*

- Po co chcesz go zabrać? – zapytał Aeiran z wyraźną niechęcią.
Westchnęłam; kto jak kto, ale on pierwszy powinien zrozumieć.
- Bo to oczywiste, że nie pochodzi z tego świata – wyjaśniłam. – Ani nie czułby się tu na miejscu, ani by sobie z nim nie poradzono.
- A ty sobie poradzisz? – nie dał się przekonać. – Z tego, co mówisz, wynika, że może sprawiać kłopoty.
Teraz roześmiałam się w głos, bo kiedy ostatnio przyjęłam pod swoje opiekuńcze skrzydła kogoś, kto n i e sprawiał kłopotów? Doprawdy, gdyby nie sprawiał, pewnie nie zawracałabym sobie nim głowy.
- Dobrze, może źle to ująłem – Aeiran skrzywił się, widząc moje rozbawienie. – Ale żebyś potem nie narzekała, że zabrałaś część tej historii ze sobą.
- On tu przecież nie przynależy – wzruszyłam ramionami.
Miałam jednak przypomnieć sobie te słowa, kiedy przyszła do mnie Ettard, zaczerwieniona i zdenerwowana – a może raczej podekscytowana. Rano widziałam jak wyglądała przez okno i witała radośnie jakiegoś ptaka, który przyleciał z kierunku przeciwnego niż nasza wyprawa; bez wątpienia przyniósł wiadomość od Belinusa i sądziłam, że z tej właśnie przyczyny minstrelka jest tak przejęta. Nie przypuszczałam tylko, jakie będą skutki.
- Pozwól mi udać się z wami! – wyrzuciła z siebie prędko.
- O to powinnaś raczej poprosić Sheril – wykręciłam się ostrożnie. Na próżno.
- Właśnie od niej wracam! – oznajmiła z triumfem. – Rzekła mi, że jeśli szukam kogoś, kto zna inne światy, najbliżej mam właśnie do ciebie. Zresztą to polecenie mego mistrza i nie mogę go zawieść.
- Belinus przykazał ci ruszyć w światy? – upewniłam się słabo.
- Uznał, że ze wszystkich, których brał pod uwagę, ja najlepiej nadaję się do zdobywania nowej, nieznanej wiedzy, która może mi się przydać! – przytaknęła radośnie Ettard. – Poza tym z pewnością będę ci potrzebna! Zabierasz wszak ze sobą tego obcego przybysza…
- No owszem – przyznałam. – I po to jesteś mi potrzebna? Żeby miał go kto usypiać, jeśli zechce narobić kłopotów?
- To też – uśmiechnęła się. – Ale najpierw, wiesz… Najpierw ktoś go musi zbudzić.

Atmosfera w zamku wciąż panowała dość niemrawa i pewnie dlatego nikt nas nie zatrzymywał ani nawet nie zadawał pytań. Tylko Ragnell wyszła nas pożegnać i po cichu przyprowadzić Tenariego – przy okazji Sheril zostawiła jej jakieś wzmacniające specyfiki, które tamta miała przekazać Oglamar, a potem jeszcze o czymś cicho rozmawiały – ale kiedy już dosiedliśmy koni, dostrzegłam w oknie Gilberta. On też wyglądał na podekscytowanego, chyba nie tyle naszym wyjazdem, lecz tym, że nazajutrz miał jechać na wojnę. Dołączyć do króla, swego opiekuna, a także pozostałych wielkich rycerzy, by dopomóc im w zmaganiach z niesprecyzowanymi siłami zła.
- Ciekawe, czy kiedykolwiek tam dojedzie – szepnęła Sheril, patrząc za nim.
- A jak byś wolała? – zainteresowałam się.
- Gdyby mógł sam sobie wybrać drogę życiową, z pewnością zostałby kapłanem albo bardem – oświadczyła z przekonaniem. – A w ten sposób nigdy nie wyjdzie z cienia swego ojca, nawet jeśli Dylan od dawna nie żyje.
- Czy gdyby żył, byłoby inaczej?
- Nie sądzę – westchnęła, kończąc rozmowę. – Ale miałam na to nadzieję… Kiedyś.
Ruszyliśmy wreszcie, a ja nie mogłam się tak całkiem opędzić od myśli, że nic nie zostało zakończone. Że było tutaj Dziecko Chaosu wraz ze swoją świtą i być może miało coś wspólnego z anomaliami w tym świecie… Choć teraz nawet Aeiran się już nie upierał, żeby im się bliżej przyjrzeć. No i oczywiście zostawialiśmy za sobą całą plątaninę rycerskich legend, ale tym akurat się najmniej martwiłam. No, może troszeczkę.
- Też coś – mruknęłam sama do siebie, zapominając o jadących obok towarzyszach. – W co tylko się wtrącę, nie zostaje doprowadzone do końca.
- Pytanie tylko, jaki byłby ten koniec – Aeiran oczywiście usłyszał i nie mógł mi nie przygadać. Albo pocieszyć, kto go tam wie…
- Właśnie – dodała niespodziewanie Sheril. – Nie wzięłaś pod uwagę, że może właśnie po to tu przybyłaś? Że właśnie o to chodziło?
- Komu? – odparowałam. – Komu oprócz ciebie?
Nie odwróciła wzroku, bez słowa patrzyła mi w oczy.
- Co by się wydarzyło, gdyby historia szła tak, jak powinna? – ciągnęłam. – Romans królowej z rycerzem doprowadziłby kraj do upadku? Andret rzuciłby wyzwanie królowi? Gilbert wyruszyłby w wieczną pogoń za złudzeniem? Skąd wiedziałaś, że to będzie akurat ten wzorzec opowieści?
- Jeśli nie, znaczyłoby to, że tylko wypełniałam w niej swoją rolę – skierowała rozmowę w zupełnie inną stronę. – Że byłam, jak i cała reszta, narzędziem historii lub przeznaczenia. Nigdy nie chciałam tego dla nikogo.
Tymi słowami zatkała mi usta tak skutecznie, że kiedy przysłuchująca się nam Ettard zaczęła wypytywać o wspomniane wzorce opowieści, zbyłam ją półsłówkami i obietnicą powrotu do tej rozmowy kiedy indziej.

Właściwie z początku zamierzaliśmy nie sprawiać Sheril kłopotu i po prostu wrócić do domu konno – szczególnie Pokrzywa miała na to nadzieję. Niestety, ponieważ przybyło nam dwoje pasażerów, z czego jeden nieprzytomny, musieliśmy i tym razem skorzystać z kuli. Pojawiła się w tym samym miejscu, gdzie wcześniej nas przywiozła – tak mi się przynajmniej wydaje, bo ta sceneria taka monotonna – wzbudzając nieskrywany podziw Ettard.
- Na bogów! – wykrzyknęła. – Tyś jest potężniejszą czarownicą od samej Ciemnej Pani!
- Nie sądziłam, że kiedyś doczekam się takiej opinii – roześmiała się szczerze Sheril. – A przecież kiedy Argante nadal zgłębiała wiedzę tajemną od jej najciemniejszych stron, moim wyborem było odjechać z Dylanem do Eskalotu. Nie, minstrelko, ja tylko umiałam ustawić się w życiu.
Nie przekonała tym rudowłosej, ale też niespecjalnie o to dbała. A Ettard chyba dopiero teraz zaczęła tak naprawdę rozumieć, co oznacza wyprawa w obce światy – i trochę się niepokoić, co ją tam czeka. Podczas podróży głównie siedziała… no, nie w kącie, ale wciśnięta w ścianę, trącała struny harfy i nuciła pod nosem, wypróbowując różne melodie. W pewnym momencie przyszła do mnie z dość nieszczęśliwą miną.
- Może jestem strachliwa i przesądna – powiedziała z nieszczęśliwą miną – ale nie potrafię odpowiednio zakląć tych chwil! Może ty znasz jakąś pieśń, która traktuje o dalekiej podróży?
- Myślałam, że to ty tutaj jesteś od pieśni – uniosłam brwi. – Nie wmówisz mi, że żadnej nie znasz.
- O, znam wiele – obruszyła się. – Jednakże do tej sytuacji żadna z nich nie pasuje.
Dała mi tym do myślenia na resztę drogi i w rezultacie obie skończyłyśmy podśpiewując i poszukując czegoś odpowiedniego. Ta dziewczyna okazała się bardziej niezdecydowana niż ja, gdy zastanawiam się, którą historię pisać w danej chwili.

*

Do Kamelliardu wróciliśmy bladym – a raczej ciemnym – świtem, bo zachciało się nam jechać nocą. Mało kto w zamku był na nogach i jeszcze długo miało tak pozostać; później dowiedzieliśmy się, że mieli co odsypiać. Wygląda na to, że dopadła ich seria niecodziennych zdarzeń, a ostatnie miało miejsce właśnie tego ranka… I o nim dowiedziałam się jako pierwszym.
Krążyłam mianowicie po zamku w towarzystwie Sheril i Ettard, szukając Tenariego – nie było go w mojej komnacie i oczywiście wiedziałam, że byłby w stanie zasnąć choćby i na parapecie, ale, do licha, żeby nie wyszło, że ja się szwendam, a jego nikt nie pilnuje! Nie znalazłyśmy, natomiast w pewnym momencie zastąpiła nam drogę lady Ragnell, rozczochrana, wygnieciona i zaspana.
- Jak to dobrze, że jesteście! – pisnęła z przejęciem. – Chodźcie, chodźcie!
Złapała najbliżej stojącą – była to Ettard – za rękę i pociągnęła do komnaty, którą dzieliła z Adelin. Tam zastałyśmy tę ostatnią zwiniętą w kłębek na skraju szerokiego łoża, opatuloną w skóry, które służyły jej za pościel i dygoczącą z przestrachu. Właściwie nie miała się czego bać, bo przyczyna leżała na podłodze bez przytomności, a co za tym idzie, bez zamiaru wstania i zrobienia dziewczynie krzywdy. Żeby w łóżku, to jeszcze bym rozumiała… Ragnell usiadła obok przyjaciółki i objęła ją mocno.
- Zerwał mnie ze snu jej krzyk – wyjaśniła. – A kiedy się obudziłam, ten mężczyzna już tutaj był. Nawet nie jestem pewna, czy żyje, wolałam się za bardzo nie zbliżać.
- I dlatego pobiegłaś po nas? – zapytała słodko Sheril.
- Właściwie… Byłyście wszak z wizytą u elfów – uśmiechnęła się słabo Ragnell, nie przypuszczając nawet, jak emocjonująca była ta wizyta.
- Miałam… Miałam straszny sen – wyjąkała Adelin wystraszonym głosem małej dziewczynki. – Tak bardzo pragnęłam się obudzić, ale on trwał i stawał się coraz gorszy, jakby… Jakby wszystkie potworne opowieści, które słyszałam w dzieciństwie, nagle wpadły mi z powrotem do głowy. Aż nagle prawie mi ją rozsadziły i wtedy się obudziłam.
Przyznam, że smarkula nie zaskarbiła sobie mojej sympatii, ale teraz zrobiło mi się jej żal.
- Otworzyłam oczy i zobaczyłam tego człowieka, a przecież nikt nie mógł tutaj wejść w nocy, prawda? Ktoś by przecież zauważył!
- Tej nocy? – Ragnell westchnęła ze zmęczoną twarzą. – Tej nocy wszystko było postawione do góry nogami. Ale oczywiście, zamykałam drzwi, a przez te małe okienka nkt by nie wszedł.
- To nie może być ani przypadek, ani naturalne zjawisko – zawyrokowała Ettard, przyglądając się nieznajomemu. – Powiedz, pani, czy ów człowiek pojawił się w twych snach?
- Nie!… Ja… Nie przypominam go sobie, tak nie było żadnych ludzi. Niczego, co wyglądałoby jak ludzie – Adelin ukryła twarz w dłoniach, wstrząsana szlochem. – Czy twierdzisz, że to nieczysta sztuczka? Że jestem czarownicą?! Odwołaj to, inaczej każę wymierzyć ci karę!
- To może zrobić tylko Najwyższa Królowa. Zresztą jak będziesz w takim stanie, nikt cię nie wysłucha – skwitowała minstrelka, dobijając ją tym na całego. Młodziutka dama zaniosła się jeszcze głośniejszym szlochem, przez co Ettard poczuła się trochę winna. Wzięła swoją harfę – chyba nigdy się z nią nie rozstawała – i zaczęła grać pogodną, kojącą melodię. Trochę wbrew sobie Adelin wsłuchała się w nią i sama ucichła.
Ja tymczasem również przysiadłam przy tajemniczym znalezisku – oddychał płytko, ale przynajmniej żył i nawet poruszył się nieznacznie. Wyglądał młodo – mógł być jeszcze przed trzydziestką, ale ostre rysy i jakiś dziwny grymas utrudniały rozpoznanie – miał dość długie, jasnobrązowe włosy w nieładzie i nosił coś, co wyglądało na żołnierski mundur. Może nawet oficerski. I nie, zdecydowanie nie pasował do kamiennego zamku pełnego rycerzy. No, może nie aż tak pełnego, ale jednak paru było.
- Trzeba wybadać, dlaczego jest nieprzytomny – zadecydowała Sheril, dołączając do nas i unosząc mu głowę. Jęknął cicho, dając kolejny znak życia. – No tak. Nabił sobie sporego guza z tyłu, pewnie uderzył głową o podłogę.
Obiekt naszych oględzin zaczął powoli odzyskiwać przytomność i chyba dotarło do niego, że jest obgadywany. Tylko że zareagował dość nieoczekiwanie – ledwo otworzył oczy, zerwał się gwałtownie z zamiarem albo rzucenia się do ucieczki, albo dołożenia komuś. Jedno i drugie było możliwe – miał spojrzenie zaszczutego zwierzęcia, doprowadzonego do ostateczności i gotowego na wszystko. Nie miał jednak czasu, by zrobić choć krok – Sheril natychmiast usadziła go z powrotem, tak łatwo, jakby był drewnianą kukiełką.
- Siedź – powiedziała spokojnie. – Jeszcze nie mamy pewności, czy nic groźnego ci nie dolega.
Co prawda usłyszał jej głos, ale chyba nie zrozumiał słów; rozglądał się w popłochu, w czym przeszkadzał mu ból głowy, a podnieść się ponownie nie był w stanie albo już nie chciał.
Wreszcie rozbiegany wzrok uspokoił się nieco, ale oddech nadal był płytki i urywany.
- Spokojnie. Weź najlepiej głęboki wdech – poradziła mu życzliwie Ragnell, która już przestała się obawiać. – Nikt ci tu nie zrobi krzywdy bez powodu.
- Bez powodu – powtórzył, nadal się nam przyglądając. – Kiedy was zabiłem?
- Gdybyś nas zabił, nie byłybyśmy teraz takie miłe – prychnęła Ettard. – Może z wyjątkiem tej zapłakanej panienki, ją trudno przewidzieć.
Adelin, kiedy zorientowała się, że o niej mowa, wyrwała się z półsnu, pisnęła cicho (zabrzmiało to jak czkawka) i po prostu wybiegła z komnaty. Ragnell westchnęła i poczłapała za nią.
- Wszystko jedno – rzekł mężczyzna do siebie. – Jeśli to już nie jest piekło, to z pewnością niedługo znowu będzie.
Nie zwracał więcej na nas uwagi, jakbyśmy były zjawami, przez które można przeniknąć jak przez mgłę. Podniósł się wreszcie, chwiejnie podszedł do okienka i spojrzał w dół.
- Nic z tego – powiedziała bezlitośnie Sheril. – Jeśli chcesz ze sobą skończyć, musisz wyjść na wieżę, a na pewno cię tam nie zaprowadzimy.
Nie zareagował, po prostu stał bez ruchu, nadal z tym samym wyrazem twarzy, ale teraz jeszcze zaczęło do niego docierać, że jest całkowicie bezsilny i bezradny. Tak to przynajmniej wyglądało; zwiesił głowę, zamknął oczy i tak stał w oczekiwaniu nie wiadomo na co.
- Na bogów – westchnęła zirytowana Sheril. – Ettard, czy uśpisz go tak, jak to zrobiłaś z Argante? Przecież nic z nim nie zrobimy, jeśli będzie w takim stanie.
- Ale… To nie jest tak samo, jak wtedy – minstrelka nie była zbyt pewna siebie. – On jest świadomy. Nie pogrążę go w takim śnie.
- Zrobisz to, właśnie dlatego, że jest świadomy – poparłam Damę z Eskalotu. – Nie dociera do ciebie, ile możesz zdziałać swoją muzyką? Graj, może przynajmniej zdołamy go schować pod łóżkiem.
Roześmiała się słabo, ale zaczęła coś brzdąkać – nie tę melodię, którą grała dla Adelin, lecz inną, też spokojną, ale bez wyrazu. Ani ja, ani Sheril nie odczułyśmy senności, za to nieznajomy po prostu zwalił się jak długi na podłogę. I chyba nabił sobie kolejnego guza.

- Powiedz mi, kiedy będziecie wyjeżdżać – szepnęła mi potem Ragnell, która tego dnia uwijała się jak w ukropie. Wydawało mi się, że bywała w kilku miejscach naraz, a w dodatku potrafiła sprawić, że wszyscy w zamku chodzili na paluszkach. Jakby mało było niespodziewanego gościa – spał spokojnie w komnacie Sheril, której nikt o nic nie pytał – mieliśmy tu jeszcze wymęczoną damę z przedwcześnie urodzonym dzieckiem i naprawdę trzeba było z nimi jak z jajkiem.
- Bo co? – spytałam nieyważnie, pochłonięta własnymi myślami.
- Jakaś ty niedomyślna! – obruszyła się. – Bo wtedy będę ci mogła spokojnie oddać dziecko, ot co!
- To ty schowałaś gdzieś Tenariego? – przypomniałam sobie, zaiste w porę. – Myślałam, że gdzieś zasnął i nie wiedział, że wróciłam.
- Już wie. Ale na razie musi siedzieć ukryty, żeby się nie wydało, że nadal jest w zamku.
- A nie powinien? Czekaj, coś tu się j e s z c z e działo, kiedy nas nie było?
- Do tego właśnie zmierzam! – prychnęła. – W Cudowną Noc siedzieliśmy wszyscy przy stole, gdy nagle okazało się, że twoje dziecko ma… Atrybuty diabelskie, jak się wyraził kapłan, który przyjechał odprawić nabożeństwo. – Po jej minie widać było, że wątpi w tę diabelskość.
- Rogów nie ma – powiedziałam niepewnie. – Ogona też…
- Ale skrzydła takie ciemne! Mówiło się, że to świętość tej nocy odsłoniła jego prawdziwą postać! Na szczęście pozwolił, bym go ukryła, zanim ktoś nieprzyjazny go schwytał.
- Nie dałby się złapać – oświadczyłam z przekonaniem. – Dziwię się tylko, że nikt się mnie nie czepia, skoro przywiozłam takiego diablika ze sobą.
- Raczej nie mieli do tego głowy, ale może sobie jeszcze przypomną – wzruszyła ramionami Ragnell. – Wczoraj o północy przybył posłaniec z pola bitwy. Przekazał, że nasi rycerze odpierają złe siły, ale i sami już nie są w najlepszej kondycji… No, do tej pory to się mogło zmienić. Ale kiedy Oglamar usłyszała, że jej małżonek jest ciężko ranny, tak się przejęła, że chwyciły ją bóle… Chociaż od dawna się tego spodziewałam, zbyt wiele pracy na siebie wzięła.
Westchnęłam, próbując poskładać to wszystko w sensowny sposób. Że z Tenariego spadła iluzja, to mnie nie zdziwiło – wtedy właśnie Belinus oberwał od Séarlana – ale jak wyjaśnić pojawienie się tego wypłoszonego faceta? Ostatni list twierdził, że „pora się nie zgadza”, więc nie mogłam tego zwalić na wiersz… Chociaż w sumie, co autor listu mógł wiedzieć?
- Ty jedna stanęłaś po stronie Tenariego – powiedziałam z namysłem. – Nie przelękłaś się ciemnych mocy?
- Sama byłam niegdyś ofiarą zaklęcia, póki nie odczarował mnie mój obecny małżonek – na twarzy Ragnell pojawił się nostalgiczny uśmiech. – Może dlatego jestem bardziej wyczulona na czary. Zresztą, na bogów, w tym dziecku nie ma zła!
Zawtórowała mi chętnie, kiedy roześmiałam się z ulgą.

*

Powrót do Kamelliardu przebiegał w ponurym nastroju, ale jakoś mniej się dłużył niż droga do Kręgu. Tym razem również każdy miał swoje zdanie na temat tej wyprawy i zachowywał je dla siebie, jadąc w milczącej zadumie. Miałam szczerą ochotę podpytać co poniektórych, ale nie sądziłam, że powinnam się wtrącać. Jeszcze zaczęłabym snuć własne przypuszczenia na głos i tylko namieszałabym im bardziej w głowach… Za to udało mi się usłyszeć rozmowę Sheril i Ettard, bo tej ostatniej, jako minstrelce, mocno ciążyła owa wszechobecna cisza.
Dzięki memu nadzwyczajnemu refleksowi wcięłam się już w trakcie tej rozmowy, ale i tak jestem dzięki niej bogatsza o parę istotnych informacji. Ale może po kolei…
- …Nie takie kłopoty już miał, więc nie martw się – mówiła uspokajająco Sheril. – Teraz też da sobie radę.
- Ty go dłużej znasz, pani, więc nie powinnam się kłócić – szepnęła Ettard. – A jednak… Przecież nie młodnieje. Co, jeśli nie ma już tylu sił, co za twoich czasów?
- Nie przypuszczałam, że akurat ty będziesz w niego wątpić! Czy nie pamiętasz, że doczekał się już prawnuka, a mimo to nic się nie zmienia?
- Nie to miałam na myśli… Bardziej się martwię o niezłomność jego ducha niż ciała czy czarów. Może nie zauważyłaś, ale od kiedy Ciemna Pani…
- Zauważyłam – ucięła Sheril, dostrzegając, że podjechałam bliżej. Uśmiechnęłam się niewinnie.
- Tak tylko sobie jadę, nie zwracajcie na mnie uwagi.
- Nie zabrałam cię ze sobą po to, żeby coś przed tobą ukrywać – stwierdziła. Akurat na ten temat mogłabym się trochę pokłócić, ale już dawno zdałam sobie sprawę, że to nie miałoby sensu. Zresztą w wielu sprawach mówiłyśmy różnymi językami, zawsze tak było, więc i teraz mogłybyśmy się nie zrozumieć.
- Rozumiem, że mówicie o Belinusie i jego porażce…
- Jeśli ktoś kiedyś opisze dzieje naszej krainy, on właśnie będzie zasługiwał na miano największej legendy! – oznajmiła porywczo Ettard. Oszczędziłam jej i sobie wywodu, ile razy „to już było” w światach. – Jednakże odkąd to straszne nieszczęście spotkało panią Argante, wciąż do końca nie doszedł do siebie.
- Niech zgadnę: bo była jego największą rywalką?
- To też – Sheril spojrzała na mnie jakoś dziwnie. – I najzdolniejszą uczennicą, chociaż poszła w trochę innym kierunku niż on. Mimo wszystko trudno mi sobie wyobrazić, by tak łatwo było zrobić z niej… Nawet nie warzywo. Gorzej.
- Słyszę tyle o tej Argante, a nawet nie wiem dokładnie, co ją spotkało – westchnęłam. – Może zechciałybyście mi powiedzieć?
Obie spuściły wzrok i na chwilę zapadła cisza, aż wreszcie ledwo słyszalnie odezwała się Ettard:
- To był chłopiec.
- Co takiego? – natychmiast zwróciłam się do niej.
- Chłopiec, może dziesięcioletni – szepnęła. – Przybył do nas, na Wyspę Ogni, w dzień Równonocy Jesiennej. A później zniknął bez śladu, choć szukaliśmy go wszędzie.
- Jak wyglądał? – zapytałam prędko. – Ktoś mu towarzyszył?
- Para władczych ludzi o srebrnych włosach, ale to wyraźnie on im przewodził. Taki niepozorny i czarnowłosy, nie rzucałby się w oczy, gdyby nie dziwaczny, cudzoziemski ubiór. I może to dziwne, ale… Nie umiem wiele o nim powiedzieć. Jakby rozmywał się w oczach, był na poły nierealny.
Skinęłam głową z nadzieją, że zechce mówić dalej, bo nie wyglądała na specjalnie chętną.
- Mistrz Belinus właśnie odprawiał rytuał, ale pani Argante wdała się w dyskusję z tymi dwojgiem dorosłych. Moim zadaniem było mieć na nią baczenie, bowiem Równonoc zawsze była jej porą. Niewiele zrozumiałam z ich rozmowy, traktowała o czarach, o Chaosie, a pani Argante robiła wszystko, by wyjść na wielką znawczynię tematu. – Ettard skrzywiła się, ale nie przerywała, skoro już tyle powiedziała. – Następnie ów chłopiec podszedł i zaczął wypytywać ją, czy wie, skąd wziął się Chaos i dlaczego. Miał takie zaciekawione dziecięce spojrzenie, że o nic go nie podejrzewałam, nie wiem, jak ona… I nie usłyszałam odpowiedzi, gdyż akurat rozległy się grzmoty.
- Klasycznie – mruknęłam; na szczęście nie zwróciła na to uwagi.
- A potem… – podjęła minstrelka zduszonym głosem. – Potem on wleciał jej w usta, nie zmyślam, i wtedy zaczęła wrzeszczeć jak opętana, rzucać sie we wszystkie strony i ciskać kulami przedziwnej mocy. Kiedy już opuścił jej ciało, padła bez przytomności i krwawiła w wielu miejscach, a on był tylko rozczarowany, powiedział: „też coś” i wszyscy troje zniknęli. Przybiegł Belinus i kapłani, ale niczego już nie mogli zrobić. Nie wiem, czy w ogóle by mogli.
- Ale to nie wszystko – wtrąciła Sheril, na co rudowłosa odetchnęła z ulgą. – Następnego dnia do Belinusa powrócił jastrząb-posłaniec z wieścią, że kraj zmienił się o nieznane dotąd tereny.
- Skąd wiesz, pani?! – wykrzyknęła zdumiona Ettard.
- A jak myślisz, dlaczego dałam się przekonać do powrotu tutaj? Napisał mi o wszystkim.
- Czy to znaczy, że przybycie tego dzieciaka spowodowało zmiany w świecie? – zapytałam.
- Nie sądzę – pokręciła głową Dama. – Według Belinusa jastrząb leciał do niego cztery dni, a nad obcymi ziemiami latał przez dalsze trzy. Czyli to musiało się zacząć wcześniej.
- A skąd wiemy, od jak dawna dzieciak się tu kręcił?
- Nie wiemy – westchnęła Ettard. – Czy jednak obecność tak niezwykłej i potężnej istoty, bo człowiekiem pewnie nie był, mogłaby pozostać niezauważona? Nie jestem czarodziejką, więc może nie wiem, co mówię, ale jednak…
Nie rozmawiałyśmy więcej, ale wreszcie zaczęłam wierzyć, że przyjechałam tu nie bez przyczyny.

Chmury nasiąknęły już fioletem, a płomienie ogniska trzaskały głośno, kiedy na moje kolana spadła zielona koperta bez adresu. Nawet nie zalepiona ponownie – bo nie ulegało wątpliwości, że ktoś już ją otwierał. Wyjęłam z niej karteczkę, na której zapisane było drobnym maczkiem:
Z ciężkim sercem muszę się z nim zgodzić, choć chyba mamy różne powody. Jak mogłaś wyjechać w podróż w tak nieodpowiedniej chwili, w dodatku zostawiając swoją koronę w domu? To czysty brak odpowiedzialności. Bądź co bądź, niektórzy z nas znają drogę do Twojej siedziby i może to zostać wykorzystane w każdej chwili. Tak, wiem, nie mam prawa robić Ci wymówek, skoro tamten list dostałaś ode mnie, ale przecież pora chyba się nie zgadza?
Obyś potem nie żałowała
.
Zgodzić się z nim? A cóż to miało oznaczać? I kim są „niektórzy z nas”? – bo przecież nie miałam pewności, że listy przechwytywał ktoś z END-u. Bez wielkiej nadziei odwróciłam karteczkę… I doczytałam zwięzłą wiadomość:
Madelyn, tak się nie robi.
Litery były nakreślone niestarannie, jakby w pośpiechu.

[drugie Przesilenie]

Bring to me all of my arrows
Bring to me my crossbow too
I fear we might need them both
Before the night is through
Once a world of glittering hope
This world is not the world we knew
The only light left to shine
Is between me and you


On our own
In a world of stone
We are not alone

I had once believed in angels
They were everywhere I looked
A gentle hand guiding me
To give more than I took
But I have died a thousand times
Watching all these angels fall
Their lonely eyes haunt me still
We will avenge them all

On our own
In a world of stone
We are not alone

So bring me mead and bring me ale
To help us face this fight again
Good fortune will shine down on us
Together we will win
And they will never break our spirit
We will never turn and run
And we will rise stronger still
When we stand as one!


Blackmore’s Night
 
- Gdybym zechciał, No Doubt mógłby przebiec poza czasem – stwierdził Aeiran, napatrzywszy się na moje nieustanne zmiany nastroju i wyrazów twarzy. – Mogłabyś dogonić tę swoją wiosnę.
Uniosłam brwi i spojrzałam na niego wzrokiem, który miał być pełen miażdżącej ironii. Tylko że niekoniecznie mi się to udało.
- Akurat byś zechciał – prychnęłam. – Miło, że się troszczysz, ale za dobrze cię znam.

- Dojeżdżamy – oznajmił Andret, kiedy już dochodziło południe, i trzeba mu było wierzyć na słowo. Najeździliśmy się, a krajobraz jak się nie zmieniał, tak chyba miał już pozostać niezmieniony. Nie miałam pojęcia, jakim cudem Andret i Ettard – nie mówiąc już o królowej – mogą w tych okolicznościach orientować się w trasie.
A jednak po chwili dały się zauważyć pewne różnice. Im bardziej zbliżaliśmy się do Kamiennego Kręgu, tym lżejsze stawało się powietrze, a drzewa, choć nadal nieliczne, nie wydawały się już takie chore i zabiedzone. Tylko te ptaki o niepokojących, skrzekliwych głosach nawoływały bezustannie, psując dobre wrażenie.
Wreszcie mogliśmy zobaczyć cel naszej podróży – wysokie głazy ustawione wkoło może nie wyglądały specjalnie imponująco, było ich jednak naprawdę wiele, a między nimi rozciągała się spora, choć pusta przestrzeń. A w pewnej odległości, właśnie tam, gdzie dojechaliśmy, stał dziwny posąg.
- Za moich czasów tego tu nie było! – zmarszczyła brwi Sheril i podjechała bliżej, a my za nią.
Okazało się, że są tam jeszcze trzy postumenty, na których niegdyś stały inne posągi. Nie sposób było niestety stwierdzić, jakie, ponieważ został z nich gruz; tylko ten jeden trzymał się w miarę dobrze. Przedstawiał mężczyznę wznoszącego wzrok do nieba; w lewej ręce ściskał niewielką harfę, którą podnosił w górę, w prawej zaś trzymał włócznię.
- Argante mówiła, że to sprawka czarodziejskiego zaklęcia – skrzywiła się królowa Angharad. – Ja jednakże pamiętam, że przed dziesięciu laty odbył się tu bój między starą a nową wiarą.
- I która zwyciężyła? – zapytała Sheril z chłodną uprzejmością.
- Nowa, oczywiście.
- W takim razie dlaczego Kamienny Krąg nadal stoi?
- Został poświęcony – odparła królowa z godnością i powoli odjechała.
- Ciekawe, czy ten pan reprezentował starą wiarę, czy nową – przyjrzałam się posągowi uważnie.
- Skoro jako jedyny jeszcze stoi, to pewnie nową – prychnęła Sheril. – Zawsze możesz go odczarować i spytać.
- Jakbym nie miała co robić, tylko krążyć i odkamieniać wszystkie napotkane posągi – mruknęłam i tym razem zarobiłam od Aeirana spojrzenie pełne miażdżącej ironii, ale zamiast spaść z Pokrzywy i już się nie podnieść, udałam, że nic nie dostrzegam. – Zresztą nie jestem pewna, czy chciałabym siedzieć tu dłużej, niż to konieczne.
- Ja mogłabym to zrobić – niespodziewanie dołączyła do nas Ettard. – Tak przynajmniej uważa mistrz Belinus, mnie jednak brak odpowiednich umiejętności.
- A może po prostu wiary w siebie? – uśmiechnęłam się. – Jesteś czarodziejką?
- Miałam być kapłanką – odpowiedziała. – Jednak Belinus, nie podając przyczyn, odesłał mnie na Wyspę Jałowców, abym tam się uczyła muzyki. Kocham to, ale niewiasty nie bywają prawdziwymi bardami, a nie uśmiecha mi się spędzić resztę życia jako dworska minstrelka, która może tylko śpiewać to, co jej każą.
- Być może i dla ciebie nadejdzie jakaś zmiana – Sheril posłała jej jeden ze swoich rzadkich uśmiechów i ruszyła przed siebie.

Wnętrze Kręgu wyłożone było gładką kamienną płytą, która aż się prosiła, by stuknąć w nią obcasami i zatańczyć aż spódnica zafurkocze. Ale i to nie spodobało się Damie z Eskalotu, która zauważyła, że dawniej rosła tam trawa. Nawet zimą.
- Nie radzę, czcigodna cioteczko – Andret złapał królową za rękę, kiedy już miała minąć kamienie i stanąć na kamiennej podłodze. – Powinniśmy rozbić obóz na zewnątrz i czekać na Belinusa.
- Przecież nie zbruka tego świętego miejsca swoją obecnością! – wtrącił młody rycerz Gilbert. – Dziś Cudowna Noc, w którą należy przełamać się chlebem, a gdzie lepiej to zrobić, niż tu?
- Przyznam, że elfy też obchodzą Cudowną Noc, ale dla nich ma zupełnie inne znaczenie, niż dla nas. Nie byłyby zadowolone z naszych poczynań – zarotestował czarnowłosy i odciągnął nachmurzoną królową z dala od Kręgu. Skoro się nie opierała, Gilbert rad nierad podreptał za nimi.
Przesiedzieliśmy bezczynnie ze dwie godziny, rzadko się odzywając i pozwalając, by zgęstniała pełna oczekiwania atmosfera. Daliśmy koniom worki z obrokiem, a kiedy się najadły, daliśmy im pobiegać swobodnie – Pokrzywa obiecała mi na stronie, że ich upilnuje.
Później pojawił się Belinus, otulony granatową opończą, rozmigotaną jak gwiaździsta noc. Powitaliśmy go ukłonami, na co bez słowa skinął nam głową i usiadł przy nas. Teraz my też tworzyliśmy krąg, osobny i mniejszy od tego obok, ale niespodziewanie bardziej ze sobą złączony. Trzymaliśmy się za ręce – mogę nadmienić, że dłoń Ettard była mała, ciepła i mocna, a w dłoni Andreta pulsowały wszystkie żyły, nawet pod rękawicą, choć jego oblicze nie zdradzało śladu zdenerwowania. Belinus szeptał coś do siebie, podczas gdy minstrelka śpiewała długą i przejmującą pieśń bez słów. Głos miała jeszcze nie całkiem wyćwiczony, chwilami się załamywał, ale dobrze odbijał nastrój tego dnia, niepokój i niepewność, co nas tu czeka… Chyba nie tylko odbijał, ale i pochłaniał, oddalał i unosił pod niebo, zostawiając nasze myśli oczyszczone i gotowe. Tylko Gilbert wydawał się czuć przy tym nieswojo, choć nawet królowa-sceptyczka bez oporów wczuła się w śpiew i ukryty w nim czar.
Aż wreszcie nastąpiła pewna istotna zmiana – chmury w jednym miejscu rozstąpiły się, odsłaniając księżyc, duży i srebrzysty. Spłynęła z niego delikatna poświata, tworząc ścieżkę, po której, prosto do wnętrza Kręgu, zaczęły przychodzić elfy. Trudno powiedzieć, skąd się wyłoniły; być może blask księżyca po prostu rozświetlał mgłę, którą zwykły osłaniać się przed ludźmi. Nie było wielkich fajerwerków – prosto, skromnie i cicho… Przybyły orszak przypominał trochę nasz: liczba była ta sama, tyle samo kobiet i mężczyzn, zaś każdy z otoczenia królowej miał na szyi złoty wisior, a w dłoni gałąź jarzębiny – zieloną i pokrytą dojrzałymi owocami. Sama królowa była wysoka i słoneczna, piękna i jasnowłosa, naprawdę podobna do Angharad; blisko niej trzymał się czarodziej w białej pelerynie z kapturem skrywającym twarz. Stanęli w Kręgu, a i my podnieśliśmy się z ziemi. Widziałam zachwyt na obliczach Ettard i Andreta; Gilbert był wyraźnie wystraszony, Aeiran skupiony, natomiast Angharad, nie wiedzieć dlaczego, miała w oczach łzy.
Ponieważ nikt nie spieszył się, by zabrać głos, pierwszy odezwał się Belinus, kłaniając się nisko.
- Raduje mnie, że Czarowny Lud zechciał połączyć z nami siły przeciw wspólnym wrogom – powiedział ze wzruszeniem.
- Wrogowie, jak rzeczesz, są wspólni – w głosie królowej elfów zabrzmiały dzwoneczki śmiechu, najwyraźniej nie pierwszy raz miała do czynienia z czarodziejem. – I dobrze wiem, jak cieszysz się mym widokiem. Mógłbyś dać się wypowiedzieć swojej władczyni, z nią wszak jeszcze nigdy nie rozmawiałam.
- Jak zwykle, pani, do ciebie musi należeć ostatnie słowo – Belinus też się roześmiał. – A jak się miewa moja małżonka Elen?
- Jest dla nas wielką pociechą w naszej krainie. Tęskni za tobą, więc pewnie w najbliższym czasie będziesz musiał nas odwiedzić.
- Więcej niż chętnie, pani. Jest jednak ktoś, kogo chciałbym tam ze sobą zabrać…
- Nie! – ucięła niespodziewanie ostro.
- Jeszcze niczego nie wyjaśniłem…
- Wiem, co chciałeś powiedzieć, ale i u nas nie znajdzie się dla niej miejsce – odpowiedziała znowu miękko, po czym zwróciła się do oszołomionej Angharad: – Bądź pozdrowiona, Najwyższa Królowo ludu tych ziem. Od dawna pragnęłam cię spotkać.
- Dlaczego? – zapytała tamta słabo, ledwo słyszalnie.
- Przychodziłam do każdej z twych poprzedniczek, by wymienić się z nią darami. Tak, do twej teściowej również, więc nie rób takiej miny.
- Nigdy… Nigdy mi o tym nie mówiła.
- Wierzę, bowiem o tym się nie opowiada, to trzeba przeżyć – roześmiała się królowa elfów. – Ty jednakże byłaś tak zajęta młodym Dylanem, że nie szkodziło mi poczekać kilkanaście lat. Teraz nadarzyła się okazja.
- Nie przyjechałam tu, by rozmawiać o błędach młodości! – Angharad poczerwieniała na twarzy. – Miała być mowa o wojnie, ustąpię zatem pola memu wychowankowi i siostrzeńcowi męża, oni lepiej się na tych sprawach rozumieją. Sama zaś… – nagle jej głos przeszedł w zduszony pisk i ponownie zalała się łzami.
- W geście dobrej woli darujemy wam broń przeciwko niedobrym czarom – tym razem przemówił czarodziej w bieli. Podszedł do swojej władczyni i bezceremonialnie złapał za jej złoty naszyjnik. – Wystarczy, że każde z was takie włoży, a już wkrótce wszystko będzie takie, jak być powinno.
- Dlaczego zatem sam takiego nie nosisz? – zapytał Andret z tym swoim uszczypliwym uśmiechem.
- Mój dobry doradca z obcych krain wszystkie swe dzieła rozdaje innym – elfia pani odwzajemniła uśmiech i figlarnie, po dziecięcemu naciągnęła rzeczonemu doradcy kaptur na twarz. – Sam sobie zapewni ochronę dopiero na samym końcu, nieprawdaż?
- Wbrew pozorom myślę trochę o sobie – obruszył się tamten, zdejmując kaptur i potrząsając długimi jasnymi włosami. – Bo co by się tu działo, gdyby mnie zabrakło?
Osłupiałam, bo ten dumny ton i doskonałe rysy twarzy wydały mi się dziwnie znajome, zwłaszcza w połączeniu z naszyjnikami chroniącymi przed magią… O ile naprawdę miały pełnić taką funkcję. Bez namysłu – pewnie i bez udziału rozsądku – przepchnęłam się do przodu.
- Séarlan? – odezwałam się nie za głośno, ale tak, by ci w Kręgu mogli usłyszeć.
I stało się – elfi czarodziej zareagował, a jakże! Na dźwięk swojego imienia z ust kogoś obcego rozejrzał się w popłochu, a kiedy już mnie zlokalizował, wyszedł zza głazów, również bez namysłu. Nie sądzę, by mnie rozpoznał – bądź co bądź nasze spotkanie było zbyt krótkie i zbyt dawno temu – ale sam fakt, że ktoś rozpoznał jego, że…
- Nie można im ufać!! – zawołałam do moich towarzyszy i zaraz potem oberwałam od Séarlana falą uderzeniową, na tyle mocną, że zwaliła mnie z nóg i odrzuciła w tył. Jeszcze zanim się podniosłam, zaatakował jeszcze raz – ale tym razem napotkał przeszkodę w postaci cienistej bariery.
- Nie jesteś zaskoczony – mruknęłam, kiedy Aeiran zjawił się przy mnie.
- Nie jestem – potwierdził. – Ale wiem, że jeśli wszyscy naraz użyją tych naszyjników, bariera przestanie istnieć.
- I dopiero teraz to mówisz?!
- Musiałem się temu przyjrzeć – odpowiedział po prostu. – Za dużo opowiadałaś o tych rozpraszaczach magii.
Żachnęłam się i wstałam, nie chcąc, żeby nasi dzielni rycerze walczyli samotnie. Choć byłam daleko od domu, udało mi się przywołać mój miecz; prędko dołączyłam do Gilberta i Andreta, którzy we dwójkę zmagali się z sześciorgiem elfów. Tak, bo już tylko ich królowa pozostała w Kręgu – pozostali wyszli zachęceni przez Séarlana, a na szyi każdego z nich dyndała sobie złociutka lilijka. Nie powiem, odciążyłam trochę chłopaków, zwłaszcza, że Grievance ma zdolność zamrażania… Andret też sobie świetnie radził, stosując jakąś technikę hipnozy czy czegoś innego psionicznego; właściwie tylko Gilbert walczył czysto, ale też chyba inaczej nie potrafił.
Przymroziłam jednego ze swoich oponentów, miałam więc czas, żeby trochę się rozejrzeć – Séarlan znalazł godnego przeciwnika w osobie Belinusa i toczyli piękny pojedynek na magię – choć stary czarodziej walczył jakoś bez przekonania (nie, żebym się dziwiła). Aeiran nadal podtrzymywał swoją barierę, osłaniając dziewczyny… przepraszam, damy, i poważnie zastanawiał się, co jeszcze powinien zrobić. Nie bardzo mogłam uwierzyć, że antymagia naszyjników była dla niego zbyt potężna, a przynajmniej nie mógł to być najważniejszy powód… Ale przez to trochę za mocno odpłynęłam myślami i jakaś elfka drapnęła mnie po ramieniu metalowymi pazurami, które miała zamocowane na ręce. Broń naprawdę, naprawdę wrednych zabójców… W dodatku miała sporo siły – zatoczyłam się, a miecz wypadł mi z ręki i upadł w pobliżu bariery.
Nie spodziewałam się, że osobą, która go podniesie, okaże się Sheril, ale właściwie dlaczego nie miałaby radzić sobie z białą bronią? W jakiś przekorny sposób to do niej pasowało. Nie umiała – ani nie zamierzała – wyzwolić tkwiącej w nim magii, była jednak szybka i zwinna, a do tego zawzięta. Cięła moją niedawną przeciwniczkę w ramię, a potem w udo, nie wiedząc, co się dzieje dokoła. Ja jednak patrzyłam.
- Sheril, uważaj!! – wrzasnęłam, widząc, że w jej stronę nadlatuje seria fioletowych błysków… Powiedziałabym: o ostrych krawędziach, ale czy światło ma krawędzie?
Nie zdążyła się nawet odwrócić, ale też zaklęcie nie zdążyło jej trafić – po prostu nagle stanął przed nią Belinus i zaczął tkać własny czar. Nie miał czasu, by go skończyć, więc po prostu kilka błysków przyjął na siebie. Przewrócił się na ziemię, gwałtownie pobladły i pokrwawiony.
- No nie! – Sheril padła na kolana i podtrzymała go. – Nie, mistrzu! Tak się nie robi!
- Cicho, dziecko – uspokoił ją przez zaciśnięte zęby. – Nie mogę wiecznie być daleko, kiedy mi się atakuje najlepsze uczennice, nieprawdaż?
- Najlepsze? – syknęła. – Najlepsze?! Czy ja kiedykolwiek zrobiłam coś, z czego mogłabym być potem dumna?
- Pomyśl chwilę o mojej dumie – odparował czarodziej i spróbował wstać, ale zachwiał się i dał za wygraną.
- Tego już za wiele! – zawołała królowa elfów ze swojego bezpiecznego schronienia. – Coś ty narobił, Séarlan?! Przecież nie tak miało być!
- Nie było odwrotu, wasza wysokość – odkrzyknął jasnowłosy mag, zbierając wokół siebie resztę królewskiej świty, mniej lub bardziej pokiereszowaną. – Teraz jest już tylko jedna droga! Wracamy do Kręgu i atakujemy!
Ale nie, pozostałe elfy nie chciały tracić czasu i grzecznie dreptać do swojej królowej. Cała szóstka uniosła w górę swoje złote amulety i jak na komendę wypowiedziała długie zaklęcie…
- Oszaleliście?! – tym razem nawet Séarlan zaprotestował. – Tylko się…
Cokolwiek miał zamiar powiedzieć, nie zdążył. Potężny wybuch wstrząsnął nami wszystkimi; zanim jednak straciłam przytomność, poczułam, że moc ze mnie ucieka i nagle nabrałam pewności…
…Że tamta eksplozja zaraz wróci do swojego źródła…

Kiedy otworzyłam oczy, w pierwszej chwili nie mogłam zrozumieć, dlaczego czuję się jak na rozchybotanym statku. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że jestem przez kogoś niesiona.
- Pani… – dobiegł mnie niepewny głos sir Gilberta. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… Twoje ramię się strzępi.
- Przejdzie mi – mruknęłam. – Żyjemy?
- Owszem, ale jeszcze chwila, a te diabelskie narzędzia wciągnęłyby cię całą.
- Aha. Ale bohater mnie uratował? – nie do końca panowałam nad własnymi słowami. Rycerzyk zmieszał się i zaczerwienił.
- Pani Sheril kazała mi po ciebie biec, ponieważ… Jak to określiła? Ponieważ nie chciała narazić się kolejnemu.
- A reszta?
- Mistrz Belinus zniknął, chociaż z wielkim wysiłkiem, a te pomioty czarnej magii… Sam nie wiem. Może uciekły z powrotem do Czarownej Krainy?
Nie odzywał się więcej, zmartwiony i wystraszony. Zaniósł mnie pod drzewo, które rosło nieopodal posągu, a przy którym grzecznie stały nasze konie, wszystko mając w nosie. Tam też zbierali się powoli moi towarzysze, poobijani i zszokowani. Andret i Ettard chodzili dokoła, śpiewając półgłosem, być może odczyniając. Królowa opatrywała ranę na czole Sheril, jak najlepsza przyjaciółka. Aeiran siedział oparty o drzewo, oczy miał zamknięte i wyglądał jakby przeszedł przez cały szereg klęsk żywiołowych – czy i ja się tak prezentowałam? Obawiam się, że tak. Nie spał jednak, uświadomił sobie moją obecność i jeszcze rozłożył swój płaszcz, żebym mogła sobie usiąść. OK, może w takim razie wyglądałam jeszcze gorzej.
- Cześć – powiedziałam, starając się uśmiechnąć. – I jak, przyjrzałeś się?
- Dostatecznie – stwierdził cierpko.
- A to pech – westchnęłam. – Zepsułam całą tę dokładnie planowaną imprezę, nie?
- Może to i lepiej – odpowiedziała królowa Angharad i roześmiała się histerycznie.

*

Tylko proszę sobie nie myśleć, że skoro odpuściłam sobie pisanie dat, a chmury zasnuwają niebo, brakuje w tym świecie nocy! A gdyby nie noce, ta wyprawa… W ogóle pobyt tutaj prędko by mi obrzydł. Kamienny Krąg jest dość daleko – sama królowa stwierdziła dziwnie, że nie przypuszczała, jak daleko – a wyznaczony termin zbliża się nieubłaganie, więc pdróżujemy nie tylko za dnia. Jakoś nie czujemy się zmęczeni ani senni, a jeśli robimy postój to głównie po to, by rozpalić ognisko – suchych gałęzi tu w końcu nie brak – i się posilić. Dni są koszmarnie szare, ale nocą robi się nastrojowo… Mrok otula krainę i gasi jej niedostatki, a wiszące w górze ciężkie chmury nabierają przyjemnego fioletowego odcienia. Może to dziwne zjawisko, ale przecież nawet nie wiem, jaki kolor ma tu niebo, więc się nie czepiam.
Dni jak dni, ale coraz bardziej brakuje mi wiosny. Tej jeszcze sennej, przyczajonej pory, gdy wszystko dopiero wypełza spod ziemi, a świat jest otulony cieniutką, bladozieloną mgiełką, która z czasem nabiera mocniejszej barwy. Omija mnie to zjawisko i nic już na to nie poradzę; może przejmuję się tym faktem bardziej niż powinnam. Albo bardziej niż naszą wyprawą…
Ot, jedzie sobie zorganizowana wycieczka do starego miejsca kultu. Dobieramy się trójkami, czasem parami, i najczęściej to Sheril zostaje samotna („pojedyncza”?), co wydaje się jej nie przeszkadzać. Zawsze postrzegałam ją jako tę niezależną, stojącą ponad wszystkim i – ogólnie rzecz biorąc – samowystarczalną – i tak samo jest teraz.
Tylko doprawdy, nie mam pomysłu, jak zza chmur wypatrzymy pełnię.

*

Nie podoba mi się, że drugi raz muszę przeżywać zimę. Jeszcze w tym roku nie miałam do czynienia z prawdziwą wiosną i nie wiem, kiedy będę miała. Nie obraziłabym się, gdyby pory roku w światach były zsynchronizowane według mojego kalendarza, ale to by znaczyło, że mam jakąś władzę nad czasoprzestrzenią. I być może traciłabym coś w ten sposób.
Do tego jeszcze ta zima trochę niedopracowana jest. Ani tu śniegu, ani mrozu, nawet nie jest zbyt zimno – podejrzewam, że w tej części świata każda pora roku wyglądałaby tak samo. Lady Ragnell opowiadała mi – w jednym z tych momentów, których nie miałam niestety głowy opisywać – o białych, surowych zimach w w krainie jej męża, a także o chłodnym lecie, kiedy wiatr niesie zapach morza. Wiosna jest tam mglista i czarowna, a jesień groźna i ponura… Ech, słowo daję, że mogłam zapisywać takie szczegóły – zwiedzanie z Tenarim Kamelliardu, zasłyszane rozmowy – ale nie udało mi się ich wplątać w… Omal nie napisałam „w główny wątek”, nie jestem jednak pewna, czy coś takiego w ogóle tu istnieje. Coś, co gromadzi wokół siebie oderwane strzępy opowieści – co by mi szkodziło dodanie jeszcze więcej strzępów?
Mogłabym teraz podróżować w poszukiwaniu wiosny, wyciągnąwszy ze sobą kilkoro przyjaciół od serca, tymczasem mam za kompanię obce osoby… I o dziwo, jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Może dlatego, że jesteśmy jak pielgrzymi – każde z nas pogrążone we własnych rozmyślaniach i skupione na świętym celu wyprawy? Chyba odrobinkę przesadzam, ale z zewnątrz to może właśnie tak wyglądać. Królowa – zamyślona i zdenerwowana. Sheril – zamyślona i czujna. Ettard – zamyślona o nowych melodiach. Andret – zamyślona… Przepraszam, zamyślony i podśmiewający się z własnych myśli. Ale najwięcej zabawy daje mi Gilbert, którego zaduma jest natchniona i uduchowiona – słowo daję, albo układa poezje, albo zastanawia się nad sprawami metafizycznymi. Za nic nie wygląda mi na przyszłego Najwyższego Króla, ale chyba rozumiem, dlaczego Andreta tak bawi wizja jego panowania…
A skąd nagle Gilbert w naszej kompanii? Niczego wczoraj nie przegapiłam, dołączył się dopiero dziś rano, twierdząc, że chce się czymś zasłużyć, a nie tylko być „księciem z zamku-widmo”, cokolwiek miał na myśli. Angharad ma do niego słabość; nie zamierzała brać ze sobą więcej rycerzy, ale jemu odmówić nie potrafiła.
Z kolei Tenari został w Kamelliardzie. Sam się na to zdecydował, uzasadniając to ważnymi powodami, których jednak nie wyjawił – przypuszczam, że należy do nich rozpieszczanie i podkarmianie przez dworki. Nie bronię mu, nie każda przygoda jest przecież potrzebna do istnienia i konieczna do przeżycia.

- …Skoro nie jest rycerzem pani Sheril, to w takim razie twoim? – pytanie minstrelki wyrwało mnie z mojej własnej zadumy. Była rozgadana już od dłuższego czasu i z jakichś przyczyn upatrzyła mnie sobie na słuchaczkę, nie bacząc, że odpłynęłam gdzieś myślami. Zamrugałam, próbując zrozumieć.
- Zacznijmy od tego, że nie uważam się za damę, której byłby potrzebny jakiś rycerz – odpowiedziałam ostrożnie, starając się nie parsknąć śmiechem. Od razu zebrało mi się bowiem na wspomnienia, przeliczyłam w pamięci facetów, którzy w pewnym okresie przyczepiali się do moich krewnych i przyjaciółek i wyobraziłam ich sobie w lśniących zbrojach. Makabra… No, ale musiałam pamiętać, gdzie teraz jestem.
- Nie trzeba wszystkiego rozpatrywać dosłownie – Ettard uśmiechnęła się jakby rozpoznała moje myśli. – Jeśli jednak nie jesteś damą, to kim?
- Kimś bardziej jak ty – roześmiałam się. – Zbieraczką opowieści. Przyjechałam tu, szukając jakiejś innej niż dotychczas mi się trafiały.
- Rozumiem, choć nie umiem sobie wyobrazić, jakie zatem historie opowiada się w twoich stronach… Cóż, zapewne po legendzie sir Dylana każda następna wyda ci się nudna.
- Przepraszam, czyjej legendzie?
Teraz wyglądała na wstrząśnietą.
- Towarzyszysz pani Sheril, a nie znasz tej historii? – wykrztusiła. – Historii rycerza, który powalał w boju najgroźniejszych wrogów, któremu wciąż towarzyszyły czarodziejskie siły i którego kochały najpiękniejsze kobiety?… Choć jego serce zwrócone było jedynie ku tej nieosiągalnej.
- Zawsze tak jest – westchnęłam. – Mówisz o nim, jakby nie było go już na świecie… Co się z nim stało?
- O tym różnie się mówi… A to że zginął w nierównej walce, broniąc czci ukochanej, a to że zabiła go Ciemna Pani, z zazdrości, że sama nie mogła go mieć, ale przecież była już wtedy zamężna i zakochana – Ettard urwała na moment, odwracając wzrok, po czym podjęła dość niechętnie: – A jeszcze inna wersja głosi, że śmierć zadała mu pani Sheril, aby przywłaszczyć sobie zamek. Dość, że przywieziono go na dwór królewski ze śmiertelną raną w piersi, kiedy nieszczęsny Gilbert miał zaledwie półtora roku.
- Przywłaszczyć sobie zamek… – powtórzyłam. – To znaczy, że Eskalot wyjściowo należał do niego?
- Oczywiście. Rządził na nim po swoim ojcu, księciu, a teraz panowanie powinno przypaść Gilbertowi. Zaś jego matką była wielka kapłanka, córka samego Belinusa.
- To znaczy, że ten blond aniołek żyje nieustannie w cieniu sławnego ojca? Ale jak się do tego wszystkiego ma Sheril?
- Dlaczego jej nie zapytasz? Jedzie wszak tuż za nami.
Obejrzałam się. Dama z Eskalotu faktycznie znajdowała się blisko; twarz miała nieprzeniknioną i nie dała po sobie poznać, że słyszała naszą rozmowę, ale bez wątpienia tak musiało być. Tylko że nie wydawała się w nastroju do zwierzeń. Pokręciłam głową na te wszystkie rewelacje, które spadły na mnie znienacka, bez tajemniczości i stopniowania napięcia, bez radości samodzielnego odkrywania; uśmiechnęłam się do Ettard i poleciłam Pokrzywie przyspieszyć. Ucieszyła się, jak to ona, ale długo to nie potrwało. Skierowałyśmy się do Aeirana, który jechał przodem, wciąż czegoś wypatrując, wyczuwając. Raczej niepotrzebne było mu do tego towarzystwo, ale nie oganiał się od mojej obecności.

Później, kiedy zrobiliśmy postój, próbowałam się opędzić od niewesołych konkluzji, cisnących się do głowy.
- Czy tu naprawdę mieszkają jakieś elfy? – spróbowałam dla odmiany pomyśleć o czymś innym. – Na takim nieprzyjaznym terenie?
- Tak – odpowiedział Aeiran bez wahania. – Ale ich terytoria mogą być niewidoczne dla ludzkich oczu. Iluzje, uroki… Czary.
- Może to właśnie te czary wyczuwałeś? – przypomniałam sobie. – Bądź co bądź, elfia magia j e s t starsza niż ludzka.
- Raczej nie. To nie jest „czyjaś” magia, a raczej moc sama w sobie. Może to pozostałość po starych bóstwach, które odeszły w zapomnienie i straciły osobowość, o ile w ogóle ją miały.
- Z tego, co zrozumiałam, tutejsze bóstwa są czczone i mają się nieźle – zaprotestowałam.
- Nie wiem – porkęcił głową, chyba niezadowolony, że podjął ten temat. – Może lepiej było jechać na wojnę.
- Myślisz, że byłoby to bezpieczniejsze? – szepnęłam, ale nie oczekiwałam odpowiedzi.
A później, wśród dźwięków harfy, przyszła do nas Sheril.
- Nie tego się spodziewałaś, prawda? – zapytała.
- Nie tego – przyznałam, choć nie byłam pewna, co dokładnie ma na myśli. – Jak dotąd zamiast b y ć wątkiem, raczej snujemy się po obrzeżach gobelinu i tylko wieści przypływają do nas z zewnątrz.
- Z wnętrza – poprawiła machinalnie. – Ja się temu nie dziwię. To już nie jest mój świat, o ile kiedykolwiek nim był, więc nie mogę czuć się wpasowana w jego dzieje.
- Gdybym miała takie podejście, nigdy nie znalazłabym żadnej opowieści – burknęłam zirytowana. – To dlatego uciekłaś, w dodatku z zamkiem?
- Nie, nie dlatego – odpowiedziała bez namysłu. – Gdybym wtedy nie zrobiła tego, co uważałam za słuszne, historia biegłaby dalej ustalonym torem.
Takie wyjaśnienie do mnie przemawiało, ale oczywiście nie zdołałam wyciągnąć z niej szczegółów.

*

Powoli zbliżam się do końca zeszytu, a nie wzięłam zapasowego; mogłabym pisać bardzo skrótowo i tym się właśnie usprawiedliwiać, ale i tak nikt by w to nie uwierzył. Zobaczymy, jak to będzie.

- Pełnia – powtórzyła cierpliwie Najwyższa Królowa.
- Ależ… To przecież tak niedługo! – wyjąkała Adelin z tępym wyrazem twarzy. – Spodziewałam się, że wasza wysokość zostanie do zakończenia wojny!
- Przyejchałam tutaj, by zapewnić j e j bezpieczeństwo – sprostowała Angharad. – Czy myślisz, że nie mam własnych obowiązków? Podczas pełni księżyca muszę być w Kamiennym Kręgu i rozmówić się z tymi, których mędrzec Belinus poprosił o pomoc.
- W Kamiennym Kręgu… W takim razie czas pełni to dobra pora – Ragnell pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Tylko że przypada na noc Zimowego Przesilenia – przypomniała minstrelka Ettard, odrywając się na chwilę od gry na harfie. Jej muzyka była prosta, ale słodka i poruszająca czułe struny w duszy; dzięki niej oderwałam się od spraw bieżących i zatęskniłam za… No właśnie, za czym? Jakaś istotna myśl uciekła wraz z urwaniem melodii. – A to dla Czarownego Ludu nigdy nie była dobra pora.
Zanotowałam sobie w pamięci, żeby później się nad tym zastanowić, a może i pogadać z tą dziewczyną na tematy światopoglądowe. Niby Letnie Przesilenie jest uważane za najbardziej magiczne, bo rozkwit natury, zielone lasy dobre do rozpalania ognisk (dzieci, nie palcie ognisk w lesie, bo driady was dorwą!), ale jakoś czas zwycięstwa nocy nad dniem wydaje mi się bardziej… Odpowiedni. Nie jestem tylko pewna, do czego akurat w tym przypadku. Wszystko niestety zależy od kręgów kulturowych i czasem się w nich gubię.
- Nie wierzę w takie rzeczy – ucięła stanowczo złotowłosa królowa.
- Jedziesz na spotkanie z przybyszami z Tamtej Strony, moja pani i królowo, a mimo to…? – odezwała się bezczelnie minstrelka.
- Sądzę, że Belinus ma jakiś plan. Ufam jego mądrości, ale nie wierzę w twoje pogańskie zabobony.
Powiedziawszy to odłożyła niedokończony haft i wyszła, niby spokojna, ale jej oczy ciskały pioruny. Pokręciłam głową na jej pokrętne rozumowanie; gdyby powiedziała: „nie wierzę twoim pogańskim zabobonom”, miałoby to więcej sensu.
Nie siedziałam dłużej w kamiennej sali, gdzie ogień z kominka rzucał ruchliwe cienie na ścianę. Ragnell postanowiła posiedzieć przy Oglamar, która źle się czuła, a Adelin wyszła obrażona i zawiedziona. Tylko Ettard została, na powrót pogrążona w grze, więc nie chciałam jej przeszkadzać.

- Może byśmy się wreszcie stąd wyrwali? – zaproponował Aeiran na pozór obojętnie, jakby zapomniał, że za dobrze go znam. – Sama mówiłaś, że chętnie zajrzałabyś na tę wojnę.
- Od początku ciekawi cię to, co dzieje się w tym świecie, tam, gdzie tego nie widzimy – westchnęłam. – Pojechałeś ze mną, żeby wpakować się w coś nowego?
- Pojechałem z tobą, bo nie mam do n i e g o zaufania.
- Jak i cała reszta światów – wzruszyłam ramionami. – Ale tak intensywnie o czymś myślisz, że aż słyszę pracę trybików. A pamiętasz, jak to było na Krawędzi?
- Wtedy nawet nie pytałem cię o zdanie – przypomniał. – To było coś, w czym nie mogłabyś uczestniczyć, nawet gdybyś chciała.
- Nie chciałabym – przyznałam. – Punkt dla ciebie. Tylko czy tym razem to nasz czas i miejsce?
- A co myślisz o czasie zmiany światów? – odbił piłeczkę. – Przecież ty też to czujesz. Coś pożera ten świat kawałek po kawałku, zastępując je nowymi, po swojemu. I ślad tego czegoś tkwi w kobiecie, którą przywiozła królowa.
- To dlatego tak się wyrwałeś z pomocą… I jak, potrafisz to „coś” nazwać?
- Jeszcze nie – skrzywił się nieznacznie. – Ona została pożarta od środka i niewiele w niej zostało. Dziwne, że jest względnie cała fizycznie.
- Względnie, to bardzo optymistyczna diagnoza… Chyba poszukam Sheril, powinniśmy chociaż spytać ją o zdanie. Nie mówiąc już o Tenarim, który znów gdzieś przepadł… – już naciskałam klamkę, gdy nagle zdjął mnie śmiech pusty: – Wreszcie jesteśmy tylko we dwoje, a myślimy tylko o rozpaćkanej opowieści.
Zdążył mi jeszcze mignąć jego uśmiech, kiedy opuszczałam komnatę.

Niby łatwiej było znaleźć Tenariego niż Sheril – musiał wyczuć, że go szukam i dotknął na chwilę moich myśli – ale i tak znalazłam oboje w tym samym miejscu. W tajemniczej komnacie w wieży, pod drzwiami której siedział Andret z twarzą ukrytą w dłoniach. Nieruchomy, z czarną peleryną pokrytą kurzem, wyglądał jak pogrążony w długim śnie; kiedy jednak usłyszał moje kroki, podniósł głowę i uśmiechnął się uszczypliwie.
- A teraz poznajemy nawzajem swoje tajemnice – powiedział niskim głosem, który z pewnością świetnie brzmiałby w śpiewie.
- Nie mam tu własnych tajemnic – mruknęłam, nasłuchując. Zza drzwi dochodził podniesiony głos Sheril – przytłumiony, więc słabo rozróżniałam słowa. Raczej nie mówiła sama do siebie, ale tamta, której twarzy nie poznałam, nie reagowała. Wreszcie Dama z Eskalotu wyszła… Wyciągnięta przez Tenariego.
- Co to miało być? – odezwałam się do niej słabo. – Najpierw mi robisz wyrzuty, że mu pozwalam na zbyt wiele, a teraz…
- Przyszedł tu za mną – przerwała mi. – Ale nie martw się, ona śpi jak kamień, nie reagując nawet na myśli.
Podniosłam mojego wychowanka i spojrzałam mu w twarz; patrzył poważnie i przepraszająco.
- Była smutna – przekazał. – Tu w ogóle jest za dużo smutku. Smutna i przestraszona.
- To prawda – przytaknęłam, choć jeszcze przed chwilą zamierzałam i jego ochrzanić. – Powinno się tu wiele dziać, powinna grać muzyka, odbywać się turnieje, życie powinno kwitnąć. A ty poszedłeś zaglądać w umysł tej jednej osoby?
- Nie było w niej nic oprócz smutku i lęku – stwierdził. – Myślałem, że znajdę więcej, ale nie.
- Żadne z nas nie zdołało do niej dotrzeć – westchnęła Sheril. – Żałuję, że tam poszłam; wolałabym ją pamiętać taką, jaka była na Małych Wyspach, kiedy odbywałyśmy nauki.
- Czekałem, pani, by złożyć ci wyrazy współczucia – Andret wstał z podłogi, ciągle z tym samym uśmiechem. – Tak samo opłakujesz moją matkę, jak królowa wiwatuje; ciekawe, która z was ją lepiej znała.
- A nie ty, sir Andrecie?
- Nie musisz być taka formalna, pani – żachnął się. – Jestem wszak rycerzem tylko tytularnie. Sam znałem ją głównie z przesadzonych opowieści, podobnie zresztą jak nasz drogi Gilbert ciebie.
- Gilbert nie miał powodu, by mnie znać – pokręciła głową i poszła przodem.
- Kim w takim razie jesteś? – zwróciłam się do Andreta, kiedy dwornie przepuścił mnie na schodach (szczerze mówiąc, wolałabym iść za nim). – Druidem? Czarodziejem?
- Może wszystkim po trochę – roześmiał się. – Matka widziała we mnie następcę Belinusa, choć plotkowano, że raczej następcę tronu… Niech sobie Gilbert panuje, w końcu to jego król usynowił. Niech ma wreszcie własny zamek, ja go nie potrzebuję.
Zaśmiał się ponownie; w jego głosie brzmiały jakieś niebezpieczne tony, ale nie przejęłam się. Ten typ tak ma.
- To twoja matka tam śpi? – podjęłam, próbując jednocześnie schodzić i spoglądać za siebie. Nie wychodziło.
- Pani Argante, księżna Kerndii – pokiwał głową Andret. – Budząca grozę czarownica i najzagorzalsza przeciwniczka Najwyższego Króla. Owszem, to moja niezrównana matka. Przez wieki będą opowiadać, jak to diabli przyszli po jej duszę.
- A jak było naprawdę? – zapytałam szybko, nie chcąc stracić okazji. Przeliczyłam się jednak.
- Nie było mnie tam – przez chwilę wyglądał jak zmartwiony chłopczyk. Pytanie tylko, czy żałował swojej matki, czy własnie swojej nieobecności na miejscu…

Mówiłam Tenariemu o turniejach i świętach, jakie powinny się tu odbywać, ale czy wtedy byłoby to nasze miejsce i nasz czas?
Królowa Angharad, jakkolwiek ze znanych sobie powodów sceptyczna, postanowiła wyruszyć nazajutrz; jasne było zatem, że będą jej towarzyszyć Andret i Ettard, aby ów sceptycyzm równoważyć. I uwaga: chęć wyjazdu zgłosiła również Sheril – oczywiście ze swoją „świtą”, co chyba jest lepszą opcją niż wojna – na co królowa łaskawie orzekła, że zastanowi się nad tym do wieczora. Sheril nie sprzeciwiała się, zadowolona i pewna swego; czuje się tu na miejscu równie mocno, jak w Eskalocie, a Angharad chyba nie chce jej tracić z oczu.
A ogólnie jest podejrzanie spokojnie, nie licząc ostrej kłótni Adelin z Oglamar przy śniadaniu; rudowłosa dama tak się zdenerwowała, że Ragnell musiała ją zapakować do łóżka i uspokajać, ale teraz wszystkie są razem z nami w nawiększej sali, którą można by nazwać salonem. Ogień trzaska na kominku, Ettard wreszcie gra weselej i wreszcie można poklaskać do rytmu, pijąc w przerwach dobre trunki – choć co chwilę ktoś się dziwi, że przedkładam ziołowe napary nad wino.

*

Zafrapowała mnie możliwość wyprawy w świat i przyjrzenia się zachodzącym w nim zmianom, ale nie mam jeszcze ostatecznej pewności. Kto wie, czy właśnie tutaj nie będzie się działo więcej niż gdzie indziej? Pytanie tylko, kiedy – i pod jakim względem.

Siedziałam spokojnie jak tylko mogłam, podczas kiedy Sheril układała mi włosy. Jeśli chodzi o wybór fryzury, nie była tak bezlitosna jak kiedyś Geddwyn, ale już samo czesanie to była męka. Wreszcie upięła mi włosy w koronę, czego i tak nie było widać, bo zaraz owinęła mi głowę cienkim welonem.
- Będę wyglądać jak zakonnica – prychnęłam.
- Nikt nie będzie cię o to podejrzewał, zwłaszcza, że będę wyglądać podobnie – skwitowała Sheril z rzadkim dla niej rozbawieniem. Faktycznie, miałyśmy nawet suknie tej samej szarobłękitnej barwy, choć innego kroju.
- No dobra, będziemy wyglądać jak dwie zakonnice. Naprawdę sądzisz, że lepiej się zintegruję z otoczeniem, jeśli będę się tak ubierać? Nie będą mnie nazywać cudzoziemką-profanatorką?
- Adelin być może – wzruszyła ramionami Sheril. – Ale czy aż tak cię to martwi? Jeśli chcesz zgłębić tajemnice tych ziem, musisz się łapać wszystkich możliwych środków. Zawsze tak było.
- A nie możesz mi po prostu czegoś opowiedzieć? – zirytowałam się.
- To nie są tak naprawdę moje opowieści. Zwykle byłam tylko obserwatorką.
Drzwi komnaty zaskrzypiały i wszedł Aeiran, zamyślony i jakby zaniepokojony.
- Będziecie mieć gości – odezwał się, na co Sheril wreszcie oderwała się od mojej głowy.
- Wiem o tym – powiedziała – ale nie sądziłam, że tak prędko.
- Spieszą się jakby ścigały ich sfory piekielne.
- Może rzeczywiście tak jest?
- Nie tym razem. Wyczułbym to – pokręcił głową. – Niedługo tu dotrą.
I rzeczywiście, nie minęło wiele czasu, a rozległ się fałszywy dźwięk trąb i okrzyki: „Najwyższa Królowa! Najwyższa Królowa!”. Poderwałam się, zaciekawiona i gotowa wyjść i zobaczyć.
Wołano, trąbiono z murów, robiąc taki hałas, że z pewnością wszyscy w zamku jak najprędzej biegli na dziedziniec, byle tylko ta kakofonia ucichła. My też ruszyliśmy na dół, a Sheril w pośpiechu narzuciła sobie na głowę taki sam welon jak mój, przez co faktycznie wyglądałyśmy jak z jednego klasztoru. Tylko Tenari został na górze; wolał przyglądać się z okna, a widok miał niezły.
Na dziedzińcu były już Ragnell i Oglamar ze swoimi dworkami i niewielką obstawą, natomiast Adelin przybiegła jako ostatnia. Zamkowi strażnicy ustawili się po obu stronach bramy, jak niewyrośnięte drzewka w alei, wyciągając miecze do salutu. Trąby wreszcie umilkły i na dziedziniec wjechali zbrojni, a jeden z nich trzymał sztandar z wizerunkiem złocistego ptaka. Za nimi pojawiła się sama Najwyższa Królowa, na białym koniu i z dwoma niezmiernie efektownymi młodzieńcami u boku. Pochód zamykała lektyka osłonięta ciemnym materiałem i jeszcze kilku rycerzy, którzy sprawiali wrażenie, że chętnie by stąd zaraz odjechali.
Adelin wystąpiła do przodu i przemówiła, dygając nisko:
- Witam was w Kamelliardzie, królowo Angharad, panie Gilbercie i panie Andrecie. – Na te słowa obaj towarzysze królowej uśmiechnęli się – choć w zupełnie różny sposób – a ona sama niepewnie zsiadła z konia i zbliżyła się do młodej księżniczki. Jej ciemnozłote włosy wymykały się spod jasnego welonu; delikatna uroda i wiek równie trudny do określenia jak u Sheril czyniły z niej istotę podobną aniołom.
- Dziękuję za miłe przyjęcie, księżniczko – powiedziała ciepło. – Pewnie ciężko byłoby ci samej na zamku. Słyszałam, że nawet twoja siostra, pani Luned, dała się skusić wojaczce i wyruszyła w męskim przebraniu z waszymi wojskami.
- Ależ… Myślałam, że nikt poza naszym ojcem nie był tego świadom!
- On jednak chwalił się tym memu małżonkowi – ciągnęła królowa Angharad. – Ciebie zaś nazwali ostatnią ostoją dla przerażonych.
- Nie mogło chodzić o mnie, tylko o tę krainę. Jest ona tak ponura, że nawet siły mroku jej nie chcą – westchnęła smutno Adelin.
- Powinniśmy zatem być im za to wdzięczni – wtrącił wesoło melodyjny głos dobiegający z lektyki. Królowa uśmiechnęła się półgębkiem i spojrzała w tamtą stronę.
- Proszę do nas, pani minstrelko!
- O nie, jeszcze nie mogę – zaprotestowała tamta. – Bez mojego śpiewu nigdy z powrotem nie zaśnie.
- Czy masz zamiar pozostać tam do końca życia? – zdenerwowała się nagle królowa. – Masz także inne obowiązki poza tymi, które zlecił ci Belinus! A ta… Ta osoba już niczym nam nie zagrozi!
- Tak twierdzisz, wasza wysokość, ale skąd możesz wiedzieć, czy mrok, z którym się zetknęła, nie mógł…
- Wiem dokładnie tyle, ile trzeba o jej związku z ciemnymi mocami – ucięła Angharad. – Dość tych sprzeciwów, pani Ettard.
Minstrelka nie odpowiedziała, być może nadal nie chcąc wyjść. Stało się jednak coś nieoczekiwanego: Aeiran podszedł do lektyki, odgarnął zasłonę i zajrzał do środka, wyciągając rękę do znajdującej się tam osoby. Po chwili zdjął swój płaszcz i owinął nim wyciągniętą stamtąd drobną postać; nie poruszała się ani nie wydała żadnego dźwięku, nawet nie widziałam jej twarzy. Przez zebraną gromadkę przeszedł szmer niepokoju.
- Dokąd ją zanieść? – zwrócił się Aeiran do Adelin.
- N-na najwyższe piętro wieży – wyjąkała w popłochu. – Jest tam nieużywana komnata, przeznaczona specjalnie…
Kiwnął głową, nie pytając o więcej; zdążył już dokładnie rozejrzeć się po zamku. Dopiero kiedy zniknął w jego murach, z lektyki wyszła oszołomiona minstrelka w bryczesach i znoszonym kaftanie. Niezbyt długie ciemnorude włosy opadały jej na twarz, kiedy wbijała wzrok w ziemię i przyciskała do siebie sporą harfę.
Najwyższa Królowa rzuciła jej ostre spojrzenie, ale kiedy zwracała się do Adelin, jej oblicze złagodniało.
- Cieszę się, że i tobie wciąż pozostał ktoś z głową na karku – powiedziała, na co młodziutka dama wyraźnie się spłoszyła.
- Ale to nie jest mój podwładny, moja pani i królowo – sprostowała. – Przyjechał tutaj wraz z panią z Eskalotu.
Dopiero teraz królowa zwróciła uwagę na pozostałe damy – przywitała się z nimi, ale na Sheril spoglądała w milczeniu, długo i badawczo. Był jeszcze ktoś, kto się jej przyglądał, ale z widocznym niepokojem – złotowłosy chłopiec w jasnej zbroi. Śliczny jak z obrazka, mógł być najwyżej w wieku Adelin, a już dano mu miecz do ręki… Drugi z towarzyszy królowej, o kilka lat starszy młodzieniec o ostrych rysach i czarnych lokach związanych z tyłu, odwracał wzrok ku drzwiom, w których zniknęła tajemnicza pasażerka lektyki.
- Długo cię nie było – rzekła chłodno Angharad.
- Miałaś ze mną do czynienia zbyt krótko, by za mną tęsknić – odparła tym samym tonem Sheril, po czym skłoniła głowę. – Wasza wysokość.
Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, obie piękne i jasnowłose, a pozostałe damy patrzyły na nie tak, jak ktoś z nowego pokolenia, kiedy słucha opowieści poprzedniego i nie bardzo może w nie uwierzyć.
- Pani Adelin, czy zechcesz wskazać mi moją komnatę? – królowa wreszcie przerwała ten cichy pojedynek. – Pani minstrelko, możesz zamieszkać w wieży i być przy n i e j, jeśli tak wolisz. Powiedziawszy to, odeszła w towarzystwie młodszej damy. Zmieszana harfistka rozglądała się wkoło, dopóki nie podeszła do niej Ragnell z życzliwym uśmiechem.
- Proszę, pokaż mi tę komnatę w wieży – odezwała się żałośnie Ettard. Jakoś tak się stało, że i ja prędko do nich dołączyłam, ale nie spodziewałam się, że zrobi to ten czarnowłosy chłopak z półksiężycem na szyi. We czworo poszliśmy na górę, do pokoju z dala od innych. Aeiran stał przy drzwiach, jakby na nas czekał.
- Ty możesz tam wejść – powiedział młodzieńcowi, który do tej pory ani się nie odezwał, ani w żaden sposób nie wyjaśnił, po co z nami idzie. – Ty też – dodał po namyśle, zwacając się do minstrelki.
Oboje wpadli do komnatki, zatrzasnęli drzwi i tyle ich było. Mogliśmy udać się z powrotem na dół, ale na dziedzińcu była już tylko Sheril, stojąca ramię w ramię z tym złotowłosym aniołkiem przebranym za rycerza. Nie patrzyli na siebie, ale rozmawiali, o ile można to było nazwać rozmową.
- W takim razie czego ode mnie oczekujesz? – zapytała spokojnie Sheril.
- Czego ja oczekuję? – głos chłopaka drżał. – Po tych wszystkich latach, pani, miałbym nagle czegoś oczekiwać?
Umilkł, kiedy nas zobaczył, a potem odszedł zamaszystym krokiem, kopiąc po drodze kamień.
Nie było sensu wypytywać Sheril, przynajmniej na razie, ale miałam nadzieję, że chociaż od Aeirana się czegoś dowiem – tymczasem natrafiłam na mur milczenia, nawet jak na niego niezwykły. Nie dało się go wyrwać z zamyślenia, za to sprawiał wrażenie kogoś, kto za wszelką cenę pragnie zgłębić tajemnicę. Nie pierwszy to raz, a wszystkie poprzednie nie prowadziły do niczego miłego.

*

Zwlokłam się bladym świtem z szerokiego (choć chyba nie aż tak jak to Claydowe) łoża i wyczłapałam z naszej komnaty, poziewując. Nie wiem, czy to była wina piekielnej niewygody, czy tylko nowego miejsca, ale w przeciwieństwie do moich chłopaków spałam kiepsko. I jak się okazało, spał chyba jeszcze cały zamek. Przechadzałam się pośród kamiennych ścian z zawieszonymi tu i ówdzie gobelinami i czułam się trochę jak w siedzibie duchów, niby pustej i cichej, ale jednak przez c o ś zamieszkałej. I nie była to tylko świadomość obecności innych mieszkańców zamku… Choć z drugiej strony nie umiałam się doszukać tej „prastarej magii”, której ślady wyczuwał Aeiran. Nie, żeby ktoś tutaj się nią bawił, twierdził, ale bardzo możliwe jest, że Kamelliard wybudowano w jakimś punkcie mocy, tak jak jego dom na Krawędzi. To była magia – a może czysta, pierwotna siła – zapomniana już przez współczesnych… Może poza Belinusem, ale on zniknął w otoczeniu efektownych błysków światła po zaprezentowaniu nas pani tego miejsca. Pani przynajmniej formalnie, ponieważ tak w ogóle jest tylko młodszą z dwóch córek i według Sheril powinna była już dawno zostać wydana za mąż i zamieszkać gdzie indziej. Zapytana o to, szesnastoletnia lady Adelin po prostu rozpłakała się i uciekła…
O, albo może nie siedziba duchów, tylko śpiącej królewny, pogrążona na sto lat w zaklętym śnie. Dopiero po wyjściu na jedną z wież spotkałam kolejnego rannego ptaszka i nie była to czarownica, która dziabnęła królewnę w palec i teraz spoglądała z dumą na swe dzieło. Siedziała na murze, w pełni ubrana, ale jej czarne włosy były w nieładzie, a twarz blada jak ściana. Kiedy przyszłam, zwróciła ku mnie podkrążone oczy bez śladu zdziwienia.
- Przyjechałaś tu z panią Sheril – powiedziała cichym głosem, który wywoływał miły dreszcz. – To do ciebie należy ten mówiący koń, prawda?
- Skąd wiesz? – zapytałam z ciekawością, bo od naszego przybycia do tego świata Pokrzywa nie odzywała się prewencyjnie.
- Ledwo co wróciłam ze stajni… Adelin nie pochwala tego, ale ja okropnie lubię konie… Tam usłyszałam, jak twoja klacz rozmawia z innymi końmi po ludzku, a one odpowiadają jej po swojemu – dziewczyna uśmiechnęła się niespeszona; musiała być kimś znaczącym, skoro mówiła o pani zamku po imieniu. – Była trochę zmieszana, że ją odkryłam, ale potem porozmawiałyśmy sobie całkiem przyjemnie.
Postanowiłam, że natarcie uszu tej małpie z kopytami odłożę na później. Odwzajemniłam uśmiech i usiadłam obok nowej znajomej, starając się nie patrzeć w dół.
- Chyba jesteśmy tu jedyne, które już nie śpią – zagaiłam.
- Owszem – wzruszyła ramionami czarnowłosa. – Służba powinna już wstać, ale wiedzą, że Adelin sobie z nimi nie poradzi i codziennie po trochu naginają zasady. Może kiedy przyjedzie Najwyższa Królowa, przypomną sobie, gdzie ich miejsce, bowiem na rychły powrót naszych mężów i krewniaków liczyć nie możemy. Podobnie zresztą jak na nasz powrót do domu.
- A co was tu trzyma?
- Po prostu w tej chwili nie mamy dokąd wracać. Cor Del Loth jest już na linii granicznej, Eskalotu wcale tu nie ma, a nasze własne zamki zostały zajęte. Z pewnością Belinus mógłby ci więcej wyjaśnić, lecz i on toczy teraz swoją walkę. Po prawdzie to i Ciemna Pani byłaby dla nas pomocą…
Urwała i skrzywiła się; chyba nie chodziło o to, że powiedziała za dużo, ale po prostu ten temat był dla niej zbyt przykry. Zapytałam więc, dlaczego zerwała się o tej porze, po czym usłyszałam, że musiała uspokajać Adelin, z którą dzieli komnatę pod nieobecność siostry i która często budzi się z krzykiem…
I tak sobie gadałyśmy, podziwiając wschód słońca i zapominając o niewyspaniu – co później miało się zemścić. Dowiedziałam się jeszcze, że moja rozmówczyni ma na imię Ragnell i mieszka w Othionie, wyspiarskiej krainie, a jej ulubionym zajęciem jest tkanie i haftowanie. Sama o nic nie pytała, jakby znała mnie od dawna.

No dobrze, może powinnam pisać od początku, ale co to właściwie za różnica? Początek może być równie dobrze teraz i cieszyć się, że nie zawędrował na koniec. Mam ostatnio jakieś szczęście do zamków i gdybym była przesądna, pewnie potraktowałabym to jako omen. Inna rzecz, że po surrealistycznej Nadziei widok i eksplorowanie takiego Kamelliardu wydaje się całkiem miłą odmianą. I powinno przyjść nam łatwo – nikt nam nie zabrania tu być ani – o czym już była mowa – nawet o nic nie pyta. Albo powinnam być podejrzliwa, albo wystarczy, że przyjechaliśmy z Sheril… Która jednak stanowi tu dziwniejsze zjawisko. A w każdym razie zjawisko wzbudzające nieufność wśród rezydentek tego zamku.
Bo jak dotąd z ważniejszych osób napotkałam wyłącznie damy; a może powinnam powiedzieć: Damy? Takie wiotkie istoty, które siedzą w oknach i haftują, wypatrując swych panów powracających z wojny… No, może trochę przesadzam, bo taka Ragnell okazała się całkiem sympatyczną osóbką. Wygląda też na starszą od swoich dwóch przyjaciółek, a młodszą od Sheril, choć właściwie nigdy nie doszłam, ile Dama z Eskalotu może mieć lat. Prześliczna lady Oglamar, układająca rude włosy w splecione ze sobą trzy warkocze, wydaje się raczej nieśmiała, ale w istocie jest świetną panią domu i jedyną osobą, której słuchają się kucharki – choćby dlatego, że uczy je przepisów na egzotyczne (i pyszne!) dania. Za to Adelin była w dzieciństwie albo psuta na potęgę, albo kompletnie ignorowana – tak czy inaczej gwałtownie domaga się od wszystkich uwagi, a tymczasem mało kto traktuje ją poważnie. Ona też zapowiada się na piękność, ale na razie jest pulchną smarkulą z jasnymi loczkami.

- I co o nich sądzisz? – zapytałam Aeirana, starając się nie zasnąć na siedząco.
Byłam pewna, że miał już swoje zdanie, ale udał, że się zamyśla.
- Dama z warkoczami ma największą urodę, ale powinno się ją uśpić na następne dwa miesiące. Za to czarnowłosa ma podobno największy zamek – stwierdził, patrząc w przestrzeń.
- I myślisz, że skoro większy, to z jeszcze większą magią? – zakpiłam. – Co jest, podpadły ci jakoś?
- Po trzecim z kolei pytaniu, czy przypadkiem nie jestem rycerzem Damy z Eskalotu? Nie, skąd.
- Jeśli ty jesteś rycerzem, to ja pewnie jestem dworką… A Tenari kim, paziem? – zachichotałam. – Właśnie, gdzie on jest?
- Pewnie bierze z nas przykład i rozgląda się po zamku. Wróci, kiedy już wszystkich dokładnie obejrzy.
- Mówisz o nim jak o naukowcu z mikroskopem. Aż takiego przykładu mu nie daję – prychnęłam. – Ale chodziło mi o to, co sądzisz o całej tej sytuacji. Ten zamek wygląda mi na jakąś enklawę…
- Czy zostaliśmy tu sprowadzeni, żeby zmieniać świat? Odkręcać go? – w głosie Aeirana pobrzmiewała irytacja. – Pamiętam tę rudowłosą z narady, na której byliśmy z królową Andromedy. Pamiętam, na co się skarżyła, ale przecież nie to cię tu przygnało.
- Nie, nie to – przyznałam, myśląc o wierszowanym liście. – Ale szkoda, że nie pogadaliśmy z tym czarodziejem. Wydawał się mąrdym człowiekiem i nam przychylnym.
- Gdyby został, może uznałabyś, że jest dla ciebie za mądry i nie umiesz o nim pisać – wytknął mi z czystej złośliwości. – Czy nie masz tu kogoś, kogo znasz od dawna i od kogo możesz wymagać wyjaśnień?
Przemyślałam tę opcję i poszłam szukać Sheril.
Znalazłam ją w komnacie jadalnej, gdzie siedziała w zamyśleniu, głaszcząc czarne futerko Strel. Po drugiej stronie stołu dworki Adelin niemiłosiernie rozpieszczały i podkarmiały Tenariego, który przyjmował to jak należny sobie hołd. Ich pani stała nieopodal z miną naburmuszonego dziecka, a kiedy mnie zobaczyła, tylko fuknęła i wyszła.
- Twój wychowanek jest zbyt ufny – powiedziała Sheril, nie patrząc na mnie. – Ty go tego nauczyłaś?
- A czy ja jestem zbyt ufna? – wzruszyłam ramionami. – Ten-chan przez większość życia przebywał wśród przyjaznych mu osób, ale potrafiłby sobie poradzić, gdyby stało się inaczej.
- Mam nadzieję, że go nie przeceniasz. To demonie dziecko, ale jednak dziecko.
- Też coś… Gdybyś miała własne, pewnie trzymałabyś je pod kloszem, zamknięte na cały świat.
- Być może – westchnęła. – Może wychowałabym je tak, aby nigdy ode mnie nie uciekło. Dlatego właśnie nigdy nie pozwoliłam sobie na dzieci.
- A miałaś okazję? – wyrwało mi się. Przyjęła to tylko lekkim grymasem.
- A czy nie taka jest powinność kobiet, nawet wychowanych na Małych Wyspach? – szepnęła bardziej do siebie niż do mnie. – Oglamar została zaręczona jeszcze jako dziewczynka, a ja, patrząc na nią, pamiętam tę dziewczynkę. I nie wyobrażam sobie, co zrobi ze sobą i z własnym dzieckiem, jeśli przegrają.
- Przegrają co? Walkę z demonami? – podchwyciłam, bo przecież tego chciałam się dowiedzieć. – Czy dlatego cię tu zaproszono?
Sheril wykrzywiła usta w uśmiechu, który zupełnie do niej nie pasował.
- Wezwano mnie tu – poprawiła, nieznacznie akcentując pierwsze słowo – z nadzieją, że wrócę tak samo, jak odeszłam. A wtedy musiałabym oddać Eskalot i odejść albo na zawsze w nim pozostać – w tym świecie.
- No dobra – poddałam się. – Skoro ciebie nie obchodzi walka z ciemnymi mocami, to czy masz coś przeciwko, żebyśmy się wybrali ją obejrzeć?
- Nie mam, ale czy tam traficie? – teraz uśmiechnęła się inaczej, z rozbawieniem. – Lepiej nie zadawaj o to zbyt wielu pytań, bo tylko wzbudzisz podejrzenia, a większość tutejszych i tak pewnie nie zna odpowiedzi.
- Wiem, kiedy się pohamować – obruszyłam się. – Zazwyczaj.
- Po prostu ostrzegam na przyszłość... Ponieważ wkrótce w Kamelliardzie będzie więcej dam.

*

To Sheril przybyła po nas, a przecież powinno być odwrotnie, bo to my mieliśmy być jej eskortą. Nadobna dama z płowym warkoczem, w sukni barwy omszałych głazów, wyglądała na wzorcowy obiekt, ktory należy ochraniać, ale jestem pewna, że w krytycznej sytuacji okazałaby się samowystarczalna i że propozycja Lexa miała swoje drugie dno. Zresztą my też tworzyliśmy zabawny zestaw – niefrasobliwa parka z demoniątkiem, lotofenkiem i dwójką nieznośnych wierzchowców pasowała może do tego drugiego dna, ale z pewnością nie do pierwszego. Ja na taki widok parsknęłabym śmiechem (omal zresztą tego nie zrobiłam), ale Dama z Eskalotu chyba zwykła przyjmować pomysły Lexa bez słów sprzeciwu, a może i w ogóle bez słów. Pytania i wnioski miały nadejść dopiero później, ale na razie nie ubiegajmy zdarzeń.
Podróżowaliśmy złotą kulą, w której zmieściłoby się niewielkie mieszkanie, a którą pilotowało dwóch umundurowanych panów o obojętnych twarzach. Czasem zastanawiam się, skąd Sheril takich bierze. Może są w światach jakieś biura wynajmu statystów do usługiwania VIP-om? W każdym razie płynęliśmy międzysferą ku Północy, co trochę zachwiało moim poczuciem czasu. Wiedziałam, że na Północy powinna w tej chwili przychodzić zima – co z tego mogłoby wyniknąć? Że będziemy świadkami kolejnego Zimowego Przesilenia? A jaka pora roku będzie, kiedy wrócimy na Zachód? Nie lubię podróżować między różnymi stronami domeny, bo to jest gorsze niż jet-lag. Dziwne, ale kiedy całkiem zmieniam domenę, jakoś tego nie odczuwam.

No dobrze, to było trochę nudne. W końcu jednak kula zatrzymała się w świecie, którego istnienia nie byłam wcześniej świadoma, i musieliśmy zamienić ją na mniej rzucający się środek transportu, czyli nasze rumaki.
- Czy tutaj nie ma techniki? – zapytałam Sheril. – Nie uważasz, że zrobiłabyś piorunujące wrażenie, przylatując czymś takim?
- Już miałam swoje pięć minut na robienie wrażenia – odpowiedziała spokojnie i wyładowała z kuli własnego konia, który wyglądał jak wykuty z kamienia, a jednak poruszał się całkiem normalnie. – Dawno temu, kiedy stąd odeszłam. Nie sądzę, by mi to zapomnieli.
- O? – niesformułowane pytanie zawisło w powietrzu.
- Wybacz, ale nie jestem przyzywczajona do opowiadania historii mego życia – uśmiechnęła się jakoś dziwnie. – Zwłaszcza, że straciłabym wtedy nad tobą przewagę.
- A to my ze sobą konkurujemy? – zdziwiłam się. – Miałam nadzieję, że dawno wybiłaś to sobie z głowy, zwłaszcza, że tak długo nie było mnie ani widu, ani słychu.
Zabawne, ale nawet nie przyszło mi do głowy zastanowić się, ile w takim razie ona o mnie wie. Może powinnam przywyknąć, że zawsze w którymś momencie i tak zejdzie na ten konkretny temat? Ale dla Sheril było to na porządku dziennym.
- Masz rację – skinęła głową po namyśle. – Bo czy można kochać Sorilexa i opuścić go na tak długi czas?
Ciekawe, czy była świadoma, jaką szpilę mi w tym momencie wsadziła.

Kraina, do której trafiliśmy, nazywała się Arked. Trwała w niej zima, ale nie było (jeszcze?) śniegu, tylko twarda, ogołocona ziemia pod szarymi chmurami. Jechaliśmy kamienistą drogą między bezlistnymi drzewami, które zwieszały smętnie gałęzie. W górze jakieś ptaki nawoływały się przenikliwie, a Sheril krzywiła się na ich odgłosy.
Zatrzymaliśmy się na rozstajach, gdzie stał wbity w ziemię pusty słup, bez żadnych drogowskazów. Dopiero Aeiran zwrócił mi na to uwagę, bo byłam zbyt przybita dotychczasowymi widoczkami.
- Wskazuje drogę w górę? – odezwał się z lekkim rozbawieniem. – Jak jedyna droga do nieba dla grzeszników? Czy to nie powinno być w Punkcie Przemian?
- Może jest? Nikt dotąd nie stwierdził, gdzie on się znajduje – odpowiedziałam nieprzytomnie, zastanawiając się, czy duchy żywiołów Północy opuściły to miejsce. Ciekawe, co powiedziałaby na to Maeve. Albo Clayd.
- Ten słup niczego nie wskazuje. To pozostałość po szubienicy – ucięła nasze dywagacje Sheril, która wyraźnie pragnęła oddalić się stąd; pozwalała jednak, by jej kamienny koń stał w miejscu.
– Czekamy tu na coś? – zapytałam.
- Na kogoś… Mam nadzieję – westchnęła, próbując wypatrzyć coś w oddali. – Godzina jest właściwa, a on nigdy się nie spóźniał.
Udzieliło mi się trochę jej niepokoju, jakbym nie miała dość własnego. Jednak po kilku minutach tętent kopyt zagłuszył niewesołe myśli, rozbudził nową ciekawość. Wielki biały koń, równie imponujący jak No Doubt, wybiegł jakby z nicości, niosąc na grzbiecie jeźdźca w szarym płaszczu. Dość nisko nad nimi frunął piękny drapieżny ptak. Sheril zsiadła ze swojego wierzchowca, ale nie zrobiła ani kroku naprzód, tylko czekała aż przybysz się zbliży. Po chwili i on stanął na ziemi; okazał się starszym mężczyzną o siwych włosach i starannie przystrzyżonej brodzie. Na szyi nosił wisior w kształcie półksiężyca zwróconego rogami w dół.
- Na Matkę Świata, dziewczyno, dlaczego nalegałaś na spotkanie tak daleko? – zaczął od wyrzutów, dzięki temu miałam okazję usłyszeć, jak ktoś nazywa Damę z Eskalotu „dziewczyną”. – Miałem tak niewiele czasu, że musiałem się przenieść, by zdążyć w porę.
- Wasz widok raduje me oczy, mistrzu Belinusie – przemówiła Sheril formalnie, ale jej głos brzmiał serdecznie.
- No, dziecko, tylko mi się nie kłaniaj – machnął ręką; uśmiechał się, ale ten uśmiech nie sięgał oczu.
- Powinnam raczej paść na kolana – stwierdziła, ale zaraz zmieniła temat, spoglądając na kołującego w powietrzu ptaka: – A gdzie Strzała?
- Zginęła. Napotkała silniejszego przeciwnika.
Nie znalazłszy na to odpowiedzi, zamilkła. Tymczasem stary człowiek podszedł przywitać się z nami, a w każdym razie nas obejrzeć. Najdłużej przyglądał się Tenariemu, aż wreszcie wyciągnął rękę i wymówił kilka słów. Nagle mój wychowanek zaczął wyglądać bardziej ludzko, a przede wszystkim zniknęły skrzydła.
- Co zrobiłeś? – wykrztusiłam. – To iluzja czy przemiana?!
- Ciągle mam skrzydła – przekazał Tenari ubawiony, oglądając się ze wszystkich stron. Na dowód uniósł się na chwilę w powietrze.
- Tam, dokąd się udamy, okrzyknięto by go pomiotem piekieł – dopiero teraz wyjaśnił Belinus. Kiedy skinęłam głową, przyjmując to do iwadomości, znów zwrócił się do Sheril:
- Ryzykowałaś, przywożąc ich. To dla nich za wcześnie.
- To byłaby odpowiednia pora, gdyby śnieg pokrywał ziemię, a gwiazdy były jasne.
- Zbyt dużo poznałaś światów – stwierdził z dezaprobatą. – Mogłaś przywieźć tego chłopca, którego masz pod opieką. Gilbert ucieszyłby się z towarzystwa.
Na te słowa Sheril parsknęła niewesołym śmiechem, po czym przygryzła wargę i nic nie powiedziała. – Jaki czas byłby odpowiedni? – nie mogłam nie zapytać.
- Pewnie wtedy, kiedy płomień ognisk strzela iskrami ponad drzewa – uznał Aeiran; niby zwrócony w stronę tamtych dwojga, ale mówił tylko do mnie. – I gwiazdy są jasne.
- To może i dobra pora, ale nie tutaj. Tu jest Arked – pokręcił głową Belinus. – To byłoby możliwe w Driscoll albo w Kerndii. Tu nawet Zimowego Przesilenia nie warto świętować.
- W takim razie dlaczego przyjechaliśmy właśnie tu? – nie mogła zrozumieć Sheril. – Dlaczego do Kamelliardu? To nigdy nie było dobre miejsce.
- Ponieważ tylko na tych ziemiach panuje już spokój – brzmiała gorzka odpowiedź. – Dalej, ruszajmy stąd. Przecież to samobójstwo stać tu dłużej niż kwadrans.
- Dlaczego samobójstwo? – zapytałam jak ciekawe świata dziecko, kiedy z powrotem wsiadaliśmy na konie.
- Zabobon – rzuciła Sheril i zacisnęła wargi.

17 III

Zbudziłam się dzisiaj wyjątkowo późno, choć nadal wcześniej od Aeirana; z jednej strony wciąż było mi sennie i nierealnie, a z drugiej miałam wrażenie, że kiedy tylko wyjdę z pokoju, za drzwiami znajdę przedwiosenny ogród, budzący się do życia. Chociaż czy gdybym spała na świeżym powietrzu, kręciłoby mi się tak w głowie? Ciągle jest dość chłodno, a drzewa jeszcze nie kwitną, w każdym razie w większości miejsc, jakie przychodzą mi teraz na myśl.
Oczywiście przeszłam przez łazienkę, wylewając sobie przy okazji strumień wody na głowę, i „wchwiałam się” do herbaciarni, żeby zobaczyć, czy Tenari też jest takim śpiochem. Wczoraj tak się zapamiętał w przetrząsaniu Szafy, że aż zasnął na stosie szmatek, z pudełkiem na biżuterię w roli poduszki… Tymczasem czekało mnie zaskoczenie. Chmurka i Obłoczek uwijały się, przynosząc to herbatę, to ciasteczka, tak Tenariemu, jak i niespodziewanemu gościowi. Mój wychowanek siedział na podłodze z ciągle jeszcze śpiącym lotofenkiem na kolanach i trzymał w łapkach małą skrzyneczkę z guziczkami, coraz to zmieniając piosenki; niestety z powodu słuchawek w uszach nie mogłam stwierdzić, jakie. Gość natomiast usadowił się plecami do niego, wręcz zasypany abstrakcyjnie zarysowanymi kartkami i niezmiernie bezradny z tego powodu.
- Choćbym się znał na sztuce, to co mi da twoja wyobraźnia? – mówił, przeglądając rysunki. – W muzyce przynajmniej wiem, o co chodzi.
Nawet jeśli do Tenariego dotarło coś z tych słów, nie odpowiedział w sposób dla mnie słyszalny; nawet jeśli do Lexa dotarła jakaś odpowiedź, tylko westchnął z rezygnacją. Siedzieli tak, stanowiąc uroczy kontrast – jeden w nieśmiertelnej piżamce w gwiazdki, drugi w równie nieśmiertelnej czerni, z jakimś mrocznym nadrukiem na koszulce – i na ich widok wezbrała we mnie fala rozczulenia, jednakowego wobec nich obu. Siedzieli, nie zwracając na nic uwagi. Nie zauważyli nawet, kiedy Obłoczek upuścił czwarty talerzyk z ciastkami i pomknął do kuchni, jakby się wstydził własnej szefowej.
- No tak, obsługa się stara, a wy nawet „dziękuję” nie powiecie – odezwałam się wreszcie, omiatając wzrokiem bałagan.
- Ja tego wszystkiego nie zamawiałem – obruszył się Lex. – Na pewno nie zjem tych… Miya?
Nieporadnie podniósł się na nogi, rozwiewając rysunki dokoła.
- Pewnie, że ja – powiedziałam serdecznie. – Cześć, Lex.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz go takim widziałam – pomijając fakt, że w ogóle nie widziałam go piekielnie długo – tak zaskoczonego, nie wiedzącego, co zrobić. Jakby na chwilę opadły wszystkie mury, wszystkie maski, którymi zwykle się osłaniał. Oczy miał fioletowe jak niebo, kiedy słońce zachodzi. Niewiele myśląc podeszłam i uścisnęłam go, na co pozwolił bez słowa. Stał sztywno jak kij, ale się nie odsunął.
- No, cześć – powiedział wreszcie ledwo słyszalnie.
Puściłam go wreszcie, żeby już nie czuł się bardziej skompromitowany. Usłyszałam jakiś szmer i spojrzałam w stronę wejścia do łazienki. Aeiran stał na pół w iluzorycznej ścianie – makabryczny widok, słowo daję – i patrzył na nas uważnie. Nic jednak nie powiedział, skinął tylko głową na przywitanie (?! – może też jeszcze się nie do końca zbudził) i z powrotem zniknął za ścianą.
- Czekałem na ciebie – Lex odwrócił wzrok. – Czekałem, aż w końcu ten maluch zaproponował „wymianę inspiracji”, a potem zaczął wołać mentalnie o te wszystkie słodycze. Słowo daję, nie miałem tu nic do gadania.
- Czekałeś na mnie – powtórzyłam. – A mimo to jesteś taki zaskoczony?
- Mimo wszystko chwilę cię nie było. Mogło się okazać, że będziesz kimś zupełnie innym.
- Dotąd mało kto rozumował w ten sposób – skrzywiłam się. – Skąd w takim razie wiedziałeś, że wróciłam?
Podniósł z podłogi swoją filiżankę rumowej i minąwszy zasłuchanego Tenariego usiadł przy stoliku. Zauważyłam, że od razu zaczął czuć się pewniej.
- Spotkałem jednego faceta, kiedy trochę szpiegowałem po światach – zaraportował. – Jakoś tak się zgadaliśmy, że obaj cię znamy, no i on powiedział: „Skoro ja tu jestem, to ona tym bardziej”. Cokolwiek przez to rozumiał, miał rację.
- Kogo? – zapytałam prędko.
- A może sama zgadniesz? Kogoś, kto miał o tobie ciekawe spostrzeżenia – Lexowi zdążył już wrócić ten lekki, kpiarsko-rozmarzony uśmieszek. – Czyżby kolejny, którego zbałamuciłaś podczas swoich dalekich podróży?
- Nie narzekałam na powodzenie – stwierdziłam z kamienną twarzą. – Czy raczej może właśnie narzekałam. Co u ciebie?
- W sumie po staremu. Ciągle nie rozmówiłem się z Kiyonê na temat dawnych… spraw rodzinnych, nie schwytałem Ducha w Maszynerii ani nie pogodziłem się czule z Ai-sama i paroma innymi – wzruszył ramionami. – Za to zacząłem mieć sny. Na razie rzadko, ale własne. Tylko moje.
- A miłe chociaż?
- Nie skarżę się – odpowiedział. – No, ale powiem ci, jak chcę uczcić twój powrót. Otóż, jak zwykła mawiać Xella-Medina, mam dla ciebie nową tajemnicę.
- I zawsze cię wzdrygało, kiedy tak mówiła.
- No. Bo ja chciałem, a zwykle mnie uprzedzała.
- I odwiedzasz mnie pierwszy raz od tak dawna, żeby tak od razu przystąpić do rzeczy?
- A jak dawno już tu jesteś? – odbił piłeczkę (czy też „pałeczkę”, jak powiedziałaby Ivy). – Trochę cię jednak znam i wiem, że nie zechcesz się zbyt długo obijać.
- Taa… To właśnie jest moje przekleństwo. Co w takim razie proponujesz?
- Wkrótce moja Pani ma odwiedzić swoje rodzinne strony – Lex uśmiechnął się znad filiżanki. – Chciałbym, żebyś jej towarzyszyła.
- Jakbym to już kiedyś słyszała… Następna tajemnicza wyprawa, której sensu nigdy nie poznam? – prychnęłam. – Czy naprawdę muszę towarzyszyć właśnie jej? Może miała nadzieję, że już nie wrócę, a ja ją rozwieję?
- Pomyśl raczej, że proponuję to właśnie tobie – udał zamyślenie, a tak naprawdę jego wzrok gdzieś błądził. – Zresztą nie musisz jechać sama. Mojej Pani bardzo będzie potrzebne towarzystwo. Sprzymierzeńcy.
- Czy ona wie, że będzie miała takie towarzystwo?
- Wie. Nic na to nie powiedziała, ale wie – rzekł, podłamując mnie tym odrobinkę. Ot, zostałam postawiona przed faktem dokonanym… – Poza tym jest jedna taka rzecz, która kazała mi od razu pomyśleć o tobie.
- Tak?…
- Przechwyciłem tę wiadomość do mojej Pani – Lex podał mi kopertę ze złamaną pieczęcią. – Nawet jej nie pokazałem, bo pochodziła z podejrzanego źródła, ale pomyślałem, że tobie mogłoby to przypaść do gustu.
- Jasne, nie ma to jak listy z podejrzanych źródeł, coś w sam raz dla mnie – włożyłam w tę wypowiedź całą ironię, na jaką mnie było stać, i z ociąganiem wyjęłam z koperty zapisany skrawek papieru. Prędko przebiegłam po nim wzrokiem, bo niewiele na sobie mieścił.
Potem przeczytałam jeszcze raz… I jeszcze raz, starając się nie zwracać uwagi na to, jaką Lex miał uciechę na widok mojej miny.
- A nie mówiłem?

16 III

Wróciliśmy wczoraj… I natychmiast wyskoczyliśmy do DeNaNi, na łono natury. Rozgwieżdżone noce są najpiękniejsze, to prawda, ale jednak błękitne, słoneczne niebo stanowi miłą odmianę. Wybraliśmy się do Lee’Lath, do tych uroczych, teggickich lasów, które wyglądają jak marzenie każdego dziecka – zakamarków, w których może kryć się wszystko, tajemnych przejść między chaszczami i świetnych drzew do włażenia. W dziupli jednego z nich Tenari znalazł pojemnik z sokiem i worek cukierków, ale udało mi się wyperswadować mu ich zjedzenie. Najpewniej ktoś też uznał, że to świetne miejsce do zabawy i zostawił tam prowiant na później…
Nawdychawszy się świeżego powietrza przenieśliśmy się do Tarahieny, z nadzieją, że zobaczymy Galę Niezwykłych Myśli, ale niestety – zjazd wynalazców, artystów i innych zwariowanych indywiduów z jakiegoś powodu został przesunięty na lipiec. Na lipiec! Komu będzie się chciało myśleć w takim upale? No cóż, trudno. Wróciliśmy do domu późnym wieczorem – znowu tylko na chwilę, bo zachciało się nam pójść potańczyć we dwoje, a Tenari grzecznie położył się spać. Wprost niewiarygodne, jakie to dziecko jest bezproblemowe; przypuszczam, że każda inna matka uznałaby to za podejrzane. Pamiętam, jakie zamieszanie robił, kiedy był młodszy – z dziwnymi porami chodzenia spać, chwytaniem wszystkiego, co popadło, no i z początku trudno było wymyślić, jak toto wychowywać… Jednak od kiedy nauczył się telepatii, zaczął najpierw zadawać pytania, a dopiero potem pchać się do czegoś z łapami, co mocno ułatwiło sprawę. I może to dziwne, ale to przechowywanie go u rozmaitych ciotek wydaje się… Dobrze na niego wpływać, naprawdę.
Dopiero dzisiaj rozejrzałam się porządnie po mieszkaniu i herbaciarni, i doszłam do wniosku, że należałoby trochę posprzątać. Wezwałam więc Chmurkę i Obłoczka, które co prawda najpierw robią większy bałagan, a dopiero potem wszystko sprzątają, ale ja też tak robię, nie ma co ukrywać.

- Co widzisz? – Aeiran usiadł obok mnie na kanapie, kiedy przyglądałam się miniaturce światów. Nieopodal Tenari przeglądał zawartość Szafy, a w mieszkaniu trwał tajfun, zwany dla niepoznaki „sprzątaniem”.
- Chyba powinnam przestać się zastanawiać nad zmianami w światach, jak radziła Renê – westchnęłam. – Tylko kręci mi się w głowie, kiedy próbuję rozróżnić, co było już wcześniej, a co przyszło dopiero niedawno.
Podałam mu puzderko, a sama sięgnęłam po herbatę, którą zaparzyła nam Chmurka. Była przeraźliwie mocna.
- Zerknij na górę, na Północ – powiedziałam niby to obojętnie.
- Na tę czarną plamę na samej granicy? – od razu zauważył. – Co to jest?
- To Wędrująca Ciemność – powiedziałam powoli. – Alternatywna, o zupełnie innych dziejach niż twoja. Miałam nadzieję, że tu nie dotrze.
- Nie potrafię wyobrazić sobie i n n e j Ciemności – pokręcił głową i zamknął puzderko. – Jeśli zamierzałaś mnie ostrzec, żebym się tam nie zbliżał, nie musisz się trudzić.
Parsknęłam śmiechem, w którym było trochę ulgi i trochę histerii, i przez to zakrztusiłam się herbatą. Tymczasem Ten-chan dorwał jakieś ocieplane pudełeczko, z którego wyciągnął naszyjnik z wielkim czerwonym motylem. Złapawszy go za tasiemkę, zaczął przyglądać mu się ciekawie, a po chwili wołać do nas mentalnie, że ta rzecz macha skrzydłami… Zanim podeszłam, dmuchnął na tego motyla – i nastąpiło zwarcie.
To było trochę jakby w herbaciarnię uderzył piorun, rozszedł się po ścianach i kablach – na szczęście nielicznych – a potem równie szybko wrócił do chmury… Znaczy, do naszyjnika. Tenari siedział w oszołomieniu, z włosami jeszcze bardziej sterczącymi, ale raczej nic mu się nie stało. Za to wszystkie lampy przestały nadawać się do użytku, podobnie jak moja nieszczęsna wieża i zapewne sprzęt kuchenny, ale to będę musiała jeszcze sprawdzić. Dopiero po sprzątnięciu mieszkania moja obsługa ma zamiar poszaleć w kuchni, więc nie ma co tam na razie wchodzić.

14 III

I owszem, to Kay jako pierwszy zaczął wyrażać swe wątpliwości, choć jednak odwrotnie niż się spodziewałam.
- A co, jeśli tak właśnie powinno być? – zapytał, kiedy znów zebraliśmy się razem w przytulnej komnatce, a Ciarán grał na pianinie. – Może światy właśnie powinny się zmieniać i nie należy tego kontrolować?
- Gdyby to było normalne, nikt by nawet nie pomyślał, by coś z tym robić – ucięłam z nadzieją, że temat nie zostanie jednak pociągnięty dalej. Renê też wyglądała na zirytowaną. – Nie byłoby tych narad.
- Ale są – nie zrezygnował. – I oni… Oni wszyscy może i panują na swych ziemiach, ale czy mają władzę zdolną wpływać na światy? Swoim postępowaniem mogą tylko jeszcze bardziej namieszać.
- Komu to mówisz – prychnęła jego matka. – Dobrze wiem, jak łatwo można namieszać; pamiętam, co wynikło z walki o moje królestwo.
- A przy okazji moje – dodał Ciarán, który słuchał nas uważnie, a mimo to nie przestał koncentrować się na swojej muzyce.
- No, jakimś cudem jednak Andromeda pozostała w jednym kawałku, ale to tylko kwastia szczęścia…
- Są światy, których mieszkańcy decydują o nich własną siłą ducha – wtrącił Tenari, leżący z głową na moich kolanach i z nosem w książce. – Ale chyba nie każdy świat taki jest?
- Szczerze mówiąc, są w mniejszości – zmierzwiłam mu włosy. – Ale istnieją inne sposoby, aby utrzymać równowagę. Tylko trzeba je znaleźć, bo mogą być różne dla różnych miejsc…
- Nie ma jednej wielkiej siły, zdolnej ogarnąć wiele światów? – zapytał Kay, nieprzekonany. – Czy Stwórca siedzi bezczynnie i się przygląda, jak Jego dzieła wariują?
- Nie wiem – westchnęłam. – Ale mówię, trzeba znaleźć pasujący sposób i może odpowiednie osoby… Tak jak było z Pieśnią.
- Pieśniarka z pewnością powiedziałaby, że wystarczy zaśpiewać, by uratować sytuację – stwierdził Aeiran nie bez racji. – Jak myślisz, jakie byłyby światy, gdyby wszystkie trzymały się na muzyce?
- Dziwne i mistyczne – roześmiałam się. – Chociaż niekoniecznie… Nawet Vaneshka używa wielkich i skomplikowanych pieśni raczej do opisywania tego, co już jest, niż odwrotnie. Zwłaszcza, jeśli jest z nią Ketris.
- Gdyby zebrali się wszyscy dźwiękmistrzowie światów i wyśpiewali je po swojemu, czy wciąż byłaby to Domena Promienistych? – zamyślił się Ciarán, stukając wciąż w jeden klawisz, zawieszając swoją myśl na jednym dźwięku. – Czy raczej jedna wielka Pieśń?
- A czy byłoby to gorsze niż użycie wielkiej, potężnej magii? – odparowała Renê. – Może im to powiemy, jeśli nas jeszcze kiedyś zaproszą. Choć wczoraj okazaliśmy się tak bezużyteczni, że wątpię.
 
Wieczorem przyszedł list, którego spodziewałam się w Przesilenie. To znaczy, nie spodziewałam się akurat czegoś takiego; po prostu byłam świadoma, że coś jeszcze miało do mnie trafić oprócz tamtych czterech, które tak mnie zaintrygowały. Jednak te kilka linijek, nakreślonych starannym, równym pismem, zakasowało je z kretesem:
 
Po pięciu latach przychodzą rycerze
do dam wybranych wyrokiem przedziwnym,
aby ich losy na zawsze związane
trwały wbrew przygód najsroższej powodzi.
Wreszcie więc panny w innej stronie światów
siadły przy oknie, haftując welony,
wierząc, że ślubnych czas to, nie żałobnych,
że i w legendach miejsce jest na szczęście.
Tragedii bowiem było tam bez liku,
choć wszystkie znaki mówiły inaczej.
I łez niewieścich wiele popłynęło
wprost z serc nieszczęsnych, uczuciem rozdartych.
Sypnij więc szczęściem, losu biała tkaczko!
Samotność karą jest, lecz niechże w końcu

 
Tu tekst się urywał i dalej szedł już innym tonem, w pewnym odstępie:
 
Ten list trafił do nas przez pomyłkę, bo ktoś zaadresował go: „Gdziekolwiek”. Przyszedł w okolicach Przesilenia, ale dopiero teraz udało mi się dostać go w swoje ręce, a ponieważ był już podarty i pomięty, wypadało go przepisać na nowo. Oryginał był maszynopisem, nie wiem, czy podpisanym – te bałwany oderwały zakończenie, a ja niestety nie wiem, co w nim było. Miłego dnia.
 
Rozbroiło mnie to „miłego dnia” i przez chwilę zanosiłam się śmiechem; potem przyglądałam się temu dziwnemu wierszydłu i jedyny wniosek, do jakiego doszłam, to taki, że napisałabym lepsze, gdybym się postarała. Szkoda tylko, że uczynna osoba, która dostarczyła mi ten list, nie chciała zostać rozpoznana – o ile w ogóle ją znam, bo charakteru pisma nie kojarzę.
Kiedy tak czytam o tych pięciu latach i sięgam wstecz pamięcią… Chętnie pokazałabym to Vanny i Sao, i Irian, i Satsuki… Au. Przygryzanie wargi w celu stłumienia śmiechu to jednak niebezpieczna metoda.
 
- Podróż? – zdziwił się Tenari. – Następna podróż?
- Jaka następna? – prychnęłam. – Sam zobacz, ile już siedzimy w jednym miejscu. Wyobrażam sobie, co będzie, kiedy wrócimy do herbaciarni.
- Mówisz jakby twój własny dom nie mógł cię przed niczym uchronić – zwrócił mi uwagę Aeiran.
- Bo właściwie tak jest – przyznałam po namyśle. – Taka Andromeda jest chyba bardziej odciętym od wszystkiego azylem niż moja błękitna przystań. Ale nie jest mi z tym źle, bo już trochę tęsknię za wyrwaniem się gdzieś.
Tenari popatrzył na mnie badawczo, a potem ze zmarszczonymi brewkami znów zaczął coś rysować. Ostatnio kiedy tylko proszę, żeby mi pokazał, co tam natworzył, zawsze się wymawia, twierdząc, że „to jeszcze nie to”.
- To ma jakiś związek z tym listem? – zapytał Aeiran z ciekawością. – Przewidujesz nam jakąś konkretną podróż?
- Jeszcze nie wiem, ale coś na pewno wyciąga już po mnie łapki – pokręciłam głową niepewnie. – I zaraz, jak to „nam”?
- To chyba oczywiste – uniósł brwi. – Tym razem muszę wreszcie nadrobić.
- Nadrobić? A co z Pieśnią, hm?
- Przez lata radzili sobie beze mnie, poradzą sobie i teraz.
- Nie zarzekaj się, póki nie będziesz wiedział, co właściwie się szykuje – roześmiałam się, choć moje przeczucia nie były wcale takie radosne. Z drugiej strony… Nie, złe też nie były.