się pole bitwy? A może rzecz w tym, że DeNaNi stanowi mieszankę kilku różnych epok? Jeśli tak, to zastanawiam się, co by powiedział o Althenos.
Cantiola, miasto śpiewu i muzyki… Tym razem i Ettard przestała przyjmować wszystko ze stoickim spokojem – z okrzykami zachwytu słuchała grających na ulicach muzykantów, aż wreszcie przekonała któregoś do występu w duecie. Ludzie są tam weseli i życzliwi, a im więcej artystycznych dusz, tym lepiej, szybko więc zgrała się z nowym znajomym, a brzmienie jej harfy nieźle pasowało do piosenki, którą śpiewał. Nawet Marius słuchał z zainteresowaniem, choć może spory udział miało w tym pewne demoniątko, które usadowiło mu się na ramionach, zmęczywszy się lataniem. Tenari również słuchał ze skupieniem, a może po prostu pogrążył się we własnej zadumie… Tylko ja nie mogłam się na dłużej skoncentrować na muzyce – rozglądałam się wokół z oczekiwaniem, nie wiedząc nawet, na co. Aż w końcu zobaczyłam, co miałam zobaczyć – jasnowłosą dziewczynkę z warkoczykami, siedzącą na ławce dość daleko od nas i zajętą wielkim czerwonym lizakiem. Nic nie mówiąc pozostałym podeszłam do niej i czekałam, aż raczy mnie zauważyć. Po chwili podniosła fioletowe oczęta i posłała mi spojrzenie uduchowionej wychowanki pensji przyklasztornej. Na wszelki wypadek czy coś zmalowała?
- Mogłaś do nas podejść, zamiast się tak czaić – zagaiłam. – Smaczny?
- Ujdzie – J wyjęła lizaka z buzi (jak ona go tam zmieściła?) i obejrzała go ze wszystkich stron, jakby to miało zadecydować o smaku. – Bycie słodką dziewczynką z lizaczkiem bywa fajne! A czaję się, bo jestem obrażona, że szwendałaś się gdzieś z dala od moich rejonów. Mogłabyś sprawić sobie komórkę, wiesz?
- Nie, nie wiem. Czuję niesprecyzowany lęk przed telefonami.
- A wiesz, że ja też? – rozpromieniła się. – I teraz sama się sobie dziwię, że cię namawiam. Komórkę dostałam kiedyś od Ellila, że niby profilaktycznie, zanim sama go na nią naciągnę, ale długo trwało, zanim zaczęłam jej używać. Wtedy to jeszcze były takie cegły, wiesz. Niewygodne.
- I działa między światami? – zainteresowałam się.
- Teraz już tak – dziewczynka uśmiechnęła się tajemniczo. – Co porabiałaś odkąd się pożegnałyśmy? Bo ja wpadłam do swojego świata i wyciągnęłam Aislinn w odwiedziny do Shaitha… Ale się działo, ostra faza na całego – stwierdziła z dumą i znów wpakowała sobie lizaka do ust.
- A ja znalazłam sobie nowe dzieciaki do niańczenia – wskazałam ruchem głowy w stronę coraz większego zbiorowiska widzów. To najwyraźniej przypomniało o czymś J, bo klasnęła w łapki z olśnieniem i powiedziała coś, czego jednak za nic nie mogłam zrozumieć.
- No właśnie! – wykrzyknęła, kiedy już żaden lizak jej nie przeszkadzał. – Jak tam twoje znalezisko z koszmarów?
- Nawet nie py… Zaraz, zaraz – spojrzałam na nią podejrzliwie. – A co ty masz z nim wspólnego?
- Ja? Absolutnie nic – zatrzepotała rzęsami.
- W takim razie skąd o nim wiesz? Jakoś nie wierzę, żebyś mnie obserwowała non-stop już od marca.
- A skąd! Nawet nie jestem pewna, gdzie wtedy byłaś – obruszyła się. – Ale zobaczyłam tego pana, kiedy wędrowałam sobie po koszmarach, próbując się dowiedzieć czegoś o tej pani, którą tam kiedyś spotkałaś, no i pomyślałam, że nadawałby się dla ciebie! – wypaliła jednym tchem.
Nawet nie było sensu pytać, skąd jej przyszła do głowy „ta pani z koszmarów”, choć nie pamiętam, bym opowiadała J o tym, jak przerzuciło mnie do jej świata w tamtym feralnym sierpniu.
- Jak się znalazłaś w koszmarach? – spytałam za to.
- Jakoś przez Szare Światy, próbowałam im się przyjrzeć trochę bliżej – odpowiedziała mętnie. – A później znalazłam znajdujący się najbliżej ciebie punkt, przez który dało się tego pana wyładować. I proszę!
Taak, i proszę. To by potwierdzało, że lady Adelin mogła mieć coś wspólnego ze Śnieniem, ale jeszcze nie wyjaśniało wszystkiego.
- A skąd on się wziął w koszmarach? – podjęłam, dziwnie pewna, że J już to wywęszyła.
- A, zasnął w miejscu mrocznego kultu i go przerzuciło – machnęła ręką, potwierdzając moje przypuszczenia. – Ale przecież nie będę ci zdawała raportu z całego jego życia, bo stracisz całą zabawę, nie?
- Zabawa jak zabawa, ale czasem mam ochotę sprawić mu lanie…
- Wiesz co, ty to jednak jesteś większą sadystką niż ja! – pożaliła się. – On jest biedny i nie zasługuje na lanie! Powinnaś go wygłaskać, jak Shyama!
- Niby kiedy głaskałam Shyama?!
- Kiedyś musiałaś, skoro się tak fajnie wyrobił – J wzruszyła ramionami. – A w ogóle to się za nim stęskniłam, chyba złożę mu wizytę. A potem wproszę się do ciebie na dłużej, o!
I tyle. Nagadała się jak rzadko kiedy i zniknęła, nie zostawiając mnie o wiele mądrzejszą… I nawet nie zdążyłam jej powiedzieć o „zabawach” pewnego Dziecka Chaosu w dawnym świecie Sheril. O ile sama o tym nie wiedziała – może to i nie jej rejony, ale na tyle często wie zbyt wiele, że i teraz mogła coś ukryć.
Wróciłam do moich towarzyszy, którzy wcale nie czuli się zaniedbani – o ile w ogóle zauważyli moją nieobecność. Ettard skończyła grać i podbiegła do mnie, z wypiekami na twarzy opowiadając o konserwatorium, w którym kształci się poznany przez nią śpiewak – wyraźnie przekonana, że trafiła do raju dla bardów. Marius jak zwykle nic nie mówił, obserwując tylko czujnie otoczenie, za to Tenari był bardzo zadowolony z punktu widokowego. Zaczęłam rozważać zostanie tu na następny dzień, w końcu nigdzie się nam nie spieszyło…
A później w moje ręce wpadła depesza. Krótka i zwięzła, nawet bez podpisu, ale od razu rozpoznałam charakter pisma Vanny. Przed kilkoma dniami wysłałam do niej wiadomość, że przydałby mi się ekspert od Śnienia, i dołączyłam rysunek Tenariego, przedstawiający Ivy na łące, siedzącą pod dużo większym od niej kwiatkiem. Teraz zaś dostałam odpowiedź. Brzmiała: Czekaj na sen.

15 IV

Chmurka pracowicie sprzątała herbaciarnię, a ja wylegiwałam się na kanapie i miałam wizje. Oczami duszy widziałam sprawy, które czekały, by ktoś je dokończył – tak, dokończył, chociaż nigdy nie zostały zaczęte. W każdym razie nigdy w tej rzeczywistości; może trwały gdzieś w Domenie Lustrzanej i w każdej chwili mogły zaistnieć tu, wyrosnąć nagle, dojrzałe już i soczyste. Ale nie, gdyby zaistniały, być może byłabym jedyną osobą zdolną je zrozumieć, przez co musiałabym brnąć w nie sama. To by mi się nie podobało.
Zamknęłam oczy i zaczęłam nucić Il mare di suoni, a wtedy zamiast dalszych wizji przyszedł do mnie Marius. Bardziej zaskakujący widok, biorąc pod uwagę, że do tej pory konsekwentnie mnie unikał.
- Jeśli nie jestem uwięziony w snach – odezwał się – to dlaczego nie mogę stąd wyjść?
Mówił z pozoru spokojnie, ale widziałam, że obserwował mnie czujnie, czekając na jakiś błąd. Albo haczyk.
- Parę dni temu pytałam cię, dokąd chciałbyś odejść – przypomniałam, znów zamykając oczy. – Owarczałeś mnie tylko i zamknąłeś się w łazience. Co się zmieniło?
- Szukałem wyjścia – powiedział. – A nie znalazłem żadnych drzwi ani nawet okien, jak gdyby poza tym miejscem nic innego nie istniało.
- Jest jeszcze mój pokój, ale za mało sobie ufamy, żebym ci go pokazała – uśmiechnęłam się. – To miejsce jest zawieszone pomiędzy światami, Ettard ci tego nie mówiła? Gdybym miała tu drzwi, nie miałyby się na co otworzyć. Wyjdziesz stąd, kiedy o tym zadecyduję. I gdzie zadecyduję.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza; Marius nawet się nie poruszył, tylko stał jak ten słup soli.
- Przysuń sobie krzesło i usiądź – zirytowałam się, przez co tym bardziej nie miałam ochoty zmieniać pozycji. – Nie stoisz na warcie.
Nie zdążył nawet zareagować, gdy poczułam mocny podmuch powietrza. Uczynna Chmurka sama przyniosła krzesło, choć nie jej to poleciłam. Parsknęłam śmiechem, a ona okręciła się trzy razy wokół Mariusa i pomknęła sprzątać dalej.
- Miejsca zarządzane przez kobiety – podjął mój gość, siadając sztywno – to zwykle domy schadzek albo posiadłości bogatych wdów. Oraz letni dworek jej wysokości królowej, ale powiadają, że to raczej miejsce jej ucieczek po kłótniach z małżonkiem.
- Prowadzę zupełnie niewinną herbaciarnię i nigdy w tym życiu nie byłam zamężna – odparowałam. – A na królową się nie nadaję. Jeszcze jakieś uwagi?
- Herbaciarnia, do której nie można wejść?
- Ależ można. Tylko trzeba wiedzieć jak i być zaproszonym.
- W takim razie to miejsce o wielkiej wartości – na chwilę zapomniał, że mi nie ufa, że nie rozumie swojej sytuacji; ściszył głos i pogrążył się we własnym świecie. – Z taką sekretną bazą wypadową bylibyśmy niezwyciężeni i…
- O wielkiej wartości? A masz jakąś walutę? – przerwałam zgryźliwie. – Nawet gdybym stworzyła ci prywatny wymiar na zamówienie, jesteś zwykłym człowiekiem bez mocy. Miałbyś pewne problemy z teleportacją.
Kiedy wyrwałam go z rozmyślań, zagapił się na mnie jakbym mówiła jakimś niezrozumiałym bełkotem.
– I kto byłby niezwyciężony? – pytałam dalej, nie rezygnując.
- Nikt – uciął twardo, a jego spojrzenie w jednej chwili pociemniało. Zaaferowanie się ulotniło, pozostawiając człowieka, który nagle przypomniał sobie, że jest skończony, ale próbuje udawać, że wcale go to nie rusza. No i klops, najwyraźniej coś zepsułam. A już zaczynało być zabawnie…
- Jaki jest twój świat? – przyjęłam jak najłagodniejszy ton.
Marius znów popatrzył na mnie bez zrozumienia.
- Jak to jaki?... Świat to świat. Zwyczajny.
– Mogłabym ci pokazać całe mnóstwo światów, których z pewnością nie nazwałbyś zwyczajnymi. Ale jak długo by to trwało, zanim uwierzyłbyś, że nie są snem?
I znowu chwilę mu zajęło przetrawienie usłyszanych informacji. Albo trafiłam na typ analizatora wszystkiego, co się nawinie, albo po prostu nie umiem rozmawiać z ludźmi. Swoją drogą, kiedy ostatni raz rozmawiałam z zupełnie zwyczajnym człowiekiem?
- A kto miałby mi udowodnić, że mogę w to wierzyć? – zapytał w końcu.
- Ty sam musisz zdecydować, komu warto zaufać – wzruszyłam ramionami, po czym wstałam i wyszłam, przekonana, że mój szanowny gość zaraz rozłoży kanapę, żeby się na niej wylegiwać. Nie pierwszy to raz – albo jeszcze (?!) nie odespał, albo po prostu żołnierskie życie nie rozpieszczało go luksusami. Chyba jednak nie należy jeszcze o to życie pytać.

W moim pokoju zastałam uroczą scenkę: Ettard siedziała oparta o moje łóżko, głaszcząc leżącego obok lotofenka, a na kolanach miała otwartą księgę; Tenari zaś rozłożył się na kołderce i zaglądał dziewczynie przez ramię. Dopiero kiedy do nich podeszłam, zorientowałam się, że mój wychowanek czyta minstrelce w uszko co bardziej smakowite ustępy z Księgi Białej Grozy. Stanęłam nad nimi i zatupałam.
- Chyba już wystarczy, aż dreszcze mnie przechodzą – roześmiała się Ettard, zamykając to specyficzne dzieło sztuki rodem ze Starego Świata. – Lepiej było na dziś wybrać sobie coś lżejszego.
- Nigdy mi nawet tego nie pokazałaś – przekazał mi rozżalony Tenari. – Opowiadałaś o Orochim i o yôkaiach, ale to ominęłaś!
- Zapomniałam, że mam tę książkę. Nigdy nawet nie przeczytałam jej w całości – mruknęłam, obiecując sobie w duchu, że zrobię to w najbliższym czasie. Fakt, że nawet nie doszłam do tego, czym jest tytułowa biała groza – chyba że autorka po prostu nie umiała znaleźć intrygującego epitetu, więc posłużyła się kolorem. No co? Ja bym tak zrobiła.
- Myślisz, że teraz ty zaczniesz się bać koszmarów? – uśmiechnęłam się do minstrelki, która właśnie odłożyła książkę na półkę. Strel ziewnęła i fuknęła na nią, nagle pozbawiona miłej rączki do głaskania.
- Nawet jeśli, wtedy będę się tulić do Mariusa, by mnie przed nimi ochronił – Ettard wyszczerzyła zęby. Uniosłam brwi, ale nie skomentowałam – powinna lepiej go znać.
- Ależ nie patrz tak na mnie. Nie jestem niewinną panienką, byłam na Godach dwie zimy temu – prychnęła. Trochę nie o to mi chodziło, ale machnęłam ręką. – Nie zamierzam jednak zarzucać sieci na kogoś gotowego zabijać czarownice, gdyby miał czym.
- Raczej demony. On chyba nie wierzy w czarownice.
- Bo i kto ma mu udowodnić, że może w nie uwierzyć? – nieświadomie powtórzyła jego ostatnią myśl niemal słowo w słowo.
- Lepiej żeby uwierzył, że życie jest piękne – pokręciłam głową. – Ale zdaje się, że z tym też nie do nas. Przynajmniej na razie.
- Trzeba zatem znaleźć kogoś odpowiedniego. Poza tym pragnę przypomnieć, że poszłam z tobą, by poznać inne światy. Nie mogę siedzieć tu bez końca, nawet w towarzystwie twojej… Wieży.
- Wiem, pamiętam – westchnęłam. – Problem w tym, że jeszcze nie całkiem przywykłam do waszej obecności. Nie żebyście mi przeszkadzali, ale zastanawiam się, co z wami dalej będzie. Choć tu akurat mała wyprawa może być rozwiązaniem.
- Przypominasz mi teraz Idlis-Czarodziejkę z pewnej pieśni, wolnego ducha, którego potężny książę pragnął zamknąć w swym pałacu – zamyśliła się Ettard. – Może i ty jesteś istotą, która powinna samotnie przemierzać światy? Nie powinna przywiązywać się do innych ani mieć własnego domu, tylko ruszać w drogę, kiedy chce…
- A daj spokój – słysząc takie rozważania nagle dostałam bólu brzucha, włosów i dużego palca u lewej nogi. – Kto powiedział, że to, co p o w i n n o być, stanowi zawsze najlepsze wyjście? Nie mówię tego tylko w odniesieniu do siebie… A że nie chciałabym nie mieć domu, to tak na marginesie.
- Być może. Muszę jednakże więcej się nauczyć, by to zrozumieć – uznała Ettard i po namyśle postanowiła uprosić Tenariego, żeby jej jeszcze poczytał, tym razem coś zabawnego, prosto z DeNaNi. A ja zostałam z myślami, do kogo najpierw się zwrócić, zanim wypuszczę tych dwoje z mojego domu. Do którejś ze Śniących? Czy nadal czekać na Vaneshkę?…

14 IV

Co za absurd – w światach rozkwita wiosna, a ja najchętniej siedziałabym bez końca zaszyta w kąt z herbatą i książką. Może stałam się mało wymagająca, bo na razie wystarczy mi słuchanie Ettard, która swoją grą i śpiewem przynosi wiosnę do Blue Haven. Nie mnie osądzać, jaki ta dziewczyna ma potencjał jako dźwiękmistrzyni, ale z pewnością jest świetnym muzykiem. Chętnie przedstawiłabym ją Ketrisowi i Vaneshce, ale oni siedzą w Pieśni już prawie miesiąc i diabli wiedzą, kiedy ich znowu zobaczę. Podobnie jak Aeirana, który przebywał przecież poza Pieśnią tak długo, że równie dobrze mógł tam nie wracać… No, ale tak dobrze nie ma. Co do Vaneshki zaś – z relacji rozżalonego Leo wynika, że ostatnimi czasy dziewczyna wpada do Marzenia głównie po to, by okopać lokatorów i ucałować drzewko, i zaraz rusza w dalsze wojaże. Przez to Leo musi siedzieć sam w domu, gdy tymczasem Milanee uczy się „tej swojej fotografiki” – szczegółów nie znam – natomiast co porabia Carnetia, tego łatwo się domyślić. Znaczy, Marzenie świeci pustkami, a w Blue Haven przybywa zbłąkanych duszyczek. Słońce wschodzi na zachodzie, ptaki latają tyłem i tak dalej.

Od dawna próbuję przejść do wątku Mariusa – takie imię podał minstrelce, rozmów ze mną konsekwentnie unika – tylko nie mam pomysłu, od czego zacząć. Niby trzymam go u siebie już drugi tydzień, ale dopiero od paru dni jest na chodzie. Nie żeby Ettard tak długo trzymała go w zaklętym śnie, ale kiedy już go wybudziła, rozejrzał się nieprzytomnie… I zasnął na nowo. Tym razem naturalnie, spokojnie i chyba z ulgą.
- To tak, jakby nie spał przez długi, długi czas – zrelacjonowała mi Ettard. – I teraz musi ten stracony czas nadrobić.
Nie byłam całkowicie przekonana co do jej teorii, bo jednak ludzie – jeśli mogę mówić w ich imieniu – nie sypiają chyba aż tak długim i kamiennym snem. W dodatku facet wyglądał na żołnierza, a tacy raczej nie wylegują się całymi dniami. W końcu więc pewnego ranka zdecydowałam trochę nim potrząsnąć.
- Pobudka – powiedziałam. – Nie chcesz chyba zmarnować reszty swojego życia, prawda?
Otworzył oczy i spojrzał na mnie wyjątkowo, jak na niego, przytomnie… I nagle odsunął się ode mnie, zaplątany w kołdrę, a na jego twarzy pojawił się wyraz niechęci czy wręcz obrzydzenia.
- No co? – zdziwiłam się. – Piżama w gwiazdki to taki straszny widok?
- Kto mnie położył do łóżka? – zapytał przez zaciśnięte zęby.
- Ona – skinęłam głową w stronę Ettard, która właśnie siedziała przy stoliku i stroiła harfę.
- Ja – potwierdziła, uśmiechając się promiennie.
- A ty? – długowłosy mężczyzna zwrócił się do mnie. – Ty jesteś do nich podobna. Przyszłaś tu za mną?
- Nigdzie za tobą nie szłam – prychnęłam. – To ty jesteś u mnie.
- Więc jednak stamtąd nie wyszedłem – powiedział cicho. – A już miałem nadzieję… Tak długo spałem. Bez snów.
- Skąd? – wyrwało mi się. – Jak zjawiłeś się w zamku?
- Nie będę z tobą rozmawiał! – warknął, próbując podnieść się z kanapy, ale albo był za słaby, albo kołdra okazała się przeszkodą nie do pokonania. – Skoro nadal jestem w piekle, rób co zechcesz, ale przynajmniej nie dam się zwieść!
Na takie dictum mogły mi tylko łapki opaść.
- Ja też robiłam sobie nadzieje, a tu widzę, że goszczę wariata – pokręciłam głową z rezygnacją. – Ty z nim pogadaj, Ettard, chcesz?
Minstrelce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać – od razu zeskoczyła z krzesła i podbiegła do naszego śpiocha, który starał się nie okazywać zdziwienia.
- Widziałem cię już – szepnął. – Byłaś w kamiennej sali wraz z kilkoma kobietami przyodzianymi w proste suknie… Więc to mi się nie śniło?
- Masz szczęście, że nie mogły słyszeć tej wzmianki o prostych sukniach – bąknęła Ettard. – Dlaczego tak się dziwisz, że to nie sen? Przed chwilą wszak mówiłeś, że spałeś bez snów.
- Nie muszę śnić koszmarów – powiedział – jeśli bez przerwy otaczają mnie na jawie.
Z trudem powstrzymałam parsknięcie – ni to śmiechu, ni irytacji, sama nie wiem – przez co zakrztusiłam się i odmaszerowałam do kuchni, żeby zrobić herbatkę. Co jak co, ale sporo czasu minęło, odkąd ktoś nazwał mnie koszmarem. Nie licząc Vanny, ale Vanny to rodzina i pokrewna dusza, która dobrze wie, z czego jestem ulepiona. Chyba jeszcze demony ze świata, w którym się narodziłam, nazywały mnie Córką Koszmarów, ale to było dawno temu. Nawet Yori, która jest przecież Śniącą, nigdy się mnie nie czepiała, a wręcz uważała to za pożyteczne – a tu pojawia się zupełnie zwykły (tak mi się wydaje) człowiek, który ode mnie ucieka!
No i trudno, pierwszy szok ma już chyba za sobą. Później, kiedy przed jego oczami przedefilował ziewający Tenari ze skrzydlatym zwierzątkiem z czarną kitą, zdołał zachować pokerową twarz.
To uciekanie jednak mu zostało, na szczęście Ettard na tyle dobrze radzi sobie z jego obsługą, że jeszcze nie zaczął szukać okna, którym mógłby wyskoczyć… A, prawda, tu i tak nie ma okien. W każdym razie Marius ciągle łazi spięty i skryty – i nawet mu się nie dziwię, że nie chce nic o sobie mówić. Zresztą, czy w ogóle coś mówi? Zwykle sprawia wrażenie, jakby na coś czekał – na nowe rozkazy? – a równocześnie coś rozpamiętywał. Uparcie nie okazuje emocji, najwyraźniej sobie postanowił niczemu się nie dziwić, nawet temu nowemu miejscu. Doprawdy, zupełne przeciwieństwo tego, jak Ettard zareagowała na herbaciarnię… W pierwszych dniach godzinami moczyła się w wannie i musiałam ją niemal siłą wyciągać (ale nie zachlapała mi łazienki), próbowała zrozumieć, jak działa sprzęt kuchenny (w tym jej pomóc nie mogłam), ale najbardziej zafascynowała ją moja wieża i kasety. Z jak bardzo odległej epoki trzeba pochodzić, żeby świecić oczętami do kaset magnetofonowych? Miałam z tą dziewczyną sporo śmiechu, przyznam. A co mnie czeka teraz?