28 XII

- A Vanny mówiła, że do tej herbaciarni mają dostęp tylko osoby zaproszone – odezwał się sceptycznie Ellil, kiedy już wygramoliłam się z Szafy w suchych ciuchach. Do tej pory wszyscy czekali bez słowa, jakby bali się, że ów straszny mebel mnie zje.
– Ale to przecież nie była osoba – Djellia dała mu kuksańca – tylko przesyłka. Dlaczego jesteś taki podejrzliwy?
– Bo rozpoznaję znajomy styl – przewrócił oczami i zerknął na przedmiot dyskusji, stojący teraz na stoliku i wyładowany ciężkimi przedmiotami. Głównie moimi książkami, jakby nic lepszego nie było, na przykład w lodówce.
Przedmiotem dyskusji było pokaźne fioletowe wiadro, wymalowane w seledynowe rybki – uśmiechy wskazywały na bardzo głodne piranie, ale kształty już niekoniecznie – z rączką obwiązaną różową wstążeczką. Jakiś kwadrans wcześniej pojawiło się bez uprzedzenia nad moją głową, wylewając na nią swoją zawartość – strumień wody z brokatem. Obecnie stanowiło przedmiot badań Lilly, która zdążyła już je obejść z każdej strony, opukać, rzucić czar wykrywający i orzec, że w zamachu na mnie maczało palce coś chaotycznego. No dobra, ja też rozpoznałam pewien styl…
– Naprawdę nie wiem, dlaczego masz taką nieszczęśliwą minę – Djellia poklepała mnie po ramieniu, w drodze do kuchni, po zaparzoną herbatę. – Na twoim miejscu cieszyłabym się z tego całego brokatu we włosach. Są teraz jeszcze bardziej błyszczące.
– A i widok był uroczy – przypomniał sobie Ellil, porzucając podejrzliwy ton. – Aż żal, że ktoś nie zrobił zdjęcia, kiedy to wiadro latało ci nad głową, a ty próbowałaś je złapać.
– Przynajmniej jedna osoba rzuciła mi się na ratunek i to nie byłeś ty – prychnęłam i zmierzwiłam Tenariemu włosy. – Zawdzięczam ci resztki zdrowia psychicznego, wiesz?
Mój wychowanek posłał mi nieobecny uśmiech i wrócił do przeglądania życzeń, które dostaliśmy z okazji świąt. Najbardziej upodobał sobie kartkę od Pai Pai, z zabawnym wierszykiem, a także, co ciekawsze, od Moriany, wyklejaną i błyszczącą, jak, nie przymierzając, moje włosy w tej chwili. Kiedy jeszcze dostał swoją pomarańczową herbatkę, stanowił już pełnię szczęścia… W przeciwieństwie do naszego nowego gościa, którego kolana uznał za najlepsze siedzisko. Gość ów, jasnowłosy półelf z wypchanym plecakiem, pojawił się w herbaciarni akurat kiedy biegałam za tym piekielnym wiadrem; teraz zaś tylko rozglądał się spłoszonym wzrokiem, odrobinkę zapomniany. Usiadłam naprzeciw niego, próbując mu się bliżej przyjrzeć, co w tej sytuacji było dość trudne, i wybadać rodzinne podobieństwo. Cóż, udało mi się dostrzec, że Kenneth Delaware ma podobne do siostry rysy i oczy, za to z pewnością brak mu jej dostojnej powagi.
– Często się u was dzieją takie rzeczy? – zapytał uprzejmie, wyglądając zza na pół rozłożonego skrzydełka.
– Zależy od klienteli – przejęłam od Djellii tacę i podałam mu herbatę. – Kilmeny nie ostrzegała?
– Właśnie nie. Może z zemsty, że cała jej rodzina się rozjeżdża, a ona będzie musiała małe niańczyć…
– Jakie małe? – zainteresowała się Lilly. – I ile ich?
– Dwie. Moje i kolegi z pracy… Znaczy, jedna moja, druga jego – zaplątał się nieszczęśnik. – Tylko że on jedzie na misję, ja jadę z wami, a Kilmeny sobie zwyczajnie ignoruje fakt, że zbliża się kolejna czarodziejska noc w roku, a ona jest Oddaną. No i skończyła jako dobra ciocia.
– Słuchajcie, nie mam pojęcia, o jakich to rodzinnych patologiach gawędzicie – wtrącił z rozbrajającym uśmiechem Ellil – ale chciałem o coś zapytać. Czy ta rzecz to też jakaś zemsta?
Powiedziawszy to, wskazał na stolik obok, na którym królował pokaźnych rozmiarów łabędź z galaretki. Śliwkowej.
– Tamto? Nie, to podobno jakiś rytuał – Kenneth próbował wzruszyć ramionami, ale nie bardzo mu to wyszło.
– Przypuszczam, że go zjemy jeszcze przed wyjazdem? – odezwała się Lilly. – Bo w Nowy Rok pewnie będziemy gdzieś… W Białej Symfonii?
– Hura!! – zakrzyknęli Ellil i Djellia, jakby nie wiedzieli o tym od dawna.
Pokręciłam tylko głową i zabrałam się za własną herbatę. Właśnie ją dopijałam, kiedy pojawili się Clayd i Vanny.
– Wróciliśmy! – zakomunikował ten pierwszy wesoło, a ja dopiero wtedy spostrzegłam, że trzyma na barana Ivy. – Obskoczyliśmy wszystkie domy i możemy się na chama zabrać z wami na wycieczkę!
– ŁABĘDŹ!! – pisnęła Vanny. – Oż, do dia… Tego… Sylwester!!!
– Co: sylwester? – jęknęłam boleśnie. – Ja tu mam tyle na głowie, a miałam jeszcze pamiętać o sylwestrze?!
– Na głowie to ty faktycznie masz – wtrącił Ellil i zaczął opowiadać nowo przybyłym historię fioletowo-zielono-różowego zamachu. Uczynił to tak obrazowo, że po chwili zwijali się na kanapie ze śmiechu.
– Co za uroczy dowód sympatii! – chichotała moja kuzynka. – Jak myślisz, czy to jest właśnie ta brakująca wiadomość?
– Nie sądzę – pokazałam im język. – I nie ma się z czego śmiać, bo to zapowiedź rychłej apokalipsy. Zobaczycie, pojawią się Dzieci Chaosu i narobią bajzlu w rzeczywistości.
– Damy im radę – skwitował beztrosko Clayd. – A właściwie to ile ich jest?
– Nie mam pojęcia – uśmiechnęłam się uroczo. – Ale jak tylko odkryją istnienie nowych światów, pewnie się zlecą, a wtedy się dowiesz.
– Optymistka z ciebie jak rzadko – westchnęła Lilly, odczepiwszy się wreszcie od wiadra. Tymczasem Tenari zdążył już sfrunąć Kennethowi z kolan i zaczął pokazywać Ivy nasz zbiór kartek świątecznych. Słowo daję, on je chyba zacznie kolekcjonować…
Spojrzałam na to zbiorowisko wzrokiem cokolwiek nieprzytomnym. Że co? Nowy rok? Wycieczka? Ja chcę z powrotem do łóżka.

27 XII

Gdyby spojrzeć na całą tę sytuację chłodnym okiem, wydaje się dość absurdalna. Zdecydowanie bardziej absurdalna niż moje zniknięcie na rok. Oto trafiłam do Szarych Światów, gdzie omal nie umarłam – bo gdybym umarła, odrodziłabym się w nowym życiu, chociaż może Szare Światy rządzą się własnymi prawami? – i wróciłam stamtąd, jak orzekły dziewczyny, nieposkładana. Tymczasem wcale tego nie odczułam, oprócz tego, że jestem jeszcze trochę słaba i Lilly każe mi siedzieć w łóżku. No dobrze, nic nie odczułam, bo przez parę dni poniekąd nie istniałam. Tak to przynajmniej wygląda z mojego punktu widzenia, bo gdybym nie istniała, Aeiran by mnie nie wydostał (i doprawdy, chętnie bym go wzięła w krzyżowy ogień pytań, gdyby tylko pokazał mi się na oczy). Ta banda tymczasowych lokatorów, którzy wypełniają mi herbaciarnię, też nie wydaje się jakoś specjalnie tym przejmować. Obiektywny obserwator mógłby założyć, że odreagowali już swoje, kiedy mnie naprawiali, więc teraz nie mają siły nawet się cieszyć; ja z drugiej strony nie przejmuję się tym, że oni się nie przejmują. Bądź co bądź, może i moje zniknięcie z rzeczywistości było mniej absurdalne, ale i dłuższe, i bardziej chyba dotkliwe, przyzwyczaili się…

– Łap – Vanny rzuciła mi na kołdrę kilka listów i kolejny zestaw kartek świątecznych. – Lilly uznała, że czytać ci nie może zabronić, skoro wczoraj nawet pisałaś.
– Co za łaskawość – roześmiałam się, przeglądając kartki zapisane meriganą, runami, ziemskim pismem i czym się jeszcze da. – Ale te listy? Chyba nie mogły przyjść dawno temu.
– Może kiedy byłaś w podróży? – podsunął Clayd. – W ogóle ciekawa sprawa, bo znaleźliśmy je w kuchni, lekko wilgotne. Może twoja Chmurka się nimi zaopiekowała.
– No, oprócz jednego – dodała Vanny ze śmiechem. – Dotarł dzisiaj rano i spadł mi na głowę. Ja to zawsze mam takie szczęście.
Zaintrygowana, wzięłam do ręki kopertę z wierzchu. Nie miała adresu, a jedynie narysowany piórem uśmieszek. A kiedy wyjęłam wiadomość…
 
Kochana Kropelko Rosy!
Wybacz, że Cię nie powitałem, ale jestem na szlachetnej misji ratowania Sztuki i ratowania jeszcze innych przyjaźni, bo Twojej jestem egoistycznie pewien. Nie miałabyś ochoty się przyłączyć? Między nami, artystami… Ale nie przejmuj się, nie ma pośpiechu – może ja nie mam czasu, ale Ty go masz aż nadto. Do Siego Roku i Tak Dalej – T. N. I. Geddwyn.
P.S. Nie daj się zwieść pozorom, popełniłem tylko 7 rysunków.
P.P.S. Przekaż C., że nie ma sensu się wykręcać, a V., że będę miał dla niej rysunek i że jest jedyną, którą uprzedzam.
P.P.P.S. Wybacz ten gotyk, ale skąd mogę wiedzieć, może się odzwyczaiłaś
.
 
Doprawdy… Chwilę mi zajęło odcyfrowanie tego wymyślnego pisma, którym mój przyjaciel zwykł straszyć tylko tych, do których pisał po raz pierwszy. Czym sobie zasłużyłam? No nic, w każdym razie wiem, że gdzieś jest i że go obchodzę. I że najwyraźniej ma dla mnie jakiś wątek, jakby jeszcze mi brakowało. Nie rozumiałam za to owej wzmianki o rysunkach…
Podałam list Claydowi – od razu zobaczył drugie post scriptum i zacisnął zęby w rozdrażnieniu – i sięgnęłam po drugi. Nie znajdował się w żadnej kopercie, po prostu śnieżnobiała kartka obramowana bluszczowym wzorem i zapisana czerwonym atramentem. Zwiastująca coś, przed czym powinnam uciekać.
 
Madelyn,
czy jest sens znikać w poszukiwaniu ułudy, gdy można ją mieć na wyciągnięcie ręki? Jednak niektóre opowieści są prawdziwsze i bardziej wiążące niż inne. Zapytaj pannę Ranonkel. Zapytaj pannę Loire. Zapytaj Haéda. Zapytaj Diss Gyse’a.
Wtedy my zapytamy Ciebie
.
 
Kto: „my”, do licha? Zmarszczyłam brwi i od razu spojrzałam pytająco na Vanny. Ta spłoniła się jak nieśmiała panienka i potrząsnęła głową.
– Nie mam pojęcia, o co mu może chodzić! – zarzekła się.
– Ale zastanawiałaś się – mruknęłam. – Co przyciągnęło twoją uwagę? Twoje nazwisko, czy Lexa?
– Ten list sam w sobie jest jednym wielkim przyciągaczem uwagi – prychnęła. – Bez koperty, bez pieczęci, a w dodatku zagadkowy.
– Cóż, i tak nie zamierzam nikogo o nic pytać – wzruszyłam ramionami. – Z listu wynika, że nie będę miała spokoju, jeśli to zrobię.
– A jeśli nie? Może zwali ci się na głowę cały END i będzie poganiać?
– Nie wymawiaj takich pomysłów na głos – wzdrygnęłam się, postanawiając schować list głęboko do Szafy, jak tylko wstanę.
Trzeci był dla odmiany zabezpieczony srebrną pieczęcią z dziwnym motywem – jakby wydrapanym, nie odciśniętym. Adres brzmiał: Niedoszła królowa – jakim cudem takie coś do mnie trafiło?! – a wiadomość została zapisana zamaszyście i niewprawnie.
 
Na wszystkie demony, zabierzże stąd tego smoka!! Jeśli dalej będzie nam naruszał strukturę istnienia, marny nasz los!
Ess’Calene
.
 
Smoka?! Ametystowego smoka uśpionego w krysztale? I dlaczego apelowała o to Calene, a nie Caranilla, jeśli faktycznie coś im grozi? Takie myśli jako pierwszy wpadły mi do głowy, a dopiero dużo później uzmysłowiłam sobie, co to właściwie znaczy. Że oni gdzieś tu są – shael’lethy, zapewne z dworem królewskim z Sativoli na dokładkę – a w dodatku wiedzą, jak mnie znaleźć. Co nie znaczy, że ja wiem, jak odnaleźć ich…
Został jeszcze tylko jeden list do przeczytania, zwinięty w rulon i przewiązany błękitną wstążką. Zamiast jednak go otworzyć, przez chwilę podrzucałam go w dłoniach, zastanawiając się, sama nie wiem, nad czym. A w każdym razie nie wiem, dlaczego.
– Czy tych listów nie było więcej? – zapytałam, choć miałam zamiar powiedzieć coś innego.
– Znaleźliśmy tylko cztery – zaprzeczył Clayd, próbując uśmiechem przysłonić zatroskanie w oczach – Spodziewałaś się jeszcze czegoś?
– Sama nie wiem – westchnęłam. – Mam wrażenie, że przegapiłam coś ważnego i że powinno to do mnie trafić. Ale skoro nie, to trudno, może jeszcze mnie dopędzi.
– Jeśli jest ważne, to na pewno cię dopędzi – skrzywił się. – Pytanie tylko, czy nie za późno.
– To właśnie jest ten dzisiejszy – wtrąciła Vanny, nie mogąc ukryć zaintrygowanego spojrzenia. Wobec całego tego blasku w jej oczach mogłam się tylko poddać i rozwiązać wstążkę. I – niespodzianka – ta wiadomość okazała się najnormalniejsza.
 
Do Madelyn Igneid Yumeni Al’Wedd:
Obiecałam Ci przewodnika dla tych dwojga dzieciaków i w razie czego, wszystkie tego konsekwencje niech spadną na nich – ja zdążę swoje odcierpieć. Mój brat odwiedzi Cię jutro rano, więc ufam, że to jeszcze aktualne. Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku życzy Kilmeny Delaware
.
 
O, jak widać, ten wątek jest najbardziej aktualny… Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, skoro Ketris i Vaneshka już wyruszyli na poszukiwanie, ale co tam, mogę podjąć jeszcze jednego gościa. Przynajmniej „dzieciaki” się ucieszą.

26 XII

Wizje, wizje… Prawda, że są zupełnie niezwiązane z żadnym znanym mi wątkiem? Zdaje się, że przez jakiś czas wcale nie istniałam, a one istniały zamiast mnie. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak to właśnie odczuwam. W ogóle było ich trochę więcej, ale tylko te zapamiętałam.
Ocknęłam się z pewnym zdziwieniem, że udało mi się w ogóle dokonać tej sztuki. Że znajdowałam się we własnym łóżku, pod wytwornym baldachimem, to było już na porządku dziennym. Przez pierwszą chwilę tylko patrzyłam w górę i dopiero jakieś – nie uchwycone jeszcze – słowa uświadomiły mi, że nie jestem w pokoju sama. Siedziały przy mnie Lilly, Vanny i Djellia, uśmiechając się z ulgą.
– A chłopaki okupują kanapę – szepnęła ta ostatnia konspiracyjnym tonem. – Wystarczy, że jeden z nich zacznie ziewać, a od razu zaraża tym całą resztę.
– Można by pomyśleć, że po tych ilościach zielonej, którą Clayd w siebie wlał, będzie na chodzie przez następne pięć dób z rzędu – powiedziała na poły do siebie moja kuzynka. – Chociaż on tak potrafi nawet i bez wspomagania.
– Ja nie wiem, gdzie wasza powaga sytuacji – załamała ręce Lilly. – Mad przez kilka dni leżała jak umarła, a wy tu takie pogawędki…
– W tej chwili wydajesz się najbardziej niepoważna z was wszystkich – wychrypiałam i zdumiało mnie, jak mało panuję nad własnym głosem.
– Przypuszczam, że wszystkie jesteśmy siebie warte – uśmiechnęła się Djellia. – Ale ty i tak bijesz nas na głowę. Przyznaj się, od początku miałaś ochotę tam iść, prawda?
– To znaczy, gdzie? – nie zrozumiałam.
– Jak to gdzie? Do Szarych Światów. Na sam ich skraj, ale zawsze.
– Och – westchnęłam. – To ty mnie stamtąd zabrałaś?
– Nie, nie ja – pokręciła głową, a Vanny posłała mi tajemniczy uśmiech. – Ja zabrałam tylko Ellila.
– Aeiran cię do nas przyniósł pięć dni temu – poinformowała mnie kuzynka. – I razem cię składaliśmy. Ja też pomagałam! – dodała z dumą.
– I nawet ja – mruknęła Lilly. – Bo byłaś bardzo… Bardzo… No, domyśl się. Nieposkładana.
– Cieleśnie i duchowo – dokończyła Djellia wyjątkowo radośnie.
– A gdzie on teraz jest? – to było pierwsze, o co musiałam spytać. Ech, życie…
– Zmył się – teraz już Vanny uśmiechała się od ucha do ucha. – Po tym, jak go ostrzegłam, co mu powiesz na przywitanie.
– Że mógł mnie dogonić ciut wcześniej?
– Tak właśnie.
– No, to musiałoby być dużo, dużo wcześniej – westchnęłam. – Zaraz, mówiłaś, że ile dni temu?
– Pięć – odpowiedziała Lilly. – Dzisiaj jest dwudziesty szósty.
– I przespałam Przesilenie? – podłamałam się. – I zepsułam wam święta?
– Oj, nie pochlebiaj sobie.
– Ketris i Vaneshka też byli – przypomniała sobie Vanny. – Ale kiedy padło hasło „Biała Symfonia”, zmyli się i oni. W czystej euforii wobec wszystkiego, co kojarzy się z muzyką.
– No dobra, laski – Lilly podniosła się z łóżka i klasnęła w dłonie. – Mad wróciła do świata żywych, więc teraz powinna sobie odpocząć.
Nawet nie pytałam, po czym właściwie mam odpoczywać, tylko zaczęłam się domagać mojego zeszytu. Musiałam uwiecznić wizje, z którymi się obudziłam, nawet jeśli były zupełnie bez znaczenia. Dopiero teraz mogę zrobić im tę przyjemność i zapaść w sen.

[międzyczas]

Ogniska płonęły, rozświetlając ciemność nocy. Śmiech mieszał się z pogańską modlitwą, śpiew z miłosnymi westchnieniami.
Mężczyzna w masce zasłaniającej połowę twarzy zamierzał już opuścić polanę, ignorując tych wszystkich zamaskowanych ludzi dokoła, łączących się w zapamiętałym tańcu. Aż w pewnej chwili stanęła przed nim kobieta w śnieżnobiałej sukni, z woalką na twarzy, i pochwyciła jego dłonie.
– Chodź ze mną – szepnęła. – Kochaj mnie, a nie zaznasz już w życiu trosk.
– Nie mogę – powiedział nieobecnym głosem. – Nie mam czasu. Świat jest w niebezpieczeństwie.
– Czy wiesz, komu odmawiasz?! – syknęła. – W tę noc mamy władzę. Twój los zależy ode mnie.
Ale on tylko pokręcił głową i wyminął oburzoną kobietę, nie zastanawiając się wcale nad tym, jak zaciekła będzie jej zemsta…


Na dziedzińcu rosło kiedyś drzewo, które kwitło wielobarwnymi kwiatami i rodziło owoce zaspokajające głód na cały dzień. Teraz jednak z ziemi sterczał tylko spalony kikut.
Dwoje elfów o fioletowych oczach zbliżyło się z lękiem i rozpaczą. Dziewczyna spuściła wzrok, ale już po chwili wzięła się w garść i w pocieszającym geście położyła rękę na ramieniu brata.
To ona teraz musiała być silna.

Sędziwy mag zmarł. Co prawda jego uczennica nie mogła się z tym pogodzić, zawiedziona, że nie zdążył jej oświecić w tak wielu sprawach, ale zamierzała przynamniej strzec spokoju jego duszy.
A w każdym razie tej części, którą właśnie zabierała ze sobą, by ukryć ją w miejscu, którego nie znał nikt inny.
Nie zastanawiała się, co może się stać z pozostałymi sześcioma. Dopiero dużo, dużo później miało ją przygnieść poczucie winy, ale przecież nie mogła tego przewidzieć.

Młoda kobieta o jasnych włosach z fioletowymi końcówkami półleżała na ziemi, podtrzymywana przez dwie inne, wyglądające na całkowite swoje przeciwieństwa. Z wahaniem położyła dłoń na czole pochylonego nad nią przyjaciela, nawet nie próbującego ukryć troski w spojrzeniu. Z wahaniem, bo przecież go nie wybrała, lecz sam się wybrał do tej roli.
– Na wszystkich bogów tego świata – mruknął ze zniecierpliwieniem stojący w pewnym oddaleniu chłopak. – Przejdźcież do rzeczy i ruszajmy dalej, z a n i m to wszystko zdąży się przekręcić!

Tłum rozstępował się, chłonąc wzrokiem złotowłosego młodzieńca w jasnej zbroi, kroczącego ku tronowi. Chód miał pewny, ale na jego obliczu malowała się nieśmiałość połączona z nabożnym szacunkiem.
– Oczywiście wszystkim wiadomo, kto jest jego ojcem – szepnęła jedna z dworek, bo kobiety, jak wiadomo, spędzają czas głównie na plotkach. – Ale czy zrodziła go ta nieznana pani z Eskalotu? Czy może jednak nasza królowa, kiedy bawiła tak długo na Małych Wyspach?
– Może jeszcze ktoś inny – zaczęły chichotać inne. – Wszak ów Rycerz przyciągał panny i mężatki jak płomień przyciąga ćmy.
– Jesteście wszystkie takie same – prychnęła kolejna. – Ja bym raczej zwróciła uwagę na syna Ciemnej Pani, o tam.
Rzeczywiście, cały blask bijący od młodzieńca zupełnie przyćmiewał drugiego, idącego za nim krok w krok. Ten drugi był niższy i odziany w prostą czarną szatę, a na szyi miał zawieszony symbol księżyca. W ręku trzymał laskę, a głowę miał spuszczoną, by ukryć cień uśmiechu.
– Dlaczego Ciemna Pani wprowadziła go na dwór – zastanawiały się dworki, podobnie jak zastanawiała się większość królewskich rycerzy. – Czy kiedy król mianuje swojego następcę, ów Chłopiec-Cień zostanie jego doradcą? Czy może jego fatum?
A w oddali, na balkonie, stały trzy wytworne damy i patrzyły na obu młodzieńców nieodgadnionym wzrokiem…

Powoli cały świat pogrążał się w płomieniach, a Bestia o rudej sierści pędziła niestrudzenie na czterech łapach, obiegając go dokoła raz, drugi, trzeci… I nie wiadomo już było, czy ogień za nią podąża, czy raczej ją wyprzedza.
Zresztą, czy dla mieszkańców tego świata było to istotne? I tak nie miał tam pozostać nikt żywy. Ogień, tylko ogień zdolny był oczyścić ów świat, aby mógł się on narodzić na nowo.

Czekać chcą
Aż ktoś się połakomi na nie
Przerwie nić
Obudzi bogów, cisną gromy
Zawrze gniew
Gdy po ofiarę zejdą z nieba
Z góry patrz
Jak świat się wali
I leć…

Rozbłysły miliony świec, a ich płomienie wzleciały pod niebo i zamieniły się w gwiazdy.

18 XII

Miałam nadzieję, że tego dnia pojedziemy już w dalszą drogę – i nie miałam pojęcia, w co się pakuję, kiedy o poranku zobaczyłam Ellila, mocującego się z drzwiami ukrytymi w obrazie. Wcześniej trudno mi było w ogóle je dostrzec, ale teraz, gdy bóg wiatru próbował je otworzyć, stały się całkiem widoczne i oczywiste. A może rzeczywiste?… To też. Kto się dobrze przyjrzał, mógł zobaczyć na namalowanym niebie odciśnięte ślady dłoni i to mój wietrzny przyjaciel uznał za ważny trop.
– Po co ci to? – zapytałam, stanąwszy obok.
– Bo obleciałem już całą resztę tej posiadłości – odpowiedział bezczelnie. – I naprawdę jestem ciekaw, co jeszcze on tu może chować.
Zanim pociągnęłam temat dalej – bo naprawdę mnie zaintrygowało, co Ellil zdążył odkryć – naparł na drzwi jeszcze raz, kładąc dłonie na wyznaczonych miejscach. I tym razem mu się udało – obraz wchłonął go bez dalszych oporów. Szkoda tylko, że akurat w momencie, kiedy złapałam go za rękaw.
Tak, przeniknęliśmy tam we dwoje. Czy to nie było do przewidzenia?… Sama nie wiem. I jakkolwiek Ellil był tym zachwycony, ja tylko niepokoiłam się faktem, że nie ma żadnej drogi powrotnej. Była za to piękna wiosenna łąka, taka sama jak na obrazie; w oddali wzgórze, a z drugiej strony las. Sielski krajobraz, rozciągający się w nieskończoność. Czy gdyby iść przed siebie, można by w ten sposób dokądś dotrzeć?
Ellil od razu uznał, że tak.
– Nie bądźże lekkomyślny! – nie puściłam jego rękawa. – Nawet nie wiemy, jakimi prawami rządzi się to miejsce! Możemy zmarnować tu nadprogramową ilość czasu albo wyjść w zupełnie nieznanym miejscu, albo…
– A niby gdzie właśnie jesteśmy? – nie tracił pogody ducha.
– Dobra, przejdziemy się kawałek i na tym koniec – westchnęłam. – Może Cairell się nie wścieknie i po nas przyjdzie.
Na to mógł przystać, zresztą i ja nie mogłam długo narzekać w takiej scenerii. Gdyby tak Tenari albo Vanny, albo Geddwyn mogli być z nami… To takie idealne miejsce i idealna pora na wiosenną baśń – pełnia dnia, kwiaty gdzie nie spojrzeć, słońce wysoko…
Nie, zaraz. Słońca nie było. Choć wydawało się, że jest samo południe, niebo było zupełnie czyściutkie.
– Ktoś zapomniał coś tu domalować – mruknęłam, przystając.
– I co, niezadowolona jesteś? – domyślił się Ellil. – Uważasz, że jak nie ma słońca, to jedyną słuszną alternatywą jest noc? I gwiazdy?
– To też – wzruszyłam ramionami.
– Słuchaj… – coś mu nagle przyszło do głowy. – A co, jeśli właśnie nikt tu po nas nie przyjdzie? Jeśli ten typ nas tu zostawi za karę?
– T e r a z zacząłeś się tym martwić?!
– Nie – wyszczerzył zęby. – Podpuszczam cię. Dałabyś radę sama stąd wyjść?
Rozejrzałam się uważnie, starając się wtopić w tę przestrzeń, poczuć ją wszystkimi zmysłami.
– Może – oceniłam. – Ale wtedy moglibyśmy wylądować w Szarych Światach.
– Na pewno nie – zaprotestował z przekonaniem. – Nie popełniłabyś takiego błędu.
Uśmiechnęłam się szeroko, po czym złapałam go za rękę, a drugą otworzyłam portal…

…I nagle byłam w białym dymie, we mgle we mgle, jak powiedziałby Poeta, tyle że wcale się w tej mgle nie rozpłynęłam, a wręcz przeciwnie, czułam się niespodziewanie realna. W pierwszej chwili wręcz ż y w a na tle wszechobecnej martwoty, ale potem uznałam, że to jednak nie to. Nawet nie martwota, tylko właśnie brak realności.
Tylko ziemia pod moimi nogami była pewna i twarda – a do tego kamienista – ale właściwie rzadko ją widziałam przez opary mgły. Owijała mnie jak płaszcz, jak coś, co może osłonić albo pochłonąć. Wolałam więc nie stać w jednym miejscu, by nie dać jej okazji – ruszyłam przed siebie, choć nie wiedziałam, dokąd idę. Jeszcze bardziej zagubiona niż w namalowanym świecie Cairella, bo tam przynajmniej miałam miłą scenografię. I towarzystwo, które mi gdzieś zniknęło.
Nic mi nie przeszkadzało, nic nie zakłócało ciszy. Żałowałam egoistycznie, że Ellil nie przeszedł tu ze mną, bo mógłby rozwiać tę mgłę tę mgłę i może przekonałabym się, gdzie trafiłam. Że nie otworzyłam jeszcze raz portalu? Próbowałam, owszem. Ale równie dobrze mogłabym próbować roztrącać mgłę rękami.
W końcu zaczął się las. A może bardziej zagajnik, sama nie wiem. Skupisko drzew, bladych i martwych – tym razem rzeczywiście zwyczajnie martwych. Skojarzyły mi się z czymś przeczytanym dawno temu i aż zerknęłam w górę, by upewnić się, że na gałęziach nie wiszą odcięte głowy. Nie napotkałam jednak takiego widoku, bo gałęzi wcale nie było. Leżały w oddali, niczym drut kolczasty odgradzając ode mnie resztę tego świata – o ile cokolwiek dalej istniało. Drzewa zostały odarte ze wszystkiego, co piękne – o ile kiedykolwiek miały w sobie jakieś piękno. Nawet nie umiem sensownie oddać atmosfery tego miejsca, bo czy w ogóle była tam jakaś atmosfera?
Skrzywiłam się i ruszyłam dalej, wymijając drzewa. A tam, za osłoną ze splątanych gałęzi, stał rząd ludzi, bladych jak księżyc i zgaszonych jak słońce skryte za chmurą. Odwróceni do mnie tyłem, wpatrywali się we mgłę, w której ledwie można było dojrzeć zarys budowli.
– Jaka istota mogłaby zamieszkać w takim zamku, jak ten? – powiedział któryś szeptem, który jednak rozchodził się w powietrzu bardzo wyraźnie.
– Żadna – odrzekł obojętnie ktoś inny. – Dlatego właśnie on nie istnieje.
– Zbyt wiele zamków wyrasta w światach – w czyimś głosie zabrzmiała drwina. – Niektóre więc muszą trafiać właśnie tu.
Zbliżyłam się kilka kroków, a gałęzie trzaskały pod moimi nogami. Usłyszeli to; parę osób się odwróciło, a na twarzach mieli maski doskonałej obojętności. Tylko jeden z nich porzucił ją na mój widok, na rzecz czystej paniki.
– Co tu robisz, pani?! – wykrzyknął. – Nie powinnaś się tutaj t a k pokazywać!
– To znaczy, jak? – zatrzymałam się ze zdziwieniem.
– Jeszcze pytasz?! – oburzył się. – Gdzie twój smok, gdzie twe insygnia i kareta?! Dlaczego przybywasz tu, nie będąc w pełni władzy?!
Pozostali uśmiechnęli się jakoś nieładnie i zanim udało mi się dojść do słowa, jak na komendę ruszyli w moją stronę – i przeszli przeze mnie jak duchy.
Poczułam w ustach smak popiołu, a potem nie czułam już nic.

17 XII

Czy powinnam się przejmować, że kiedyś jacyś potomni będą czytać o tej podróży i wypytywać: a po co to? A dlaczego? Ale chyba każda moja podróż taka jest. I może się powtarzam.

To na razie dopisek z wczoraj. Otóż ujechaliśmy może dwie trzecie drogi – tak twierdzi Pokrzywa, bo ja poczucia czasu nie mam – kiedy wyjechały nam naprzeciw sanie. Tym razem nie było zaczarowanego gościńca, a w pojeździe zamiast Riena siedzieli dwaj jegomoście ze złotymi odznakami na czapkach, ale na moment zapomniałam, że to inna bajka. A potem przyszedł mi do głowy pomysł, który być może uskutecznię, kiedy lepiej się rozeznam w zmianach rzeczywistości. Na razie jednak to nie czas na takie roztrząsanie. Ważne, że wyjechano nam na spotkanie, w dodatku w pełni uprzejmości.
– Jaśnie pan na Aifric Gaulde zauważył, że zmierzacie w kierunku jego posiadłości – powiedział grzecznie ten jegomość, który nie powoził. – Oferuje wam gościnę, gdyż wkrótce rozpęta się zamieć.
Spojrzałam na niebo – nadal nie było ani jednej chmurki, ale Ellil z namysłem pokiwał głową i to przesądziło sprawę.
– Będziemy zaszczyceni – odpowiedziała Lilly, bo to właśnie do niej się zwrócono. Nie da się ukryć, że wyglądała najpoważniej z nas wszystkich. Chętnie też władowała się do sań, a tam okutała się w futra i niemalże zasnęła. Czasem zapominam, jak bardzo jest ciepłolubna, zwłaszcza, że przez całą drogę ani razu się nie poskarżyła.

Niewiele minęło czasu – a może to ciekawość czegoś nowego skróciła go w naszych umysłach – a już dotarliśmy do wzgórza, na którym wznosiła się oczekiwana posiadłość. Nie przypominała obronnego zamku, raczej pałacyk – elegancki i zdobiony rzeźbami. Po obu stronach każdego okna wyłaniały się ze ścian postacie, jakby podtrzymujące okienne ramy, a każda z dwóch wież miała balkonik, wręcz stworzony do spoglądania z niego w dół, oczekując ukochanego. Mimo wszystko jednak miejsce to nie krzyczało: Podbijcie mnie, mieszka tu snobistyczny frajer, a przynajmniej nie dla takich, którzy umieją słuchać.
– Te mury są wręcz przesiąkniete czarną magią – szepnęła Lilly, lecz nie tak cicho, by nie usłyszał tego woźnica. Ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się z dumą.
– Oczywiście – przytaknął. – Poprzedni jaśnie pan Alastrann, który zaprojektował tę budowlę, był wielkim czarnoksiężnikiem, a jego syn nie ustępuje mu pola.
– Mam tylko nadzieję, że mnie tu nie zemdli – westchnęła Lilly, z podziwem przyglądając się rzeźbom. Było jasne, że c h c i a ł a przyjrzeć się posiadłości od środka.
– Ze mną przecież wytrzymujesz – pocieszyłam ją.
– No tak, ale to jest l u d z k a magia. Gdybyś się tyle o niej nasłuchała od babci, co ja…
To mogłam zrozumieć, ale już nic nie powiedziałam, bo Djellia i Ellil pociągnęli nas do drzwi (konie zostały już odprowadzone do stajni, gdziekolwiek się znajdowała). Otwarły się one same, z głośnym skrzypieniem, weszliśmy więc do środka. Naszym oczom ukazał się przestronny hol i schody, prowadzące na wyższe piętra. Gościnny gospodarz właśnie schodził, by nas powitać – a raczej zbiegał, w pośpiechu narzucając jasną marynarkę na dość wyświechtaną koszulę. Kiedy znalazł się na dole, zaczął od zgromienia nas wzrokiem.
– Co za kiepskie wyczucie czasu! – rzucił na przywitanie, szamocząc się z rękawami. – Akurat teraz, kiedy burza śnieżna ma szaleć przez całą noc! Na całej mojej ziemi takie rzeczy wie się z wyprzedzeniem!
– My jesteśmy tylko głupimi podróżnymi – powiedziała sucho Lilly i coś w jej głosie kazało mężczyźnie się zreflektować.
– Dlatego też po was posłałem. Wybaczcie – wygladał teraz jak chłopiec, który coś przeskrobał. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, odgarnął jasne włosy, które jednak znów opadły mu na oko. – Po prostu jeśli ta zamieć się uda, to będzie spory krok naprzód w moich eksperymentach.
No to pięknie, trafiliśmy na czarnoksiężnika-naukowca, tworzącego sztuczne zamiecie. Ale przyznam, robił całkiem miłe wrażenie, jeśli akurat się nie złościł. Nawet Lilly to później przyznała.
– Czy te eksperymenty mają jakiś wyższy cel? – spytała z zaciekawieniem Djellia.
Mag przyjrzał jej się uważnie, a na jego twarz wypłynął uśmiech, też chłopięcy, ale już zuchwały.
Zastanawiałam się, ile może mieć lat – nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia parę, ale w jego profesji nigdy nic nie wiadomo.
– Mam pomysł – powiedział. – Pójdziecie teraz na górę, zjecie kolację i szczelnie zamkniecie okna, a jutro porozmawiamy sobie o wyższych celach magii.
Przywołał kobietę w liberii, bardziej przypominającą żołnierza niż służącą, a sam szybkim krokiem zniknął w jakimś korytarzu.
– Mam nadzieję, że jaśnie pan Cairell nie zniechęcił państwa swoim zachowaniem – powiedziała kobieta, prowadząc nas na wyższe piętro. – Kiedy pochłaniają go badania, przestaje się przejmować czymkolwiek innym.
– A ja mam wrażenie, że się właśnie przejął – uśmiechnęła się Djellia i nie mogłam się z nią nie zgodzić.
Poza wieżyczkami, posiadłość ma trzy piętra, a nas ulokowano na drugim. Zauważyłam na każdym półpiętrze obrazy, ale w ruchu nie mogłam im się bliżej przyjrzeć, postanowiłam więc, że zrobię to nazajutrz. Najpierw były trzy wielkie portrety, które wydały mi się jakby znajome, wyżej zaś całą ścianę pokrywało malowidło, przedstawiające przepiękną wiosenną łąkę. Tam wszyscy obejrzęliśmy się z zachwytem, zapominając, że na zewnątrz jest zima i przemiła perspektywa śnieżycy.
W końcu dotarliśmy do naszych pokoi, niewielkich, a urządzonych z takim przepychem, że tylko uciec z krzykiem. Za to na kolację dostaliśmy pizzę, a nie jakieś arcywymyślne danie.
Zasypiałam z huczącym wichrem w roli kołysanki.

O poranku, zamiast grzecznie zejść na śniadanie, stanęłam przed trzema portretami, żeby je sobie dobrze obejrzeć. Towarzyszył mi Tenari i zdumiały mnie jego priorytety – choć tak się opchał kolacją, że właściwie nie powinnam się dziwić…
Pośrodku widniał wizerunek białowłosego maga o mądrym obliczu. Nosił granatową szatę w gwiazdki – dobrze, że bez kapelusza do kompletu – i wznosił wzrok ku górze, jakby się nad czymś zastanawiając. Po jego lewej stronie znajdowała się elfia dama o kasztanowych lokach i wyrazistych rysach, ubrana w efektowną zieloną suknię. Spoglądała kątem oka, stojąc z założonymi rękami i wyzywającą miną, jakby chciała rzucić jakąś ciętą replikę. Ostatni portret przedstawiał niewysokiego mężczyznę o ciemnej karnacji, wydłużonych uszach i wielkich, czerwonych oczach – z pewnością był vlexinem, pobratymcem mojej przyjaciółki San-Q. Ten z kolei wydawał się ciężko zniecierpliwiony tym, że musi tak stać i pozować, kiedy dokoła dzieją się ciekawsze rzeczy.
Nasączone myślami – dobiegł mnie przekaz od Tenariego.
– Te obrazy? – zainteresowałam się. – Czyimi myślami? Jakimi?
Zbyt mądrymi… Przeważnie – stwierdził z niechęcią. – Ale o tej pani ktoś myślał z pasją, o tym pośrodku z zawiścią, a o tym drugim z drwiną. Ciekawe, kto.
– Ja jestem ciekawa, dlaczego – uśmiechnęłam się.
Nie wgłębialiśmy się dłużej w temat, bo w tej chwili zbiegł do nas Ellil, kolejny, który nie musiał myśleć o jedzeniu. Był naprawdę podekscytowany.
– Słuchajcie, nie uwierzycie! – zawołał radośnie. – Ta łąka piętro wyżej, nie?
– No! – odruchowo wpadłam w jego ton.
– No właśnie! W tym obrazie są ukryte drzwi!
– I właśnie przez nie przeszedłeś – dokończyłam domyślnie. Lepiej, żebym to ja go objechała, zanim dowie się pan domu.
– Nie, tak dobrze to nie było – od razu mina mu zrzedła. – Nie udało mi się ich otworzyć.
– I bardzo dobrze – usłyszeliśmy poirytowany głos. Nasz gospodarz zjawił się w holu, a towarzyszyły mu Djellia i Lilly, uśmiechając się uroczo niczym hostessy.
– Nikt poza mną nie znajdzie drogi powrotnej, jeśli przejdzie przez te drzwi – ostrzegł czarnoksiężnik z groźną miną. – I nie wiem, czy nawet ja dałbym radę go potem odnaleźć.
– Dzień dobry – powiedziałam wesoło. – Udała się śnieżyca?
– Śnie… A, tak – nieoczekiwanie uśmiechnął się szeroko. – Tak, jak najbardziej! A skoro przyjęliście moją gościnę, zamiast zamarznąć tam na zewnątrz, zapraszam was na uczczenie tego sukcesu. W tych dniach i tak nie znalazłby się nikt inny, kogo mógłbym zaprosić.
– Mam nadzieję, że będzie herbata – wtrąciłam szybko. – Tylko herbatą oblewam.
– Jak dla mnie, może być nawet wyciąg z aloesu z miodem – roześmiała się Djellia. – Dawno nie miałam takiego widoku za oknem.
Zanim jeszcze nasza trójka zdążyła zejść, Tenari wysłał bezpośredni przekaz do czarnoksiężnika. Tamten zmarszczył brwi i rozejrzał się (nieco paranoicznie), ale szybko zorientował się, któż to mówi mu w głowie i spojrzał na niego z podziwem.
– Te osoby na portretach, tak? – odezwał się z namysłem. – Byli gośćmi mojego ojca, wiele lat temu. Pomogli mu ocalić nasze ziemie przed wielkim niebezpieczeństwem, choć wtedy stara posiadłość została zniszczona.
– Czyli troje bohaterów, tak? – mruknęłam. – Dałabym głowę, że już gdzieś widziałam takie portrety. W jakimś innym domu…
– Nie zdziwiłbym się – wzruszył ramionami. – Oni podróżowali po wielu światach, z pewnością wsławili się jeszcze innymi czynami wartymi uwagi. Nie mogę jednak powiedzieć wam o nich więcej – nie było mnie jeszcze wtedy na świecie.

Herbata się znalazła – miała lekki posmak miodu, ale nawet mi to nie przeszkadzało – a Cairell Alastrann okazał się całkiem miłym gospodarzem, choć często podnosił głos. Z początku byłam czujna, pamiętając, że przed dwoma laty mag o tym imieniu poważnie podpadł Kaede – sporo się o tym nasłuchałam od Enrith i jeszcze trochę od Geddwyna – potem jednak trochę odpłynęłam, kiedy rozmowa zeszła na magię. Djellia i Cairell faktycznie rozprawiali o jej naturze, przyczynach i skutkach, a to nie do końca był mój rewir zainteresowań. Ponieważ sama intuicyjnie posługuję się wrodzoną mocą – no i magią zawartą w rzeczach, ale to już inna para kaloszy – idea uczenia się zaklęć jest dla mnie nieco abstrakcyjna. Tylko raz tego próbowałam, ale w grę wchodziła magia związana z gwiazdami, więc trudno mi było przejść obok niej obojętnie… Nawet podróżowanie portalami traktuję jak coś, co potrafię od początku swojego istnienia – zresztą może rzeczywiście tak jest, zważywszy, że ciągle nie pamiętam swojego pierwszego życia. W każdym razie dyskusja stawała się coraz bardziej zażarta i głośna, aż w końcu Cairell warknął coś ostro – dopiero wtedy ocknęłam się z zamyślenia – wstał i z furią na twarzy wypadł z obwieszonej gobelinami komnaty. Djellia westchnęła z rozbawieniem i poszła za nim; jakimś cudem udało jej się go ugłaskać i przyciągnąć z powrotem, i znowu było całkiem miło.
Najważniejsze jest to, co uświadomił nam trochę później – jakoś mi to umknęło, ale świat, w którym przebywaliśmy, znajdował się na samym skraju Zachodu. Tuż przy granicy z Szarymi Światami. A to chyba nie do końca o to chodziło.

16 XII

Od rana myślę o zawilcach i powojach. Nie wiem, skąd mi się przyplątały – może to efekt piosenek, które rozbrzmiewają mi w słuchawkach, a może echo jakiejś odległej opowieści – ale pora roku i sceneria nie są po temu odpowiednie, oj, nie. Uznaliśmy zgodnie, że jeśli chcemy szukać Liry i podążać śladem wędrowca z książki, powinniśmy rozglądać się tam, gdzie jest naprawdę porządna zima. Problem w tym, że panoszy się ona na całym Zachodzie, uciekłszy zupełnie z pozostałych stron światów, a kto wie, gdzie właściwie znajduje się ta cała Biała Symfonia? Może w zupełnie innej domenie? Tylko że moich towarzyszy ten fakt o dziwo nie zraża. Mnie zresztą też nie.
I oto niecodzienna procesja wędruje przez bezdroża, brnąc po kolana w śniegu. Konkretnie to po nie własne kolana, bo przecież jedziemy konno, a nasze wierzchowce parskają głośno, jakby im śnieg sypał w nos. Tymczasem nie ma ani jednej chmurki, z której mógłby sypać – tylko leży i leży, rozciąga się chyba aż do horyzontu…
Owe bezdroża są zdecydowanie bardziej kuszące niż miejskie mury, zza których wystają dymiące kominy i dolatują aromaty, będące chyba wynikiem idei: „zmieszajmy wszystkie substancje chemiczne, które mamy pod ręką, i podpalmy”. Zajrzeliśmy tam może na dwie godzinki – tylko Ellil został za bramą, bo uznał, że to nawet gorsze niż jego świat – a tylko dlatego na tak długo, bo zainteresowały nas straszące pośrodku miasta ruiny. Słowo daję – z jednej strony machiny parowe, fabryki i odmalowane dokładnie kamienice, a z drugiej coś, co kiedyś było okazałym zamkiem, a teraz tylko smętnymi szczątkami, zapuszczonymi i zapomnanymi. Na tyle zapomnianymi, na ile to możliwe, skoro tkwią w samym centrum. Albo ten zamek doprowadziła do takiego stanu jakaś niszcząca magia, albo wspomniane powyżej idee – jeśli to drugie, to może zostawiono go tak ku przestrodze?
– To stara posiadłość Alastrannów – poinformował nas jakiś przechodzień ze zrozumieniem dla wścibskich turystów. – Już od prawie dwóch wieków usiłujemy coś z nią zrobić, ale krążą nad nią zbyt potężne zaklęcia, które tracą moc niezwykle powoli. Być może za następne dwieście lat…
– Skoro ta jest stara, to znaczy, że istnieje też nowa? – podchwyciła prędko Mezz’Lil.
– O tak – potwierdził nasz rozmówca. – Wybudowano ją kawałek drogi stąd, na południe. To właściwie już za granicą, ale z pewnościa jej mieszkańcy już wiedzą o waszym zainteresowaniu… Wszystkie okoliczne ziemie do nich należą.
Próbowałam go podpytać, dlaczego zamek skończył jako bynajmniej nie malownicza ruina, ale wymówił się pośpiechem, bo to już pora do pracy i w ogóle. Nie mieliśmy ochoty sprawdzać siły rzeczonych zaklęć, zresztą fabryczne dymy gryzły w nosy na tyle, byśmy szybko opuścili miasto i ruszyli w dalszą drogę.
Tutaj powietrze jest czyste i ostre, a gwiazdy jasne i nagromadzone tłumnie, jakby specjalnie dla nieba nad tym światem. Takie widoki rzadko się zdarzają i spędzam godziny na podziwianiu ich, podczas gdy hałaśliwe towarzystwo, z którym podróżuję, istnieje gdzieś na krawędzi mojej świadomości. Jak dotąd niespecjalnie im to przeszkadza, co nie znaczy, że przestali zwracać na mnie uwagę. Bo kiedy uznałam, że warto by wybrać się na południe, wszyscy zgodzili się bez żadnych zastrzeżeń. Jakbym była, jasny gwint, przywódcą.

14 XII

- Szare Światy to mit – powiedziała z przekonaniem Ka’Shet. – Taki sam mit jak zamek Nadzieja czy tajemnica Tysiąca Szmaragdów.
Krążyła po kryształowej komnacie, władcza dama o srebrnych włosach, bez patrzenia omijając stojące tu i ówdzie skrzynie ze skarbami. Lilly i ja usiadłyśmy na jednej z nich, choć próbowała kłapać wiekiem. Połowę komnaty zajmowała Kess’Sah, rozłożywszy wygodnie skrzydła. Miejsca było niewiele, ale nie zdecydowała się zmienić postaci – można by wysnuć daleko idące wnioski, ale jakoś trudno mi myśleć, że matka Lilly może być tak dziecinną istotą.
- Co to w takim razie jest? – ruchem głowy wskazała na trzymane przeze mnie pudełeczko. – Miniatura tej shael’leth wyraźnie dowodzi, że istnieją. To, że nigdy do nich nie trafiliśmy, to tylko szczęśliwe zrządzenie losu.
No dobrze, spierają się, wszystkie równie skonfundowane zmianami w rzeczywistości, ale czy ta smoczyca nie mogłaby przestać odnosić się do mnie z wrogością? Całe szczęście, że nie powiedziałam im o tym miłym stadku shael’lethów, które spotkałam podczas moich podróży. Chociaż ciekawe, która pierwsza przypomniałaby, że srebrne smoki Chaosu wyginęły dawno temu. Wtedy druga musiałaby się z nią pokłócić…
- Wszyscy wiemy, że istnieją – obruszyła się Ka’Shet. – Rzecz w tym, że nikt nie wie, jakie są naprawdę. Wszystko, co o nich powiedziano do tej pory, to tylko domysły. Albo opowieści trubadurów ze skłonnością do dramatyzmu. Nikt stamtąd nie wrócił, bo jeszcze nigdy nikt tam nie trafił.
- Przecież nie przyszłyśmy tu po to, by dyskutować o Szarych Światach! – Kess’Sah zaczynała tracić cierpliwość. – Miałyśmy porozmawiać o tym, czy pozwolić mojej córce na wędrówkę poza ten świat!
- Bez konsultacji ze mną – przypomniała zimno przewodniczka gromady – pozwoliłaś swojej młodszej córce na wędrówkę z trupą T'Torena po tym szalonym świecie. Tymczasem Mezz’Lil jest już dorosła, a Miya jeszcze nigdy nie zawiodła mojego zaufania.
- Przyznała, że jestem dorosła – szepnęła do mnie Lilly. – Sytuacja jest naprawdę poważna…
Nie mogłam się z tym nie zgodzić. Ka’Shet była surowa, ale z pewnością nie nadopiekuńcza, za to Kess’Sah ciągle próbowała nadrobić lata, które spędziła jako Śpiąca Strażniczka. W każdym razie w stosunku do starszej córki… Chciałam zapytać, czym, u licha, jest ta trupa T'Torena, ale Lilly uciszyła mnie jednym syknięciem, kiedy tylko otworzyłam usta. Nie wiem, do kogo jest bardziej podobna – do matki czy do babki…

- Sama wiesz, co mogłybyśmy teraz zrobić – westchnęłam, gdy już siedziałyśmy spokojnie w panieńskim pokoiku, tak przytulnym, jak to tylko możliwe w przypadku górskiej jaskini. – Wybrać się do Pai Pai, a potem na Andromedę, do San. W głowie mi się nie mieści, że do tej pory tam nie byłaś.
- Sama wiesz, jak mam teraz w domu – odparowała Lilly. – Poza tym nie marudź teraz. Obiecałaś coś tej dwójce wariatów, nie?
- Nie ma sensu szukać tego miasta na siłę – pokręciłam głową. – Jeśli nadejdzie stosowna pora, samo się znajdzie. Ja nie jestem im potrzebna do szukania.
- Czy ja wiem? Myślę, że…
Niestety, nie dowiedziałam się, co w tej chwili myślała Lilly, bowiem do pokoju wpadli Djellia i Tenari. Oboje roztrzęsieni, choć demoniątko wyglądało raczej jak po obejrzeniu dobrego thrillera (nie, żebym karmiła dziecko dreszczowcami), podczas gdy Djellia robiła wrażenie grzesznicy, którą dopadło sumienie.
- No, co jest? – zapytałam konkretnie, biorąc małego na ręce.
- Pozwoliłam mu… Zajrzeć do mojej głowy – załkała Djellia. – Nie wiedziałam… Nie sądziłam…
Westchnęła ciężko, a potem usiadła na podłodze i schowała twarz w dłoniach. Nie płakała – jak ją znam, chyba nie potrafiła płakać – ale wyraźnie ciężko jej było na duszy. Dlatego, że mi dziecko rozemocjonowała, czy po prostu wypłynęło jej na wierzch świadomości coś, o czym nie chciała pamiętać?
- Co zobaczyłeś, Ten-chan? – szepnęłam do demoniątka, podczas gdy Lilly podeszła do Djellii i objęła ją uspokajająco.
- Strach. Ciemność – napłynęły do mnie do mnie pełne przejęcia myśli. – To tam byłaś? Czy to tak wygląda?
Przez chwilę widziałam jego wizje, postrzępione i szczątkowe, ale potrafiłam je rozpoznać.
- Pokażę ci m o j ą Ciemność, chcesz? – uścisnęłam go mocno. – Zobaczysz, jak powinna wyglądać.

12 XII

Czy to się musiało stać? Musiało? Oj, z pewnością musiało. Są rzeczy, które uparcie się nie zdarzają, a tymczasem inne przychodzą z upodobaniem. Sadystycznym. Moja podświadomość ma wprawę w ich przeczuwaniu, a potem pluję sobie w brodę, że wykrakałam, a nie przeciwdziałałam. Na szczęście radzenie sobie z druidami też mam już opanowane, a Lilly tym bardziej.
Obudziliśmy się oplątani pędami ardelisu. Sam fakt, że w ogóle zdołaliśmy się obudzić – zwłaszcza Lilly i Tenari, śpiochy z powołania – godny jest podziwu, za to nie wiedziałam, co myśleć o tym, że Ellil dał się złapać. Ciekawość powinna mieć swoje granice, tak powiadam ja! – ja! – ja, która tak często pozwalam się wpakowywać w najdziksze opowieści! Potem jednak bóg wiatru opowiedział nam, jak to swoją mocą odpędził od nas toksyczne opary, dzięki czemu nie spaliśmy długo, a on się zrehabilitował.
Tylko Djellię oszczędzono – stała obok arcydruida, tyleż zaniepokojona, co zaintrygowana. Okazało się, że Zachodni Krąg postanowił wziąć ją pod swoją pieczę, aby rozwinąć jej talent do magii Natury i wyhodować sobie nową ortodoksyjną bojowniczkę o Jej prawa. Aż chce się zakrzyknąć: „Weźcie szturmem Althenos! No, na co tak długo czekacie?”…
- Wy dwoje – zadowolony z siebie arcydruid wskazał na mnie i Ellila – zostaniecie odesłani z powrotem do sfery żywiołów, obróceni w to, z czego powstaliście. Natura uwięziona w ludzkiej postaci, to najgorsze bluźnierstwo.
- Gdzieś w tych słowach tkwi błąd – szepnął do mnie bóg wiatru. – Ale nie wiem, czy jestem na tyle wredny, by go wytknąć.
- Ach… Zachodni Krąg – westchnęła Lilly nostalgicznie.
Co druidzi zamierzali zrobić z nią i Tenarim, tego już nie dosłyszałam, bo skoncentrowałam się na zamrażaniu wody w pędach ardelisu. Kiedy ta diabelna roślina zaczęła pokrywać się szronem, mrugnęłam do przyjaciółki, która użyła całej swojej siły… No, c a ł a siła to było jednak troszkę za dużo, mieliśmy więc małe trzęsienie ziemi gratis…
- Szpanerka – stwierdził Ellil z zachwytem.
Rozprostowałam ręce i wstałam, uśmiechając się do arcydruida najsłodziej, jak tylko zdołałam.
- A wiecie, w ilu procentach ludzki organizm składa się z wody? – zapytałam, wywołując tym małe poruszenie. Doprawdy, czy oni nie potrafią się uczyć na własnych błędach? Czy popełnianie ich raz za razem sprawia im przyjemność?
- Nie do wiary, że znowu to zrobiłyśmy – mruknęła Lilly, gdy nie nękani przez nikogo siodłaliśmy konie. – Faktycznie zataczamy krąg… Choć co prawda teraz był konkretny powód.
- A jaki był poprzedni? – zainteresował się Ellil, machając jednocześnie na Djellię: – Ej, idziesz, czy wolisz być druidką?
- Idę, idę – odmachała mu dziewczyna, wsuwając za pazuchę jakieś listki czy co to mogło być.
- Poprzedni… – Lilly wzruszyła ramionami. – Nie wiem, na ile znasz Maddie, ale ona zawsze z wyprzedzeniem wywęszy ciekawą historię i jak tylko dojrzy jej potencjalnego bohatera, zgarnia go, nie oglądając się na nic.
- Nieprawda, czasem się oglądam – obruszyłam się.
- A, to to i ja wiem – pokiwał głową błękitnowłosy. – Dużo już takich zgarnęła? Bo przypuszczam, że się zaliczam. Jak już się do mnie przyczepiła, to nie chciała dać spokoju…
Te słowa dały mi do myślenia o J, jej świecie i wątkach, które pozostawiłam w  t a m t e j domenie. Jeśli rzeczywistości zaczęły się przeplatać, to czy powinnam się tu wkrótce spodziewać całego przedszkola Chaosu? Zupełnej zmiany porządku światów?
Chyba tylko Tenari odgadł, że coś mnie trapi i przyglądał mi się z niepokojem.

11 XII

- Wiesz może coś o Wietrznym Mieście Lira? – zapytałam wczoraj Lilly, po tym jak bezczelnie urządziliśmy sobie postój w siedzibie Zachodniego Kręgu. Druidzi przyjęli nas bardzo gościnnie – albo nie poznali, albo zadziałał urok osobisty Djellii i Ellila. A może po prostu zaciekawiły ich gadające konie?
- Nic a nic – moja przyjaciółka pokręciła smętnie głową, po chwili jednak się ożywiła. – Ale mogę ci sprzedać legendę o zamku Nadzieja, chcesz?
- Może być, tylko wymień cenę.
- Jeszcze coś wymyślę – obiecała i uśmiechnęła się tajemniczo. – Otóż zamek Nadzieja pojawił się pewnego czerwcowego dnia na polach Attlanu. Wkrótce miała się rozpocząć bitwa, więc po obu stronach stały takie wielkie wojskowe namioty, a w nich ludzie i arminowie kończyli się dozbrajać.
Słuchałam z uwagą, bo wspomniane przez Lilly wydarzenie przeszło do historii srebrnych światów jako jedna z największych bitew, która się nie odbyła. O zamku zjawiającym się znienacka historia jednak milczała.
- Jedni i drudzy wysłali swoich posłów, żeby się wywiedzieli, co to za dziwo – ciągnęła moja przyjaciółka. – Ci podeszli ostrożnie, a tu z zamku wychodzi wielka czarodziejka i pyta: „Czy możey tu zostać?” Na co posłowie, że nie, bo ta równina to granica między Essit a terytorium arminów, a poza tym zaraz ma się rozpocząć walka.
Uśmiechnęłam się szeroko, bo takie wersje historii lubię najbardziej. Lilly odwzajemniła uśmiech i zapowiedziała, że teraz będzie najlepsze.
- Bo tak: czarodziejka bluzgnęła falą przekleństw i zaczęła wygadywać, że jak to w takich warunkach może być zamek Nadzieja, a nie Rezygnacja czy tam Rozpacz – wyszczerzyła zęby. – Ale po chwili się uspokoiła i oznajmiła, że w takim razie trzeba szukać dalej. Weszła z powrotem do zamku, który zniknął równie nagle, jak się pojawił.
- I co? – spytałam, chichocząc już w najlepsze. – Obie strony, natchnione przez powiew nadziei, postanowiły zawrzeć pokój?
- Właśnie! – kiwnęła głową moja przyjaciółka. – A najciekawsze, że zamek ponoć nadal krąży po światach i szuka dla siebie miejsca. I kiedy już je znajdzie, zmieni je na zawsze.
- W to nie wątpię, jesli inni jego mieszkańcy są tacy jak ta czarodziejka.
- A swoją drogą, dziwne, że dotąd nie opowiedziałam ci tej legendy. O zamku Nadzieja opowiada się przynajmniej w kilku światach Srebrnej Domeny – mruknęła Lilly. – A wracając do twojego pytania, o co chodzi z tą Lirą? Dałabym głowę, że miasto wiatrów będzie się nazywać jakoś bardziej… Dęto.
- Chcę pomóc Ellilowi i Djelli je odnaleźć – wyjaśniłam. – Głównie dlatego, że sama nic o nim nie wiem.
- A co zrobisz, jak już odnajdziecie?
- Dopiero teraz o to pytasz? – roześmiałam się. – Przyznam, że nie miałabym nic przeciwko odwiedzeniu Szarych Światów.
Lilly poderwała się z tak głośnym okrzykiem, że aż zakłóciła wieczorne obrzędy. Djellia, której pozwolono w nich uczestniczyć, powiadomiła nas potem, że druidzi przerwali na chwilę swoje modły i też się poderwali w popłochu. Za to śpiący przy nas Tenari nie zareagował w żaden sposób.
- Czyś ty oszalała?! Od kiedy się znamy, nie miałaś tak durnego pomysłu, nie licząc może poprzedniej wizyty tutaj!
- Od poprzedniej wizyty zaczęło się ratowanie świata.
- Bo i było go przed czym ratować – prychnęła. – Nigdy wcześniej nie wspominałaś nawet o takiej chorej możliwości!
- Nigdy wcześniej nie było czegoś takiego jak Szare Światy – odbiłam piłeczkę, nie zastanawiając się nad tym, co mówię.
Na te słowa Lilly zrobiła minę jakby połknęła żabę.
- Mad, gdzie ty główkę zostawiłaś? – odezwała się powoli. – Między Srebrną Domeną a tą z a w s z e istniały Szare Światy. Podczas zmieniania domeny z a w s z e istniało ryzyko, że pochłoną podróżnika.
- Odwiedzałam cię w Alkhai Golt częściej niż sama pamiętam – westchnęłam – a jakoś nigdy nie było mowy o żadnym ryzyku. A kiedy przenosiłam twoją gromadę w góry Fe’Xil? Czy twoja babcia wysunęłaby w ogóle taką propozycję?
No i klops. Obawiam się, że zabiłam biedaczce ćwieka, przez co do dziś się męczy ze zrozumieniem tego fenomenu.

Właściwie powinnam chyba zacząć od „wbrew pozorom żyję” zamiast od dialogu ni z gruszki, ni z pietruszki… A najlepiej po prostu napisać coś wcześniej, ale miałam za dobrą zabawę, żeby się nad tym zastanawiać. Wiadomo, że najmilej spędzony czas najtrudniej opisać, prawda? Nie spodziewałam się, że spotkam Lilly jeszcze w Solen, tymczasem jej odpowiedź na moją wiadomość przyszła już po kwadransie, prosto z pewnego nadmorskiego miasteczka, o które zahaczyłyśmy… Cztery lata temu, podczas tamtej niezapomnianej podróży? Już cztery? Kiedy to minęło? Odpowiedź w każdym razie brzmiała: A ja czekam i czekam, i czekam… No i się doczekała. W rezultacie wszyscy razem wyruszyliśmy w kierunku doliny Naith, dokładnie tą samą trasą, co przez czterema laty. Tylko oczywiście w drugą stronę.
Tak, właśnie to jest przyczyna wspomnnianej dobrej zabawy. Prawie co przystanek, to wspomnienia, a każde wspomnienie Lilly komentuje z werwą i profesjonalizmem pilota wycieczki. Zdaje się, że zachowywałam się podobnie, kiedy pokazywałam jej DeNaNi, tyle że dużo szybciej zachrypłam. Ellil i Djellia słuchają jej wywodów tyleż z zaciekawieniem, co chyba bez zrozumienia… Chociaż był przynajmniej jeden moment, w którym się wczuli. To było w Creyone, w nieśmiertelnych ruinach, gdzie zaszczyciłyśmy kiedyś swoją obecnością pewien straszny konkurs śpiewu. Tym razem stały zupełnie puste, więc Lilly wyszła na środek i zaśpiewała jakiś musicalowy kawałek, wygłupiając się przy tym bez umiaru. Djellia szybko poszła w jej ślady, potem zachęcony Ellil – który, swoją drogą, wygrałby pewnie tamten konkurs ex aequo z Ketrisem, taki ma talent – i wreszcie ja. Na szczęście nie mieliśmy tym razem wzmacniacza głosu w koniczynce, bo może całe miasto poderwałoby się w popłochu. Jedyną publicznością był Tenari i trzy konie, z czego tylko ten pierwszy bił brawo z entuzjazmem. Nie żeby konie mogły bić brawo, ale…
No, teraz jesteśmy już blisko gór Fe’Xil, ale nie wiem, kiedy pożegnamy się z lasem Zachodniego Kręgu. Zdaje się, że Djellia właśnie wyjawiła druidom, iż liznęła trochę magii natury, więc albo nas stąd prędko nie wypuszczą, albo sama będzie się ociągać, wisząc im na rękawach i prosząc o bardziej zaawansowane nauki…

26 XI

Zastanawiam się, co sądzić o zachowaniu Djellii i Ellila. Nie żebym miała coś przeciwko dziecięcemu entuzjazmowi - dobrze go znam z doświadczenia, choć z drugiej strony, podróżowanie po opowieściach rozwinęło też u mnie nieufność - mam jednak wrażenie, że chcą się za wszelką cenę przyzwyczaić do nowej rzeczywistości. Cóż, Ellil jest z tych, którzy uwielbiają zmiany, a teraz chyba postawił sobie za punkt honoru pomoc Djellii w odreagowaniu. Bo przypuszczam, że dziewczyna tęskni za siostrą i Loną równie mocno jak wcześniej ja za swoimi bliskimi. Po prostu rzadko okazuje negatywne emocje - czemu więc nie rozbroić ich pozytywnymi?
Nie spieszyliśmy się za bardzo, jeżdżąc konno po różnych obszarach DeNaNi. Pragnęłam całą sobą poczuć atmosferę tego świata i zarazić nią towarzyszy, a nasze wierzchowce też chciały trochę poszaleć. Kiedy więc Nindë rwała się do galopu, zsiadałam z niej zawczasu, a wtedy Ellil głośno żałował, że się ze mną nie zamienił. Widziałam jednak, że on i Violet Shadow się polubili. Natomiast Tequila, najmłodsza z klaczy, wręcz tańczyła z Djellią niczym cyrkową woltyżerką na grzbiecie, a w każdym razie tak to wyglądało. Potem biegła do matki i na pół z rozbawieniem, a na pół z rozdrażnieniem opowiadała, jakie to noszenie człowieka jest dziwne. Shadow słuchała tego ze stoickim spokojem i zapewniała, że można się przyzwyczaić.
Nasza trasa wiodła po wschodniej stronie Morza Edrilin, tej bardziej "cywilizowanej", choć i lasów tam nie brak. Przekroczyliśmy wielką rzekę Thanasis, którą płynęły statki pełne uchodźców z jakiegoś zrujnowanego kraju po drugiej stronie świata (owa druga strona zawsze wydawała mi się dziwna). Minęliśmy prawą połowę Tarahieny, zahaczając tylko o ruchomy hotel na czterech łapach. Dowiedzieliśmy się, że między Naderne a Calliph znów toczy się wojna, która to wojna i tym razem nie wyszła poza poziom tłuczenia się łopatkami w piaskownicy. Zatrzymaliśmy się w gościnnej teggickiej jadłodajni, gdzie Ellil musiał spać zwinięty w kłębek na króciutkim łóżku, bo założył się z Djellią, że wytrzyma. I wszędzie, na każdym zamieszkanym obszarze jaśniały płomienie świec. Święto Annicenty Płaczki w każdym chyba kraju jest obchodzone w inny dzień i w rezultacie świece pali się przez cały miesiąc. Nawet (poniekąd) w Althenos, co zawsze mnie ujmowało. Tym razem jednak moim celem było Solen, najbarwniejsze państwo tego świata.
W Melrin, w dzielnicy z pomarańczowych cegieł, znalazłam Clayda; siedział w kafejce na wolnym powietrzu, popijając jakąś spienioną fioletową miksturę i zupełnie nie przejmując się tym, że wiatr zaraz wyrwie z jego stolika parasol z korzeniami. Na mój widok zawołał coś - wicher od razu to porwał - i podniósł się z krzesła, a ja skoczyłam mu na szyję jak zachwycone dziecko.
- Przybywasz w najbardziej odpowiedniej chwili i do tego w kurtce ode mnie - powiedział ze śmiechem, kiedy już zaparkowaliśmy konie i doszło do wzajemnej prezentacji.
- O matko - roześmiałam się, odruchowo poprawiając ciepły kołnierzyk. - Jeszcze pamiętasz takie szczegóły?
- Za kogo ty mnie bierzesz? - obruszył się. - Przechowuję pamięć o minionych wiekach, a miałbym zapomnieć, że zafundowałem ci kiedyś kurteczkę?
- Ja niby przechowuję pamięć o minionych życiach, a tymczasem sklerotyczka ze mnie wzorcowa - mruknęłam. - I dlaczego w najbardziej odpowiedniej chwili?
- A dlaczego nie? - Clayd uśmiechnął się szeroko. - Jak dla mnie każda chwila byłaby najbardziej odpowiednia.
- Każda-każda? - przechyliłam głowę.
- Jak najbardziej - przysunął dwa krzesła od sąsiedniego stolika. - Siadajcie i rozkoszujcie się piękną pogodą. Vanny poszła nabyć coś szykownego i pod kolor nowych oczu. Mam nadzieję, że to będzie gorset z...
- Brylantowymi dzwoneczkami - weszła mu w słowo Djellia.
- Dzwoneczkami? - przygryzł wargę. - Żeby co, było słychać, kiedy się obudzi?
- Gorsety nie są do spania - odpowiedziała z promiennym uśmiechem.
- Sama bym tego lepiej nie ujęła - powiedziała moja kuzynka, zachodząc nas od tyłu, z zaskoczenia. Miała dziarską minę i trzymała w rękach trzy wypchane torby. Nie była sama - Tenari podleciał z wielkim kawałkiem ciasta w buzi, a Ivy od razu wpakowała się Claydowi na kolana i zaczęła mu coś szeptać do ucha.
- Dlatego właśnie nie kupiłam żadnego gorsetu - dodała, szczerząc zęby, po tym jak wyściskałam i ją. - Coś podejrzanie długo tam siedziałaś; ciekawe, dlaczego. I w dodatku wyglądasz kwitnąco.
- Ciekawe dlaczego, lodowa dziewico - powtórzył za nią Clayd kpiarskim tonem. - Trochę się różni od tego obrazka, który przede mną odmalowałaś, co?
- Vanny? - spojrzałam na nią podejrzliwie. - Coś ty mu naopowiadała?
- Same przemiłe rzeczy - zachichotała kuzynka, położywszy torby na ziemię. - No, to idę sobie zamówić coś pikantnego. Komu postawić?
Rzuciwszy to pytanie, oddaliła się w kierunku baru, stukając obcasami.
- Co? - zapytałam, widząc, że Clayd patrzy za nią z troską. Pokręcił tylko głową, niezdecydowany, na co Djellia wstała od stolika i pociągnęła za sobą Ellila, żeby wreszcie coś zamówić. Tenari i Ivy popędzili za nimi, wyczuwając szansę na coś pysznego.
- A, daj spokój - mój najlepszy przyjaciel machnął ręką, kiedy znów spojrzałam na niego pytająco. - Ledwo się spotkaliśmy, a już mam ci nastrój zatruwać?
- Dawniej to ja ci zatruwałam, kiedy było mi źle - przypomniałam. - Jesteście dla mnie zbyt ważni, żebym miała ignorować pewne rzeczy.
- Sam nie wiem - westchnął. - Może udaje, że wszystko jest w porządku, mimo tego, że tkwi w cudzym ciele. A może zapomina, że nie jest.
- Brzmisz, jakbyś miał nadzieję na to drugie.
- Może - uśmiechnął się krzywo. - Staram się, żeby nie pamiętała. Tylko że kiedy sobie przypomni, dopada ją poczucie winy i całe staranie idzie w cholerę. A przecież tamta druga nie sfrunie z zaświatów i jej nie przeklnie, nie?
- Nie - zgodziłam się. - Ale może to poczucie winy wobec ludzi, którym... Zależało na tamtej dziewczynie?
- Żeby nie czasem - głos Clayda stwardniał. - To właśnie jeden z tych ludzi jej to zrobił.
- Której "jej"?
- Obu - uciął i zajął się na powrót swoim napojem. Miałam nadzieję, że nie jest toto za bardzo wyskokowe.
- Potrafisz przecież obchodzić się z duszami - zauważyłam. - Nie mógłbyś jej po prostu przenieść z powrotem? Komu, jeśli nie...
- Dobra, włożenie duszy w ciało to nie jest wielka filozofia - przerwał mi takim tonem, jakby rzeczywiście nie była. - Ale wyjęcie jej z ciała, w dodatku cudzego? Myślisz, że potrafię narazić Vanny na to ryzyko?
Nie odpowiedziałam - nie musiałam.
Później siedzieliśmy przy gorącej czekoladzie, kontemplując zmiany, które zaszły w strukturze światów. Siedzenie na widoku z miniaturą domeny na wierzchu i rozprawianie na cały głos o tym, co zniknęło, a co przybyło - to chyba jest możliwe tylko tutaj.
- To takie poplątane - westchnęła Vanny. - Organizacja, w której pracuję, rejestruje wszystkie końce światów i początki nowych. W ostatnich miesiącach były strasznie częste i niespodziewane, aż dziwne, że całkiem głów nie potraciliśmy.
- Dziwne - mruknął Ellil. - W Domenie Lustrzanej było na odwrót, nikt nie zauważał, że coś przestało istnieć. Tak jakby zmiana zachodziła również w naszych głowach. Może nawet zniknięciem Sativoli bym się nie przejął, gdyby nie towarzystwo odpowiednich osób. Może gdyby również mój własny świat... Sam nie wiem.
- W moim świecie wisi w chmurach tylko połowa zamku - dodała Djellia. - I też nikt nie dostrzega, że kiedyś było inaczej. Oprócz nas. Tylko Kylph był świadom, że coś zabrało drugą połowę, chociaż jak, tego już nie pamiętał.
- Tak czy inaczej, DeNaNi nie oddamy, prawda? - uśmiechnęłam się. - Jeszcze nie zajrzałam we wszystkie miejsca, w których zaplanowałam wizytę.
- Nie planuj, bo potem dziwne rzeczy mogą się zdarzyć, czy nie tak zwykłaś mówić? - roześmiał się Clayd. - Dokąd się teraz wybierzesz?
- Na pewno w góry Fe'Xil, do Lilly i Shee'Ny - odpowiedziałam bez namysłu. - A potem... Potem jeszcze nie wiem. Nie mam zamiaru się nigdzie spieszyć, zwłaszcza, że Aeiran obiecał, że mnie dogoni.
Byłam miło zaskoczona, że Tenari postanowił dołączyć do nas w podróży. Choć pewnie nie powinnam.

22 XI

Pokrzywa już żywiła nadzieję na szalony wypad w światy, a tymczasem jeszcze dzień musiała przesiedzieć w stajni. Na szczęście na Rozdrożu, co oznacza, że miała towarzystwo. Mam nadzieję, że uda się nam wypożyczyć stamtąd jeszcze przynajmniej jednego wierzchowca, choć z drugiej strony, jeśli wparujemy konno do Melgrade, wywołamy sensację, skandal i ferment. Nawet jeśli przesadzam, to z pewnością tylko troszkę.
Tymczasem jednak zawitaliśmy do jednego z tych niesamowitych miejsc, którego imponujące rozmiary i nieprzebrane skarbnic zrobiły niezachwiane wrażenie na Djellii i Ellilu. Mowa oczywiście o Bibliotece na Pograniczu. Ja też musiałam się na nowo przyzwyczajać do jej wielkości, tak samo jak przedtem do eteryczności Teevine. Na szczęście Kilmeny powitała mnie jak gdyby nigdy nic (na swoją miarę), co potwierdziło słowa Ketrisa.
- Co to ma znaczyć?! - zapytała surowym szeptem. - Znikasz na długie miesiące, pozwalając by ktoś obcy wypożyczał książki na twoją kartę?!
- Skoro mnie nie było, nie mogłam na nic pozwalać - ja też odruchowo zniżyłam głos. - Ale możesz mi powiedzieć, kto był na tyle bezczelny, a sama spuszczę mu lanie.
- Nie mam pojęcia - przyznała. - Przyszło do mnie zamówienie napisane na maszynie. Bardzo naglącym tonem.
- I skąd wiedziałaś, że to nie ja?
- Zawsze zjawiałaś się osobiście - Kilmeny spojrzała na mnie jak na bardzo głupie dziecko. - Poza tym zamówienie dotyczyło naprawdę nieładnych książek. Pamiętasz jak kiedyś ktoś wypożyczył w twoim imieniu to paskudztwo o zakazanej magii?
- Naprawdę nie wiem, po co trzymać tu takie paskudztwa - mruknęłam.
- Ja też nie - fuknęła. - Ale takie są wymogi biblioteki: nie ma tu wyłącznie książek o jedynej słusznej treści. Ja tu tylko pracuję i nie mogę tego zmieniać.
- Jesteś jedyną żywą istotą, która tu pracuje. Na pewno nie masz wpływu na regulamin?
Bibliotekarka tylko pokręciła głową na moją doprawdy niezmierzoną głupotę i poprawiła okulary. No dobrze, wiem, że "pogranicze" w nazwie tego miejsca można rozumieć na bardzo różne sposoby, ale...
- Nieważne - machnęła wreszcie ręką. - Powiedz, co się stało, że wreszcie tutaj zatęskniłaś. Tam, gdzie przepadłaś, nie było bibliotek?
- Znalazłam jedną, prawie tak dużą jak ta - westchnęłam. - Ale to nie było to samo. Poza tym przyszło mi do głowy, że może w książkach znajdę odpowiedź na swoje pytanie... Czy rzeczywistość się zmienia.
- Dlaczego? - zdziwiła się Kilmeny, a ja omal się nie roześmiałam. Nie dlaczego rzeczywistość miałaby się zmieniać, tylko dlaczego właśnie w książkach. - Sądzisz, że znane ci książki zmieniły swoją treść? Myślisz, że byłybyśmy tego świadome?
Może i nie, pomyślałam. Dotąd bywałam świadoma pewnych zmian, taki przywilej zawodowy, ale to nie znaczyło, że cała reszta światów też musi. A może za długo byłam poza domem i pozapominałam co nieco?
- Może i my znajdziemy w książkach odpowiedź na nasze pytanie - zawołał Ellil wesoło od jakiegoś regału, nie zważając na biblioteczne prawa; Djellia tymczasem buszowała po dziale geografii światów. - Chcemy odnaleźć Wietrzne Miasto Lirę.
- Słyszałam kiedyś o takim mieście - zamyśliła się Kilmeny, wyjątkowo zapominając ochrzanić profanatora. - Nie mam jednak pojęcia, gdzie się znajduje.
- Kiedy słyszałaś? - podchwyciłam.
- Nie jestem pewna - pokręciła głową ze zdumieniem. - Za to znam kilka osób, które mogą wiedzieć. Dużo podróżują po światach i z pewnością są bardziej na bieżąco niż ty.
Co do tego nie miałam wątpliwości, ale też zastanawiałam się, jakież to osoby mogła znać. Widząc ją rządzącą twardą ręką w bibliotece, zupełnie na swoim miejscu, trudno pamiętać, że jest też Oddaną Ładowi, jedną z tych osób, które wiedzą naprawdę wiele, jeśli zechcą - choć często na zupełnie innej płaszczyźnie niż na przykład rozkojarzone kronikarki światów.
- Kiedy przyjedziecie tu nastepnym razem, skieruję was do kogoś lepiej poinformowanego - obiecała Kilmeny, a Ellilowi i Djellii zaświeciły się oczęta z zachwytu.
Doprawdy... Przez tych dwoje zaczęłam czuć się trochę jak w baśni. A przynajmniej jakbym na własne oczy obserwowała baśń. Wędruje taki jeden bohater z drugą przez góry, lasy i rzeki, od jednej zaczarowanej chatki są kierowani do drugiej, aż dopiero w ostatniej wywiedzą się o właściwą drogę... Takie przynajmniej mam przeczucie. Niezbyt dobre, przyznam.
Dzięki Siłom Wyższym jutro już ruszam do DeNaNi.

21 XI

Od wyprawy do Pieśni nie ma chyba chwili, w której nie towarzyszyłaby mi muzyka. Ta myśl przyszła mi do głowy, kiedy bóg wiatru pociągnął za zwisający z powietrza łańcuszek i otulił nas dźwięk niewidzialnych dzwoneczków. Na szczęście w porę się opamiętałam i powstrzymałam Ellila przed zadzwonieniem jeszcze raz. I jeszcze raz. I może jeszcze, bo cieszył się tym jak dziecko. Choć z drugiej strony, może zebrałoby to w Teevine całą czwórkę rodzeństwa, a ja nie miałabym kolejnego pytania na liście niewyjaśnionych spraw.
Już niemal zapomniałam, jak uroczy widok stanowi ten zameczek od zewnątrz. Mógłby być porcelanowym bibelotem do postawienia na półce, ale pod tą półką należałoby ułożyć stosik poduszek. Brałoby się coś takiego w rękę z niegasnącą obawą, że się rozsypie. Zanim weszłam do środka, stąpałam leciutko na palcach, każdy krok stawiając jak najostrożniej. Jak przed laty, za pierwszym razem. Djellii także udzieliło się moje podejście i rozglądała się z podziwem.
Nikt nas nie powitał po otwarciu bramy, jedynie pełna oczekiwania cisza. Musiałam więc robić za przewodnika, choć tłumacząc moim towarzyszom Teevine odruchowo zniżałam głos, nawet gdy już bylismy wewnątrz. Dopiero kiedy dotarliśmy do leśnego salonu, okazało się, że wcale nie jest tu tak pusto, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Djellia natychmiast dorwała się do pianina - nie żeby u m i a ł a grać, ale tak stało pośrodku i kusiło - i już po kilku pierwszych tonach w drzwiach stanął Tiley. Miał twarz usmarowaną konfiturami i słuchawki zawieszone na szyi.
- Się dzwoni cztery razy - burknął, patrząc nie wiadomo dlaczego na Ellila. Chociaż może jednak wiadomo. Może. Dziwny błysk pojawił się w tych jaskrawoniebieskich oczach, jak również w tych jak niebo w czasie burzy, a ja nie wiedziałam jak to zinterpretować - czujność na widok rywala czy radość ze spotkania sobie podobnego?
- Następnym razem - obiecał od razu Ellil. - Wiesz może, gdzie znajduje się Wietrzne Miasto Lira?
- Co ja jestem, encyklopedia?! - nadąsał się Tiley. - W biurze podróży jesteśmy? Myślałby kto, że codziennie wpadają tu turyści i pytają o drogę.
- Przepraszam za kolegę - wtrąciła Djellia, uśmiechając się ujmująco. - Słyszeliśmy, że najlepiej o to pytać w siedzibach żywiołów, a tu, no...
- Tu jest trochę pusto - westchnęłam. - Vanny mi o tym wspominała, ale nie umiałam sobie tego wyobrazić.
- No! - potwierdził żywo duch powietrza, potrząsając srebrnofioletową czupryną. - Sam tu wróciłem ledwo przedwczoraj i cieszę się wolną chatą. Brangien zostawiła wiadomość, że jedzie naprawiać światy, Maeve to nawet tego nie zostawiła, zakręcona jakaś, a Geddwyna to nie widziałem chyba z pół roku, jeśli nie więcej. Wyjechał z supertajną misją ku chwale sztuki. Czy czegoś tam.
- A gdzie ty byłeś? - spytałam uprzejmie, trochę przytłoczona jego pytlowaniem.
- Byłem w tym twoim DeNaNi i miałem przechlapane - prychnął. - To cała historia, kiedyś ci opowiem. Spodoba ci się.
Jakoś zdobyłam się na słaby uśmiech. Interesujące opowieści zawsze są mile widziane, ale na myśl o tym, że miałabym ich słuchać w wykonaniu Tileya, aż mnie włosy i paznokcie rozbolały z przerażenia.
Co jednak ważniejsze, rzuciło mi się w oczy, jaki był rozdrażniony. Niby cieszył się wolną chatą, a naprawdę... Czy tylko dlatego, że jego rodzeństwo wyjechało? Czy może rzecz w tym, d l a c z e g o wyjechali? Niestety, z całej czwórki chyba tylko Brangien nie zwykła udzielać wymijających odpowiedzi na istotne pytania, a Brangien przecież nie było. Tiley wykręcił się, zabierając gości na obchód po zameczku i przylegających do niego strefach. Zapomniawszy zupełnie, że nie jest przewodnikiem dla nachalnych turystów.
- Co was tak wzięło na tę Lirę? - zapytałam później, kiedy rozsiedliśmy się na poduszkach przy ciepłej herbacie. - Nigdy wcześniej nie byłam świadoma istnienia takiego miasta i nie mam pojęcia, co moglibyśmy tam znaleźć.
- My też nie - zauważyła Djellia. - Ale to dla nas pierwszy krok w nieznane. Jeśli chcemy go postawić, powinniśmy wiedzieć, dokąd wędrujemy.
- Ja tam zawsze wolałam podróżować bez konkretngo celu - wzruszyłam ramionami. - Gdybym nie miała was na głowie i wizyty u przyjaciół w planach, wybrałabym sobie losowe miejsce na miniaturze z myślą: "tam zacznę"...
- A tym miejscem byłyby Szare Światy? - uśmiechnął się przebiegle Ellil.
- Nie sądzę - pokręciłam głową. - Znajdę sobie dużo do zrobienia we własnej domenie, daję głowę.

20 XI

Wędrowiec przyszedł niespodziewanie. Czyjekolwiek przybycie do Białej Symfonii wywołałoby zaskoczenie wśród jej mieszkańców, lecz ten wzbudził również podejrzliwość. Jego lekkie odzienie i dobytek składający się tylko z niewielkiego zawiniątka przekonały wszystkie zebrane śniegutki, że mają do czynienia z szaleńcem. Ludzie przy zdrowych zmysłach nie wybierali się w taką drogę bez odpowiedniego ekwipunku, nie przy swej niskiej odporności na mróz. W dodatku ten przyszedł znikąd.
- Wędruję z południa - oznajmił, co jednoznacznie wskazywało, że ma nie po kolei w głowie. Każdy przecież wie, że na południu nic nie ma. Niezdecydowane śniegutki spoglądały na siebie, dźwięcznie trzepocząc skrzydełkami, a tymczasem on po prostu usiadł sobie pod kolumną, wyjął z tobołka chleb i posilił się, nie zważając na to, że może przymarznąć do białego kamienia.
- A dokąd to się wybierasz? - zapytała wreszcie najśmielsza śniegutka.
- Do Wietrznego Miasta Liry - odpowiedział wędrowiec, nagle uśmiechając się z zachwytem, jakby tknęło go naprawdę piękne wspomnienie.
- Co? Gdzie? - mieszkańcy Białej Symfonii zaczęli szeptać jeden przez drugiego. - Cóż to za miejsce, którego nie znamy? Gdzie się znajduje?
- Gdybym wiedział, pewnie już dawno bym tam był - stwierdził niefrasobliwie przybysz, z ustami pełnymi jedzenia. - Myślę, że zahaczę jeszcze o zamek Nadzieja, gdziekolwiek go znajdę, albo o którąś z siedzib żywiołów i tam zapytam o drogę.
Śniegutki słuchały go z otwartymi ustami, zastanawiając się czy świat przypadkiem nie jest o wiele większy niż zawsze sądziły. A kiedy skończył posiłek, wstał bez większych przeszkód i rozejrzał się po dziedzińcu.
- Miło było tu zajrzeć - powiedział na pożegnanie. - Pozdrówcie ode mnie księżniczkę, kiedy się obudzi. To powiedziawszy odszedł, a kiedy zniknął śniegutkom z oczu, rozszalała się zamieć.


Ten właśnie tekst pokazała mi Djellia, zaraz po moim przyjeździe na Rozdroże. Wykwitł eleganckim granatowym drukiem na jednej z początkowych stron mojej pustej książki, tuż przed sceną mojego powrotu.
- Chyba nie muszę mówić, że ja tego nie napisałam - skomentowałam to, zupełnie skołowana.
- Oczywiście, że nie - prychnął Ellil. - Znaleźliśmy to przedwczoraj i Djel uznała, że to doskonała okazja, żeby rozpocząć wycieczkę po twoich światach.
- Nie powiem, kto dostał kręćka na sam widok przymiotnika "wietrzne" - dziewczyna spojrzała na niego z pobłażliwym rozbawieniem.
- Tak czy inaczej, wyruszamy jak najszybciej - bóg wiatru puścił jej słowa mimo uszu. - Tutaj już się nasiedzieliśmy. Andrea zdążyła uszyć Djel już chyba z pięć sukienek, a jej zadzierający nosa facet ciągle łypie na nas podejrzliwie. Zwłaszcza od kiedy twoja kuzynka wraz z dzieciakami wyjechała.
- Powiedziała, że wiesz, gdzie ją znaleźć - dodała Djellia, krztusząc się od tłumionego śmiechu. Nie wiedzieć dlaczego, zareagowała tak na wzmiankę o podejrzliwym łypaniu Ricka.
Jeszcze raz przebiegłam wzrokiem po tekście - nie mogłam zaprzeczyć, że mnie zaintrygował. Że nigdy nie słyszałam o czymś takim jak Wietrzne Miasto Lira, to już inna sprawa.
- Ja akurat wiem, dokąd chcę się udać - mruknęłam. - Możecie najwyżej jechać ze mną. Sami w obcej domenie się tylko zgubicie.
- Ja się nie zgubię! - zaprotestowała Djellia. - Nauczyłam się rozkładu światów już prawie na pamięć, słowo daję!
To mi przypomniało, że miałam rzucić okiem na miniaturę. Przyznam, że trochę obawiałam się tego widoku, ale z drugiej strony Aeiran, który przecież ją stworzył, wiedziałby dobrze o jakichkolwiek zmianach i dałby mi znać. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Poprosiłam Djellię, żeby przyniosła pudełeczko, a następnie otworzyłam je powoli. Zobaczyłam Domenę Promienistych, na pierwszy rzut oka niezmienioną, ale też nie było na razie drugiego rzutu. A to z tej przyczyny, że moją uwagę przykuło coś, co rozpościerało się wzdłuż zachodniej granicy, za którą powinna być Srebrna Domena. Tymczasem była tam poszarpana smuga o barwie i konsystencji dymu.
- To wygląda jak Szare Światy - powiedziałam głucho. Nie wiem, skąd byłam tego taka pewna, skoro nigdy tam nie byłam - po prostu wiedza sama wskoczyła mi do głowy. Co nie wyjaśniało, jakim cudem dzika strefa z Domeny Lustrzanej znalazła się w tej rzeczywistości...
- Wcześniej u was takich nie było? - zapytał ostrożnie Ellil. Pozostało mi tylko bez słowa pokręcić głową.

19 XI

Na swojej toaletce znalazłam liścik od Vanny, głoszący, że będzie na mnie czekać w Melgrade albo w Melrin, zależnie od nastroju. Leżał ów liścik na wierzchu sterty innych kartek, głównie świątecznych i noworocznych. Poza tym nic się nie zmieniło ani w moim domu, ani w Blue Haven.
Bez większych problemów przywołałam Chmurkę i poleciłam jej, by zrobiła mi z pięć herbat na zapas, a sama usadowiłam się wygodnie na kanapie. Spędziłam tam dalsze pół dnia, słuchając muzyki na cały regulator. Jaka to radykalna odmiana - pogrążać się w przyjemnej samotności we własnym domu. Jeszcze dzień, a pewnie znów poczułabym się zdolna do pisania czegoś poza pamiętnikiem, ale niestety czas płynie za szybko. To tylko na Krawędzi mogłam udawać, że wcale tak nie jest.
Dziś długi sen pod baldachimem. Jutro ruszam ciągnąć pozostawione wątki.

16 XI

- Czego ona od ciebie chciała? - przypominało mi się nieopatrznie w najczulszym, najbardziej harmonijnym momencie. Może i pełno takich w ostatnich dniach, ale każdy jest skarbem.
Aeiran oderwał wzrok od nieba za oknem i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Kto taki?
- Czarno-biała paskuda - mruknęłam, żałując, że w ogóle wyciągnęłam ten temat na wierzch.
Zamyślił się na chwilę, wreszcie pokręcił głową.
- Nie jestem pewien - stwierdził, marszcząc brwi. - Niespecjalnie zwracałem uwagę na jej istnienie... Co cię tak śmieszy?
- Sama nie wiem - wykrztusiłam, chichocząc do utraty tchu. Najwyraźniej nawet boginie muszą czasem zabiegać o czyjąś uwagę, tylko akurat ta bogini wybrała sobie dość kiepski obiekt... Ciekawe, czy już zdała sobie z tego sprawę. Teraz, odreagowując bójkę z rywalką, miała pewnie sporo czasu na zastanowienie się nad sobą.
Słońce zachodziło, a ja miałam coraz większą ochotę na spacer. Doszłam do wniosku, że większą część czasu spędzonego tutaj zajmuje nam stanie przy oknie i podziwianie zachodów albo wschodów słońca, jak gdyby trwały one z pół dnia albo i więcej. Pozostałe chwile upływały na paleniu świec, piciu herbaty i ogólnie cieszeniu się wzajemną bliskością. Iluż ludzi uznałoby to za niewystarczające i nie dość głębokie, za marnowanie tak czasu, jak i uczuć? Może kluczowy jest fakt, że nie-ludzie mogą sobie żyć inaczej, a może po prostu ładujemy akumulatory przed czymś, co ma się jeszcze wydarzyć, a wtedy zatęsknimy za powrotem do tego spokoju.
- O, właśnie - skoro już zaczęłam drążyć trudne tematy, mogłam równie dobrze zapytać: - Co robiłeś, kiedy mnie nie było? Ketris powiada, że na długo zniknąłeś gdzieś w światach.
I tym razem odpowiedziała mi pełna namysłu cisza, ale już dłuższa i miałam wrażenie, że sekundy się rozciągają.
- Bez wykrętów proszę - ponagliłam go cicho. - Martwię się, wiesz?
- Usiłuję sobie przypomnieć - powiedział Aeiran powoli. - Po tym, jak cię nie zastałem, krążyłem po wielu światach. Wiedziałem, że nie ma sensu cię szukać, więc chciałem zabić w ten sposób czas do twojego powrotu. Nie sądziłem tylko, że tyle trzeba będzie na niego czekać.
- Tak jak wtedy, kiedy zostałeś uwolniony przez Ketrisa - szepnęłam - i przemykałeś przez tyle światów bez poświęcania im uwagi, bez zapamiętywania? Dopóki nie wróciłeś do DeNaNi... Bez celu.
- Bez celu - zgodził się. - Tylko wtedy trwało to prawie cztery lata. Teraz nie miałem już tyle cierpliwości.
- Czuję się winna - westchnęłam. - Nie podoba mi się to wrażenie, że beze mnie nie masz się czego trzymać.
- Nie pochlebiaj sobie - odparł z lekkim uśmiechem. Miał na tyle dobry humor, że mogło go starczyć dla nas obojga. - To, że jesteś w czołówce moich zainteresowań nie oznacza, że nie mam ich więcej. Nawet jeśli przy mnnie jawisz się jako osoba z całym mnóstwem znajomych, bujnym życiem towarzyskim i...
- No już, już! - roześmiałam się. - Następnym razem to ja wyciągnę cię w światy i dla odmiany będziesz miał co oglądać, dam głowę! Raczej nie będę w stanie pokazać ci alternatywnej domeny, ale coś się zawsze znajdzie. Wiesz, że do tej pory bałam się zaglądać do naszej miniaturki światów? Zostawiłam ją gdzieś u Vanny. Nawet się zdążyłam przyzwyczaić do widoku Domeny Lustrzanej, więc teraz przeżyłabym lekki szok...
- ...I do tego gaduła - dokończył Aeiran spokojnie.
- A niech cię kaczka kopnie - prychnęłam. - Jedźmy gdzieś potańczyć, dobrze? Może po prostu już mi za spokojnie.

13 XI

Ketris pojawił się z samego rana, by zawiadomić, że Aeiran i Vaneshka właśnie wrócili i teraz odpoczywają w jego domu na przedmieściach. Nie zdążył nawet dać swojej dziewczynie buziaka na przywitanie, tylko od razu popędził po mnie, jak na porządnego herolda przystało. I wydawał się pełen ulgi, że także nie wybrał się do Refrenu.
Miło było zmienić scenerię - dom Ketrisa jest niewielki i przytulny, a każdy pokój ma ściany w innym - ale zawsze żywym - kolorze. Vaneshka czekała na nas w progu, uśmiechając się promiennie i pozwalając by wiatr bawił się jej lokami. Nie zdążyła jeszcze zmienić wyjściowego stroju na bardziej codzienny, co jednak w jej przypadku nie robiło wielkiej różnicy. W powłóczystej czarnej sukni, przyozdobionej gdzieniegdzie zielonymi kamykami, i w nieodzownych koronkowych rękawiczkach wyglądała doprawdy na wcielenie anielskości.
- Światy się cieszą z twojego powrotu - powitała mnie z emfazą i ucieszyłam się, że - na początku długiej kolejki dawno niewidzianych przyjaciół - pozostała stuprocentową sobą. I że znów mogę słyszeć jej piękny głos; nie zdarł się podczas rozmów pokojowych w Refrenie, a więc pobyt tam musiał zakończyć się pomyślnie. Tak sobie wywnioskowałam, kierując się iście kobiecą i opowieściową logiką. Pieśniarka zaprowadziła nas do salonu w kolorze jasnego fioletu, zanim poszła się wreszcie przebrać.
Aeiran siedział przy niskiej ławie i delektował się kawą w kubku z żabką. Na widok Ketrisa skrzywił się, a mnie w ogóle nie zauważył. Skorzystałam więc i spróbowałam pogłaskać lotofenka, który zwinął się w kłębek na poduszce. I doigrałam się - zostałam bezczelnie udziabana w palec. Nie dziwota, Strel miała pełne prawo mnie nie lubić, jeśli w ogóle poznała. Wydawała się nieźle rozgoszczona w tym domu - z tego, co słyszałam, wskoczyła Vaneshce do torby podczas jej wizyty na Rozdrożu, a wyskoczyła dopiero tutaj.
- I co? - rzucił tymczasem bard już od progu.
- Bezczynni przejęli stery.
- Tak? To znaczy, że stanęli jednak po czyjejś stronie? Ale chyba nie wyjdą poza Pieśń?
- Są zdania, że skoro nie umiemy się grzecznie bawić we własnych światach, nie ma sensu nas wypuszczać w inne - im bardziej Ketris był podekscytowany, tym bardziej grymas na twarzy Aeirana się pogłębiał. - Audrås jest teraz w ogrodzie Ei'Ragny i osobiście mi podziękował, że przerzuciłem go tam z piekła. Obie malarki pewnie liżą gdzieś teraz rany, bo ich nie było, a Aysel i Agní nie mają nic do gadania.
- Aleś się nagadał - stwierdził bard z podziwem. - No, a największa bomba? Devna?
Tym razem już nie było słownej odpowiedzi. Był tylko wredny, naprawdę wredny uśmiech, który dawał wiele do zrozumienia, a to musiało wystarczyć. Ketrisa aż zmroziło, za to Vaneshka, która właśnie weszła do pokoju, skinęła głową z zadowoleniem. Jeśli Devna została w jakiś sposób ukarana, czyżby pieśniarka miała w tym swój udział?
- Przepraszam, że przerywam tę miłą scenkę - zdecydowałam się w końcu odezwać. - Ale mam pytanko. Czy teraz będziemy mieć spokój?
- Tak - odpowiedział zdecydowanie Ketris, kiedy Vaneshka posmutniała i rzekła: - Nie.
Spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, wreszcie przemówiła zielonooka:
- Ot, czeluści piekielnych nie ma kto pilnować. Ei'Ragna nie ma jeszcze zamiaru wypuścić swoich gości.
- Ale czy to naprawdę nasza sprawa? - nie zrozumiał bard, na co pieśniarka rzuciła mu spojrzenie spode łba.
- Obawiam się, że przede wszystkim moja - parsknęła i wyszła zamaszystym krokiem, kierując się w stronę kuchni.

Nieco później dowiedzieliśmy się, że zadanie strzeżenia piekła zostanie powierzone jedynym czterem aniołom w Refrenie, a Vaneshka, jako istota łącząca w sobie Ład i Chaos, stanie na ich czele. Trudno mi zazwyczaj pamiętać, czym ona właściwie jest i myślę, że sama też ma z tym problemy. Najpierw jednak musiałam pójść do stajni i zobaczyć się z Nindë. Ta może i nie gryzła, ale nasłuchać się miałam za wszystkie czasy...

12 XI

Gdzieś na zewnątrz zmieniały się światy, a fabuły przybierały nowy, niespodziewany obrót, ale to jeszcze było przede mną. Niektórzy pewnie niecierpliwiliby się, by to zobaczyć i mieć już za sobą, ale dla mnie wszystkie pozostałe opowieści mogły jeszcze zaczekać.
No dobrze, zawężmy jeszcze trochę. Gdzieś w Pieśni uspokajały się międzyboskie zmagania. Być może Eydís i Veggdís nadal toczyły pojedynek na poziomie, ale Melodia powróciła do swego stanu wyjściowego, a mimo to nikt przez nią nie przeszedł do innych domen. W przeciwnym razie Aeiran by coś wyczuł. Zresztą nawet gdyby, kto by się tym przejmował, musząc wydostać się z piekła, przegalopować przez kilka bardzo chaotycznych nutek Refrenu i wrócić do domu tak, by nie zwrócić uwagi przeciwników ani sojuszników.
Swoją drogą - do domu, a to dobre. Nie będę kłamać, nie wybrałabym sobie na miejsce zamieszkania ponurej posesji o wielkich pokojach z wysokimi sufitami, przygaszoną kolorystyką i tymi oknami potwornych rozmiarów, a przecież stanąwszy w progu domu na Krawędzi, powitałam go jak... Dom właśnie. Oczywiście ma swoje zalety, jak widok na morze, kominek i mnóstwo lamp na długie wieczory, i... W porządku, już nie kręcę. Tak naprawdę w tamtej chwili myślałam tylko o przyłożeniu głowy do poduszki i odpłynięciu w krainę snów.
Ciekawe, jak będzie wyglądało moje powitanie z herbaciarnią. Zapłaczę się z radości?
Rany, ale bredzę. Pewnie dlatego, że moje chwile spędzone na Krawędzi nawet pamiętnikowi rzadko powierzam. A może po prostu nie jestem jeszcze wyspana, kto wie, kto wie, kto wie... Bądź co bądź otworzyły mi się oczęta o jakiejś bezbożnej (...) porze - co wywnioskowałam z faktu, że Aeiran siedział obok w pełni wyspany i przyglądał się, jaki ze mnie śpioch.
- Jak późno już jest? - wymamrotałam z niepokojem.
- Niedługo wzejdzie słońce - odpowiedział, a ja potrzebowałam chwili, by uświadomić sobie, że owszem, jest ciemno, i drugiej, żeby uwierzyć, że to nie wieczór.
- To niesprawiedliwe - poskarżyłam się. - Zawsze to ja budziłam się pierwsza. Rytm dobowy mi się całkiem przekręcił, czy może w ogóle nie spałeś?
- Ja chyba też mam prawo czasem patrzeć na ciebie, kiedy śpisz.
- Powiedzmy - mruknęłam, wygrzebując się spod kołdry. Usadowiłam się przy nim wygodnie i zapatrzyłam się w okno, z którego mogłam mieć niezły widok na wschodzące słońce. Wspominałam już, że te okna są potworne? Zapewne tak. I tego typu myśli przemykały mi przez głowę. Siedziałam wtulona w Aeirana i dumałam o zupełnie błahych i głupich rzeczach, dla samej świadomości, że mogę sobie na to pozwolić, że nie przerwę tym żadnej dramatycznej chwili - ani taka chwila mi tego nie przerwie - i nawet, że nic już mi nie przesłania całej gromadki innych tęsknot, które dotąd czekały spokojnie na swoją kolej.
- I pomyśleć, że planowałam ci tyle powiedzieć - podsumowałam w końcu na głos. - Tymczasem biję własne rekordy w zatrzymywaniu myśli dla siebie.
- Dobrze wiem, że jesteś szczęśliwa - usłyszałam w odpowiedzi. - Miałbym robić ci wyrzuty, że milczysz? Już i tak zarobiłem na miano hipokryty.
Tu mogłaby nastąpić dłuższa zmiana tematu, ale pora nie była po temu odpowiednia.
- No fakt, za to akurat nie - zgodziłam się uroczyście. - I nie rozumiem ludzi, którzy wyrażają szczęście nieprzerwanym gadulstwem. Jakże mi brak wyrozumiałości.
- Od naszego spotkania w piekle aż do teraz nie odezwałaś się ani słowem - zauważył Aeiran. Faktycznie, bez wyrzutu.
- Ty też nie - uśmiechnęłam się. - Słuchałam twojego milczenia. Wiesz jak mi go brakowało?
Odwzajemnił uśmiech i miałam już ostateczną pewność, że nic się między nami nie zmieniło, i zrobiłam, co tylko mogłam, żeby jego też o tym upewnić. W rezultacie przeszliśmy na komunikację niewerbalną i przegapiliśmy wschód słońca, co jest niewielką stratą, jeśli się woli zachody.

Dużo później wywabiło mnie za próg donośne pukanie do drzwi. Wywabiło niezwykle rozsądną i wcale nie rozkojarzoną istotę prosto na zimny listopad, w puchatym szlafroku i turbanie z ręcznika. Rozsądna istota omal nie przydzwoniła miłemu gościowi drzwiami w twarz, po czym zaczęła od uspokajającego:
- Już oddałam Światło Przewodnie.
- Ty!!... - zdołał wykrztusić Ketris, nie wiadomo czy ze zdziwienia na mój widok, czy raczej tłumiąc potok słów, na które był za uprzejmy. U stóp schodów stał spokojnie No Leaf Clover, przyglądając się z ciekawością tak mnie, jak i swojemu jeźdźcowi.
- No, ja - parsknęłam śmiechem. - Ulżyj sobie, nie krępuj się.
W odpowiedzi zakręcił mną mocno, aż poobijałam się o futrynę, czyli wyżył się jak trzeba.
- Rozumiem, że nie czekasz na "witaj z powrotem" i tak dalej - powiedział ze śmiechem, kiedy już stanęłam na ziemi. - Miałaś je przez cały czas? I nie mogłaś oddać z powrotem?
- Nie mogłam, bo mnie nie było. A kiedy już wróciłam, gwizdnęła mi je pewna przeurocza Siła Wyższa.
- Skoro cię nie było, to jak...
- Zmień temat. To zbyt pokręcona historia na szybką rozmowę w progu.
- O ile ta rozmowa będzie szybka - Ketris posłał mi przeciągłe spojrzenie. - Na razie odpuszczę, ale powiedz, która: Devna czy Veggdís?
- Veggdís - mruknęłam, ze zdziwieniem obserwując jak na jego twarzy pojawia się wyraz współczucia.
- O, biedactwo - pokręcił głową. - I nie udusiłaś jej?
- Kto jest biedactwem? - nie mogłam zrozumieć. - I jak mogłabym ją udusić, skoro na pewno ma gdzieś pieczątkę: Rywalka Eydís, nie tykać!... Niby jaki miałabym powód?
- No... - bard wyglądał na spłoszonego. - Zabrała ci Światło Przewodnie?
- A, tak - przypomniałam sobie. - Pożądany przez wszystkich artefakt, który miał zaprowadzić "tych dobrych" do kryjówki wroga.
Ku mojemu najczystszemu zdumieniu Ketris zareagował na te słowa wybuchem dzikiego śmiechu. Krztusił się tak i chichotał do łez, aż z wnętrza domu doszły nas coraz głośniejsze kroki i pojawił się Aeiran, obdarzając nas długim, wymownym spojrzeniem.
- Tak, wiem - skrzywiłam się. - Następnym razem najpierw się ogarnę, a potem wyjdę za próg, ratując zdrowie i dobre wrażenie.
- To też... Ale do tej chwili byłem niemal pewien, że będziesz próbowała mnie zatrzymać.
- Nie, nie, nie - zamachałam rękami. - Im większa jest szansa na jakieś porozumienie, tym szybciej powinieneś jechać i mieć to z głowy.
- Porozumienie? - podchwycił Ketris, osiągając pełnię szczęścia. - Nareszcie!
- Zanim zaczniesz trwonić czas na taniec radości, lepiej wsiadaj z powrotem na konia i ruszajmy - Aeiran wyglądał na zdecydowanego i pełnego energii.
- Nie, ja na nic nie wsiadam, chyba że zabiorę Miyę na przejażdżkę - zaprotestował bard. - To Vaneshka z tobą jedzie. Już pewnie czeka na umówionym miejscu.
- Nie powinna tam jechać.
- Miło, że o tym pomyślałeś. Też uważam, że nie powinna, ale zdusiła mój sprzeciw zanim go w ogóle wyraziłem. Uważa, że będzie tam potrzebny ktoś cierpliwy.
Po chwili namysłu Aeiran skinął głową i już bez słowa poszedł po No Doubta. Nie podobało mi się, że wraca do Refrenu, ale perspektywa wymaglowania Ketrisa pod jego nieobecność była kusząca.

Jeszcze później jeździłam z Ketrisem na Cloverze po obrzeżach miasta Arbela i próbowaliśmy rozmawiać mimo dyskomfortu podskakiwania w siodle. Ja opowiedziałam bardowi co nieco o Domenie Lustrzanej, za co odwzajemnił mi się relacją z konfliktu bogów z punktu widzenia zirytowanej osoby postronnej. No, prawie postronnej. Był taki moment, kiedy on i Vaneshka o mało nie zostali okrzyknięci zdrajcami, bo protestowali przeciwko zmianom w Melodii - i z początku skutecznie przeszkadzali Kol'Ranveigowi w psuciu jej. Była też smutna historia dwunastej Zwrotki, którą w przypływie furii spaliła Agní, bogini ognia, tylko dlatego, że spodziewała się znaleźć tam Aysela i odciąć mu drogę. Teraz ten świat był pustynią prawie bez żywych istot, ale istniała niewielka szansa na ocalenie go. Była wreszcie plotka, głosząca, że Devna próbowała napisać sobie wyjście z Pieśni, ale ponieważ razem z Geinem straciła połowę kompetencji, spotkała ją dość paskudna niespodzianka. To oczywiste, że Matka Losu nie lubi niespodzianek. Jeśli wiedziała, że jest teraz obiektem cichych kpin, raczej nie ryzykowała zduszenia ich.
- Jak było, kiedy mnie nie było? - zapytałam potem. - Czy byłam pamiętana? Czy ktoś poza kilkoma osobami niepokoił się moją nieobecnością, czy raczej równie dobrze mogłam nie istnieć?
- Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą, do której mogłabyś się z tym zwrócić - westchnął Ketris. - Nie wiem jak bym odebrał twoje zniknięcie, gdybym żył sobie gdzieś spokojnie, niewplątany w Pieśń. Nie marzyłbym, żebyś wróciła i potrząsnęła pewnym jegomościem, zanim zupełnie straci rozum. Bo że tobie się nic nie stało, tego byłem pewien.
- Doprawdy - skrzywiłam się. - Cóż on takiego wyprawiał?
- Najpierw spędził około dwóch miesięcy poza Pieśnią. Nie wiem, gdzie był ani co tam robił, ale wrócił jak chmura gradowa i tak mu już zostało. Później głównie marnował czas na wykłócanie się z resztą panteonu i podpadanie raz za razem. Nie wiem jak Eydís i Aysel z nim wytrzymywali. To chyba kwestia odmiennej mentalności...
Zamilkł na chwilę, pogrążony w niewesołych myślach, ale szybko wrócił mu humor.
- Vaneshka jeździła trochę po światach, a to próbując wpaść na twój trop, a to po prostu odwiedzając twoich przyjaciół - podjął. - I wiesz? Nikt o tobie nie zapomnniał, ale większość właśnie przyjmowała twoje zniknięcie z zupełnym spokojem. Tak jakby nie byli świadomi, że nie ma cię już tak długo... No, ktoś tam wręcz nie posiadał się z radości z tego powodu, ale nie pamiętam, o kogo chodziło.
- No, tym to mnie zastrzeliłeś - powiedziałam powoli. - Może to i lepiej, że nie pamiętasz. Ale w takim razie nie muszę się przygotowywać na długie litanie wyrzutów. I o dziwo, tym bardziej czuję się winna.
- To się da załatwić - stwierdził lekko Ketris. - Chcesz posłuchać wyrzutów, będziesz musiała mnie odwiedzić w domu.
- A tu nie możesz? - zamrugałam z zaskoczeniem.
- Nie ode mnie - wyszczerzył zęby w dość złośliwym uśmiechu.
Nie pytałam, nie chcąc sobie psuć niespodzianki, zresztą i tak miałam pewne podejrzenia. Słońce już chyliło się ku zachodowi, zażyczyłam sobie więc powrotu nad morze.

*

Gdziekolwiek jesteś,
Wyjdź za bramę!
Idź na pola,
Słysz wołanie!
To ja wołam.

Gdziekolwiek jestem,
To mnie nie ma.
Jest maligna,
Bo cię nie ma.
Jest pustynia.

Gdziekolwiek jesteś,
Też cię nie ma.
Jest maligna,
Bo mnie nie ma.
Jest pustynia.

Gdziekolwiek jestem,
Tam ty jesteś.
Tak jesteśmy
Jak milczenie
Po tej pieśni.

Jak dwa jabłka
Na czereśni.


Poeta

Chciałabym móc skrócić to opisywanie do minimum, tak jak marzyłam, żeby moja podróż była jak najkrótsza - nie wiem, ile w tym było tęsknoty, a ile zwykłego pragnienia spokoju. Próbuję sobie jednak przypomnieć czy zaczęłam pisać pamiętnik żeby się jeszcze bardziej wprawiać w pisaniu, czy żeby przynajmniej w nim nie dbać o styl, po czym doszłam do wniosku, że raczej to pierwsze. Z a c z ę ł a m, podkreślam. Czym to się w praktyce skończyło, to już temat na inne refleksje, w jakąś bezsenną i samotną noc.

Przestrzeń, w której się znalazłyśmy, przypominała mi trochę Wędrującą Ciemność, a konkretnie jej drugą warstwę. Pofałdowana, obowiązkowo mroczna... Bardzo nieprzyjaźnie mroczna. Czułam w niej atmosferę złości, jakby gniewała się, że ktoś jej zabrał światło.
- Nie światło - poprawiła mnie Eydís. - Kolory. Tu kiedyś rozciągała się Łąka Stu Tęcz, ale przestała istnieć razem z boginią, swoją patronką. Tęcze rozprysnęły się w ciemność, a wtedy narodziłam się ja i Veggdís. Ona lubi tu przebywać.
To brzmiało bardzo prawdopodobnie. Po chwili wszechobecny mrok rozświetliło nikłe światełko, jakby zaplątała się tu zbłąkana gwiazdka i próbowała choć trochę pocieszyć tę rozgniewaną noc. Skąd to upodobanie do mroku u potomkini bogów Jasności?
Kiedy zbliżyłyśmy się trochę, okazało się, że podążamy śladem kobiety w białej sukni, z dumą dzierżącej Światło Przewodnie niczym ogień olimpijski. Odwrócona do nas plecami szła powoli naprzód, a jej długie czarne włosy falowały, choć nie było wiatru.
- Vinga? - odezwałam się, a moja towarzyszka zawtórowała mi niemal z radością:
- Veggdís!
Kobieta obejrzała się, ukazując nam bladą i piękną, lecz zupełnie obojętną twarz. Zrozumiałyśmy naszą pomyłkę - owszem, byłaby żywą kopią bogini-malarki, gdyby nie jej białe oczy. Choć były skierowane ku nam, nie dało się odnieść wrażenia, że na nas patrzy, że cokolwiek widzi. Jak lalka.
- I jak to się stało, że zareagowała? - zapytała ciekawie Eydís nie wiadomo kogo, po czym podpłynęła do czarnowłosej i postukała palcem w jej czoło. - Twarda jak kamień. Powiedz no, kamienna wysłanniczko, to Veggdís posłała cię w drogę?
- Veggdís - potwierdziła tamta matowym głosem; a może było to jedyne słowo, które znała?
- A gdzie ona teraz jest? - nie ustawała bogini, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Czarno-biała kobieta stała sztywno jak posąg, a Światło Przewodnie w jej ręce jaśniało przytłumionym blaskiem.
- Dokąd cię wysłała? - spróbowałam, nie mając specjalnej nadziei, że zwróci na to uwagę. A jednak...
- Do wyjścia - powiedziała głucho, a następnie znów się od nas odwróciła i ruszyła przed siebie.
- O nie, ja się tak nie bawię! - zirytowała się Eydís. Szybkim, gwałtownym ruchem znalazła się przed czarnowłosą i po prostu złapała ją za twarz. - Lepiej będzie, jeśli wrócisz do swojej gablotki!
Posypały się iskry, zaszumiało i blada kobieta zmniejszyła się do rozmiarów, które pozwalały zmieścić ją w dłoni. Bogini uśmiechnęła się z satysfakcją i schowała ją do kieszeni, a ja nie po raz pierwszy pożałowałam, że mam tylko dwie ręce. Torba zsunęła mi się z ramienia, potknęłam się o własny łuk, ale zdążyłam złapać Światło Przewodnie zanim zrobiła to Eydís lub zanim spadło gdzieś w głąb ciemności. Kiedy tylko chwyciłam figurkę w dłonie, natychmiast zgasła.
- No i znowu jest całkiem czarno - burknęła bogini, kręcąc parasolką. - Żebym tak mogła zostawić tu trochę kolorów...
- Spróbować zawsze możesz - rozległ się znajomy głos. - Już jedno oko poświęciłaś dla wyższej sprawy, możesz to zrobić i z drugim.
- Zależy, co nazwiemy wyższą sprawą, za pozwoleniem.
Na te słowa Veggdís wyłoniła się zza fałd ciemności, ze ślicznym, rozbawionym uśmiechem. Wyglądała jak uosobienie boskości - bardziej zwiewna, bardziej odległa, bardziej nieludzka niż przy naszym poprzednim spotkaniu. Nie zwracała już uwagi na rywalkę; przelewitowała obok niej i wbiła we mnie wzrok.
- Nie rozumiem, dlaczego tak się upierasz - powiedziała pogodnie. - Oddaj mi to.
- Wybacz, ale nie - popatrzyłam na Światło Przewodnie, z ulgą odwracając spojrzenie od jej oczu. Wirowały w nich okruchy o wszystkich barwach tęczy. - Zamierzam oddać tę rzecz do rąk własnych jej twórcy.
- Ale dlaczego ty? - nie ustępowała. - Nie chcesz mieć nic wspólnego z bogami, tak mówiła Devna. Chyba przyznasz, że ktoś o wiele bliższy...
To robiło się ciekawe, ale nie dokończyła, bo nagle przerwał jej wybuch dzikiego śmiechu Eydís. Zirytowana westchnęła.
- A więc to tak! - wykrztusiła bogini z parasolką, ocierając mieniącą się łzę. - Mogłam się spodziewać, że jeszcze ci ten pomysł nie przeszedł!
- Jaki? - wyrwało mi się, gnane niezdrową ciekawością zawodową i złym przeczuciem.
- Nie chcesz wiedzieć - machnęła ręką Eydís i było to najgorsze, co mogła powiedzieć, ponieważ w tej chwili przez moją głowę przemknęło mnóstwo myśli, a każda z nich była paskudna. - Pozwól mi raczej załatwić z nią porachunki. Nie przyszłam tu przecież po to, żeby tak mnie ignorowała.
- Bardzo przepraszam - słowa Veggdís wydawały się szczere. - To dlatego, że się spieszę. Byłam właśnie w drodze do piekła, żeby w porę powstrzymać Audråsa, a tymczasem muszę jeszcze przejść przez ciebie...
Rudowłosa coś odpowiedziała, ale na chwilę przestałam słuchać. Zajęłam się próbami włączenia tej przeklętej figurki, pomagając sobie paroma dosadnymi słowami, pozostała jednak zgaszona. Niechby nawet znowu zesłała mi wizje, byle tylko zadziałała!!
- Przypomnę ci, że jesteśmy teraz na moim terytorium - niespodziewanie blisko dobiegł mnie głos bogini-malarki. - Wiesz, że nie jesteś tutaj w pełni swojej mocy.
- Wiem, wiem - wzruszyła ramionami Eydís. - I właśnie dlatego załatwię to po ludzku. Wybacz, Jasnooka - skinęła mi głową, jakby czymś mi się naraziła. Dalszy potok niemiłych myśli w mojej głowie nie nastąpił tylko dlatego, że wszystko zaczęło dziać się naraz. Ledwo zdążyłam uskoczyć, gdy rudowłosa błyskawicznie złożyła parasolkę i zdzieliła nią rywalkę przez głowę. W tej samej chwili figurka zdecydowała się rozbłysnąć, na razie słabym i urywanym światłem. Z pewnością patrzenie na tłukące się boginie byłoby świetną zabawą, ale odwróciłam się od nich, trzymając Światło Przewodnie w wyciągniętych rękach. Czego ja chciałam, żeby zadziałało jak kompas? Żeby wskazało właściwą drogę? A czy tu w ogóle dało się rozróżnić strony?! Czułam się w tej dziwnej przestrzeni bardziej zagubiona niż kiedykolwiek ktokolwiek w międzysferze, daję głowę.
Aż wreszcie kula trzymana przez figurkę wręcz eksplodowała światłem i w jednej sekundzie poczucie zagubienia minęło. Zamknęłam oczy - i tak nie widziałabym nic w tym oślepiającym blasku - i po prostu ruszyłam przed siebie. Mogłam tak iść przez godzinę albo kilka minut, nie wiedziałam, ważne, że poczułam naraz obecność czegoś nowego. A raczej dopiero sugestię obecności. Oddaliłam się od bogiń, tego byłam pewna, więc...?
Opuściłam posążek i z obawą uniosłam powieki. Bezszelestnie, bezdźwięcznie, w moją stronę biegł wielki czarny rumak, widoczny w zasadzie tylko dzięki temu, że przyświecałam sobie drogę. Pędził tak szybko, aż miałam wrażenie, że zaraz po prostu wyląduję pod jego kopytami, ale nie, zatrzymał się w porę. Groźny i niezmęczony, zarżał donośnie.
- Zawieziesz mnie? - spytałam cicho, nie licząc na wiele. Kiedyś No Doubt zgadzał się nosić mnie na grzbiecie, ale przecież dawno tego nie robił - poza tym zawsze był niepokorną bestyjką (doskonale pasującą do swojego jeźdźca). Na domiar złego nie miał siodła, a ja nie miałam wystarczającej ilości rąk, mimo wszystko jednak nie stawiał oporu, gdy gramoliłam się na niego z mozołem. Przypuszczam, że zajęło mi to kolejną godzinę, ale sukces w końcu nadszedł.

Pędziłam przez tereny, na których nie miało prawa istnieć życie. Gorące, skaliste i wyjałowione. Ostre jak tysiące sztyletów. Czerwone jak ogień, szare jak kamień, żółte jak słońce w południe, mające zderzyć się z planetą, a może jak gorycz, tłumiona w ludziach przez wszystkie ich życia.
Trudno mi pamiętać, że piekło w Pieśni raczej nie bywa miejscem kary dla grzeszników, a po prostu przeciwieństwem ogrodu Ei'Ragny. Refren to sfera przeciwieństw; gdyby ich nie było, bogowie straciliby chyba sens bytu.
Pędziłam, a dokoła pojawiały się demony. Ale nie te rachityczne stworzonka, które kiedyś wydostały się do sfery materialnej i wystarczył Kaede, żeby im dokopać, tylko naprawdę paskudne demony, uosobienia lęków i najgorszych stron ludzkiej natury. Podążały za nami, to krzycząc przeraźliwie, to znowu kusząc, żebym zsiadła.
Ale ja próbowałam nie zwracać na nie uwagi, choćby dlatego, że No Doubt jej nie zwracał. Biegł przed siebie, roztrącając demony na boki, nie zważając na to, że staje się coraz bardziej duszno, a ziemia kruszy się pod kopytami i po prostu rozsypuje się w nicość.
I wreszcie, kiedy już zaczęłam się niecierpliwić - niecierpliwić, a nie bać, chyba że o to, by mi Światło Przewodnie nie wypadło z torby - zobaczyłam ich.
No Doubt sam się zatrzymał tuż przy występie skalnym, z którego był piękny widok na rozgrywającą się w dole walkę. Dość wysoko, bym mogła mieć zawroty głowy, ale i dość nisko, by przyjrzeć się w miarę dokładnie. Dwie postacie stały ramię przy ramieniu, otoczone mnóstwem demonów, które tylko czekały, żeby dobrać się im do skóry. Czekały, aż któryś z intruzów opadnie z sił. Tamci jednak nie mieli najmniejszej ochoty się poddawać. Jeden z nich trzymał w ręku iskrzący się miecz, który właśnie wbił w ziemię, przywołując tym pioruny, nie wiadomo dlaczego zielone. Nosił czerwoną pelerynę i hełm, od którego odchodziły dwa długie i rozgałęzione rogi. Naraz nad jego głową pojawiły się znaki - niestety zbyt małe, żebym je odczytała, zresztą i tak byłam w tym ich piśmie jeszcze gorsza niż w mowie. Ten drugi, jak zwykle spowity w mrok, odpowiedział coś, nie przestając wypuszczać z rąk coraz to nowych cieni.
Byłam właśnie w drodze do piekła, żeby w porę powstrzymać Audråsa...
Zdaje się, że to nie jego trzeba było powstrzymywać, do czegokolwiek był zdolny. Tu zdziałałby coś wyłącznie Kol'Ranveig, strażnik piekieł, ale dopóki tkwił w rajskim ogrodzie, nie można było na to liczyć. Jak oni tu właściwie trafili? Jeśli chcieli stoczyć epicki pojedynek, mogli być przezorni i wybrać sobie jakieś spokojniejsze miejsce!
Bez namysłu zeskoczyłam z konia, upadając na skalisty grunt i rozrywając w paru miejscach sukienkę. A co tam, ja też mogłam wyglądać jakbym uczestniczyła w wielkiej bitwie! Trudno, żebym widziała, co robię, nie mogąc oderwać wzroku od Aeirana. I zrobiłam jedyną rzecz, jaka mi przyszła do głowy - zawołałam go jak mogłam najgłośniej. A chociaż dopiero co powietrze drgało od rozwścieczonych wrzasków demonów, mój krzyk trafił w nagłą ciszę.
I wszystko zamarło. Nie przypuszczałam, że będzie tu taka akustyka.
Po chwili Aeiran obejrzał się na Audråsa, tworząc w dłoni kulę mrocznej energii.
- T e g o jeszcze nie próbowałeś, tak? - powiedział głośno i wyraźnie. Nigdy bardziej samotny i nigdy bardziej mój. - Jeśli tak pragniesz dokończyć, mimo wszystko...
Tamten odpowiedział szeregiem znaków, po czym cofnął się o krok z wyciągniętym mieczem.
Chyba właśnie tego brakowało do szczęścia demonom - żeby ich niedoszłe ofiary na powrót zwróciły się przeciwko sobie. Zaniosły się radosnym skrzekiem, przymierzając się do skoku, ale wtedy zdążyłam już wstać, podniosłam Przekorę Erlindrei i strzeliłam, prawie nie mierząc. Strzelałam tak przez następną chwilę, bo w dole był już tylko kłąb walczących stworów, które wszystko zasłaniały, wszystko zagłuszały. Co jeszcze mogłam zrobić? Z powrotem wsiąść na No Doubta, zamknąć oczy i zeskoczyć? Naturalnie, to przecież punkt kulminacyjny! Chciałabym móc siedzieć wygodnie na kanapie i widzieć siebie w tym decydującym momencie.
Oczywiście kiedy koń stanął na ziemi, spadłam z niego natychmiast, ale na to bym już nie patrzyła. Zrehabilitowałam się trochę, wstając z godnością - a o to trudno w takich okolicznościach! - i strzelając dalej. Nie będzie tego widać w zapiskach, ale byłam w jakimś amoku, takim, który czasem mnie ogarnia, kiedy za mocno wczuwam się w jakąś walkę. Coś we mnie pragnie, by nigdy się ona nie skończyła, przypominając mi, czym tak właściwie jestem.
Ale nie, w tym momencie nie walczyłam dla samego szału bitewnego.
Jeszcze kilka strzałów świetlistej energii, jeszcze kilka cieni, otulających napastników skrzydłami jak całunem - i wreszcie demony się rozstąpiły, przynajmniej na razie, a ja znalazłam się oko w oko z Aeiranem. Ciągle daleko od niego, ale przecież nie aż tak, jak przez ostatni rok. Audrås nieoczekiwanie gdzieś zniknął, ale to wywołało we mnie tylko ulgę.
- Co ci, u licha, przyszło do głowy, zapędzać się aż do piekła?! - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. I pomyśleć, że podczas narady u bram ogrodu tak dokładnie sobie układałam, co mu powiem, gdy już się spotkamy.
Aeiran nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie uważnie, wiedząc już, że ja to ja, a nie żadne złudzenie, a jednak wciąż się wahał. Aż w końcu, nie zwracając już uwagi na nic innego, zaczął iść w moją stronę. Na co zareagowałam tak, jak zrobiłoby każde szanujące się złudzenie - prędko uniosłam do twarzy łuk i strzeliłam. Jakimś cudem udało mi się dobrze wymierzyć i strzała przeleciała tuż obok jego głowy - co przyjął z zupełnym spokojem - trafiając prosto w paszczę czającego się z tyłu paskudztwa. Aeiran nawet się nie obejrzał, a tylko rozpiął wokół nas cienistą barierę, trudną do sforsowania nawet dla mieszkańców piekła.
- Wróciłaś - podszedł kilka kroków, ale wciąż staliśmy w pewnej odległości od siebie. Całe szczęście, bo gdybym tak raz go dotknęła, nie mogłabym już przestać.
- Pewnie, że wróciłam, przecież nie... - zaczęłam gwałtownie, ale zaraz się pohamowałam. - Nie, jasne. Miałeś pełne prawo stracić w to wiarę.
- Miałem? - zapytał, patrząc mi w oczy, aż zaczęłam tonąć w jego spojrzeniu. - Ufam ci. Nie ufam tylko opowieściom, które mi cię zabierają.
Teraz ja podeszłam bliżej i złączyliśmy dłonie, a potem ze spokojem patrzyłam, jak Aeiran zdejmuje barierę, bo przecież jakoś musieliśmy stąd wyjechać. Piekło ciągle było wokół nas, ale gdzieś przed nami był r a j.