28 XII

- A Vanny mówiła, że do tej herbaciarni mają dostęp tylko osoby zaproszone – odezwał się sceptycznie Ellil, kiedy już wygramoliłam się z Szafy w suchych ciuchach. Do tej pory wszyscy czekali bez słowa, jakby bali się, że ów straszny mebel mnie zje.
– Ale to przecież nie była osoba – Djellia dała mu kuksańca – tylko przesyłka. Dlaczego jesteś taki podejrzliwy?
– Bo rozpoznaję znajomy styl – przewrócił oczami i zerknął na przedmiot dyskusji, stojący teraz na stoliku i wyładowany ciężkimi przedmiotami. Głównie moimi książkami, jakby nic lepszego nie było, na przykład w lodówce.
Przedmiotem dyskusji było pokaźne fioletowe wiadro, wymalowane w seledynowe rybki – uśmiechy wskazywały na bardzo głodne piranie, ale kształty już niekoniecznie – z rączką obwiązaną różową wstążeczką. Jakiś kwadrans wcześniej pojawiło się bez uprzedzenia nad moją głową, wylewając na nią swoją zawartość – strumień wody z brokatem. Obecnie stanowiło przedmiot badań Lilly, która zdążyła już je obejść z każdej strony, opukać, rzucić czar wykrywający i orzec, że w zamachu na mnie maczało palce coś chaotycznego. No dobra, ja też rozpoznałam pewien styl…
– Naprawdę nie wiem, dlaczego masz taką nieszczęśliwą minę – Djellia poklepała mnie po ramieniu, w drodze do kuchni, po zaparzoną herbatę. – Na twoim miejscu cieszyłabym się z tego całego brokatu we włosach. Są teraz jeszcze bardziej błyszczące.
– A i widok był uroczy – przypomniał sobie Ellil, porzucając podejrzliwy ton. – Aż żal, że ktoś nie zrobił zdjęcia, kiedy to wiadro latało ci nad głową, a ty próbowałaś je złapać.
– Przynajmniej jedna osoba rzuciła mi się na ratunek i to nie byłeś ty – prychnęłam i zmierzwiłam Tenariemu włosy. – Zawdzięczam ci resztki zdrowia psychicznego, wiesz?
Mój wychowanek posłał mi nieobecny uśmiech i wrócił do przeglądania życzeń, które dostaliśmy z okazji świąt. Najbardziej upodobał sobie kartkę od Pai Pai, z zabawnym wierszykiem, a także, co ciekawsze, od Moriany, wyklejaną i błyszczącą, jak, nie przymierzając, moje włosy w tej chwili. Kiedy jeszcze dostał swoją pomarańczową herbatkę, stanowił już pełnię szczęścia… W przeciwieństwie do naszego nowego gościa, którego kolana uznał za najlepsze siedzisko. Gość ów, jasnowłosy półelf z wypchanym plecakiem, pojawił się w herbaciarni akurat kiedy biegałam za tym piekielnym wiadrem; teraz zaś tylko rozglądał się spłoszonym wzrokiem, odrobinkę zapomniany. Usiadłam naprzeciw niego, próbując mu się bliżej przyjrzeć, co w tej sytuacji było dość trudne, i wybadać rodzinne podobieństwo. Cóż, udało mi się dostrzec, że Kenneth Delaware ma podobne do siostry rysy i oczy, za to z pewnością brak mu jej dostojnej powagi.
– Często się u was dzieją takie rzeczy? – zapytał uprzejmie, wyglądając zza na pół rozłożonego skrzydełka.
– Zależy od klienteli – przejęłam od Djellii tacę i podałam mu herbatę. – Kilmeny nie ostrzegała?
– Właśnie nie. Może z zemsty, że cała jej rodzina się rozjeżdża, a ona będzie musiała małe niańczyć…
– Jakie małe? – zainteresowała się Lilly. – I ile ich?
– Dwie. Moje i kolegi z pracy… Znaczy, jedna moja, druga jego – zaplątał się nieszczęśnik. – Tylko że on jedzie na misję, ja jadę z wami, a Kilmeny sobie zwyczajnie ignoruje fakt, że zbliża się kolejna czarodziejska noc w roku, a ona jest Oddaną. No i skończyła jako dobra ciocia.
– Słuchajcie, nie mam pojęcia, o jakich to rodzinnych patologiach gawędzicie – wtrącił z rozbrajającym uśmiechem Ellil – ale chciałem o coś zapytać. Czy ta rzecz to też jakaś zemsta?
Powiedziawszy to, wskazał na stolik obok, na którym królował pokaźnych rozmiarów łabędź z galaretki. Śliwkowej.
– Tamto? Nie, to podobno jakiś rytuał – Kenneth próbował wzruszyć ramionami, ale nie bardzo mu to wyszło.
– Przypuszczam, że go zjemy jeszcze przed wyjazdem? – odezwała się Lilly. – Bo w Nowy Rok pewnie będziemy gdzieś… W Białej Symfonii?
– Hura!! – zakrzyknęli Ellil i Djellia, jakby nie wiedzieli o tym od dawna.
Pokręciłam tylko głową i zabrałam się za własną herbatę. Właśnie ją dopijałam, kiedy pojawili się Clayd i Vanny.
– Wróciliśmy! – zakomunikował ten pierwszy wesoło, a ja dopiero wtedy spostrzegłam, że trzyma na barana Ivy. – Obskoczyliśmy wszystkie domy i możemy się na chama zabrać z wami na wycieczkę!
– ŁABĘDŹ!! – pisnęła Vanny. – Oż, do dia… Tego… Sylwester!!!
– Co: sylwester? – jęknęłam boleśnie. – Ja tu mam tyle na głowie, a miałam jeszcze pamiętać o sylwestrze?!
– Na głowie to ty faktycznie masz – wtrącił Ellil i zaczął opowiadać nowo przybyłym historię fioletowo-zielono-różowego zamachu. Uczynił to tak obrazowo, że po chwili zwijali się na kanapie ze śmiechu.
– Co za uroczy dowód sympatii! – chichotała moja kuzynka. – Jak myślisz, czy to jest właśnie ta brakująca wiadomość?
– Nie sądzę – pokazałam im język. – I nie ma się z czego śmiać, bo to zapowiedź rychłej apokalipsy. Zobaczycie, pojawią się Dzieci Chaosu i narobią bajzlu w rzeczywistości.
– Damy im radę – skwitował beztrosko Clayd. – A właściwie to ile ich jest?
– Nie mam pojęcia – uśmiechnęłam się uroczo. – Ale jak tylko odkryją istnienie nowych światów, pewnie się zlecą, a wtedy się dowiesz.
– Optymistka z ciebie jak rzadko – westchnęła Lilly, odczepiwszy się wreszcie od wiadra. Tymczasem Tenari zdążył już sfrunąć Kennethowi z kolan i zaczął pokazywać Ivy nasz zbiór kartek świątecznych. Słowo daję, on je chyba zacznie kolekcjonować…
Spojrzałam na to zbiorowisko wzrokiem cokolwiek nieprzytomnym. Że co? Nowy rok? Wycieczka? Ja chcę z powrotem do łóżka.

27 XII

Gdyby spojrzeć na całą tę sytuację chłodnym okiem, wydaje się dość absurdalna. Zdecydowanie bardziej absurdalna niż moje zniknięcie na rok. Oto trafiłam do Szarych Światów, gdzie omal nie umarłam – bo gdybym umarła, odrodziłabym się w nowym życiu, chociaż może Szare Światy rządzą się własnymi prawami? – i wróciłam stamtąd, jak orzekły dziewczyny, nieposkładana. Tymczasem wcale tego nie odczułam, oprócz tego, że jestem jeszcze trochę słaba i Lilly każe mi siedzieć w łóżku. No dobrze, nic nie odczułam, bo przez parę dni poniekąd nie istniałam. Tak to przynajmniej wygląda z mojego punktu widzenia, bo gdybym nie istniała, Aeiran by mnie nie wydostał (i doprawdy, chętnie bym go wzięła w krzyżowy ogień pytań, gdyby tylko pokazał mi się na oczy). Ta banda tymczasowych lokatorów, którzy wypełniają mi herbaciarnię, też nie wydaje się jakoś specjalnie tym przejmować. Obiektywny obserwator mógłby założyć, że odreagowali już swoje, kiedy mnie naprawiali, więc teraz nie mają siły nawet się cieszyć; ja z drugiej strony nie przejmuję się tym, że oni się nie przejmują. Bądź co bądź, może i moje zniknięcie z rzeczywistości było mniej absurdalne, ale i dłuższe, i bardziej chyba dotkliwe, przyzwyczaili się…

– Łap – Vanny rzuciła mi na kołdrę kilka listów i kolejny zestaw kartek świątecznych. – Lilly uznała, że czytać ci nie może zabronić, skoro wczoraj nawet pisałaś.
– Co za łaskawość – roześmiałam się, przeglądając kartki zapisane meriganą, runami, ziemskim pismem i czym się jeszcze da. – Ale te listy? Chyba nie mogły przyjść dawno temu.
– Może kiedy byłaś w podróży? – podsunął Clayd. – W ogóle ciekawa sprawa, bo znaleźliśmy je w kuchni, lekko wilgotne. Może twoja Chmurka się nimi zaopiekowała.
– No, oprócz jednego – dodała Vanny ze śmiechem. – Dotarł dzisiaj rano i spadł mi na głowę. Ja to zawsze mam takie szczęście.
Zaintrygowana, wzięłam do ręki kopertę z wierzchu. Nie miała adresu, a jedynie narysowany piórem uśmieszek. A kiedy wyjęłam wiadomość…
 
Kochana Kropelko Rosy!
Wybacz, że Cię nie powitałem, ale jestem na szlachetnej misji ratowania Sztuki i ratowania jeszcze innych przyjaźni, bo Twojej jestem egoistycznie pewien. Nie miałabyś ochoty się przyłączyć? Między nami, artystami… Ale nie przejmuj się, nie ma pośpiechu – może ja nie mam czasu, ale Ty go masz aż nadto. Do Siego Roku i Tak Dalej – T. N. I. Geddwyn.
P.S. Nie daj się zwieść pozorom, popełniłem tylko 7 rysunków.
P.P.S. Przekaż C., że nie ma sensu się wykręcać, a V., że będę miał dla niej rysunek i że jest jedyną, którą uprzedzam.
P.P.P.S. Wybacz ten gotyk, ale skąd mogę wiedzieć, może się odzwyczaiłaś
.
 
Doprawdy… Chwilę mi zajęło odcyfrowanie tego wymyślnego pisma, którym mój przyjaciel zwykł straszyć tylko tych, do których pisał po raz pierwszy. Czym sobie zasłużyłam? No nic, w każdym razie wiem, że gdzieś jest i że go obchodzę. I że najwyraźniej ma dla mnie jakiś wątek, jakby jeszcze mi brakowało. Nie rozumiałam za to owej wzmianki o rysunkach…
Podałam list Claydowi – od razu zobaczył drugie post scriptum i zacisnął zęby w rozdrażnieniu – i sięgnęłam po drugi. Nie znajdował się w żadnej kopercie, po prostu śnieżnobiała kartka obramowana bluszczowym wzorem i zapisana czerwonym atramentem. Zwiastująca coś, przed czym powinnam uciekać.
 
Madelyn,
czy jest sens znikać w poszukiwaniu ułudy, gdy można ją mieć na wyciągnięcie ręki? Jednak niektóre opowieści są prawdziwsze i bardziej wiążące niż inne. Zapytaj pannę Ranonkel. Zapytaj pannę Loire. Zapytaj Haéda. Zapytaj Diss Gyse’a.
Wtedy my zapytamy Ciebie
.
 
Kto: „my”, do licha? Zmarszczyłam brwi i od razu spojrzałam pytająco na Vanny. Ta spłoniła się jak nieśmiała panienka i potrząsnęła głową.
– Nie mam pojęcia, o co mu może chodzić! – zarzekła się.
– Ale zastanawiałaś się – mruknęłam. – Co przyciągnęło twoją uwagę? Twoje nazwisko, czy Lexa?
– Ten list sam w sobie jest jednym wielkim przyciągaczem uwagi – prychnęła. – Bez koperty, bez pieczęci, a w dodatku zagadkowy.
– Cóż, i tak nie zamierzam nikogo o nic pytać – wzruszyłam ramionami. – Z listu wynika, że nie będę miała spokoju, jeśli to zrobię.
– A jeśli nie? Może zwali ci się na głowę cały END i będzie poganiać?
– Nie wymawiaj takich pomysłów na głos – wzdrygnęłam się, postanawiając schować list głęboko do Szafy, jak tylko wstanę.
Trzeci był dla odmiany zabezpieczony srebrną pieczęcią z dziwnym motywem – jakby wydrapanym, nie odciśniętym. Adres brzmiał: Niedoszła królowa – jakim cudem takie coś do mnie trafiło?! – a wiadomość została zapisana zamaszyście i niewprawnie.
 
Na wszystkie demony, zabierzże stąd tego smoka!! Jeśli dalej będzie nam naruszał strukturę istnienia, marny nasz los!
Ess’Calene
.
 
Smoka?! Ametystowego smoka uśpionego w krysztale? I dlaczego apelowała o to Calene, a nie Caranilla, jeśli faktycznie coś im grozi? Takie myśli jako pierwszy wpadły mi do głowy, a dopiero dużo później uzmysłowiłam sobie, co to właściwie znaczy. Że oni gdzieś tu są – shael’lethy, zapewne z dworem królewskim z Sativoli na dokładkę – a w dodatku wiedzą, jak mnie znaleźć. Co nie znaczy, że ja wiem, jak odnaleźć ich…
Został jeszcze tylko jeden list do przeczytania, zwinięty w rulon i przewiązany błękitną wstążką. Zamiast jednak go otworzyć, przez chwilę podrzucałam go w dłoniach, zastanawiając się, sama nie wiem, nad czym. A w każdym razie nie wiem, dlaczego.
– Czy tych listów nie było więcej? – zapytałam, choć miałam zamiar powiedzieć coś innego.
– Znaleźliśmy tylko cztery – zaprzeczył Clayd, próbując uśmiechem przysłonić zatroskanie w oczach – Spodziewałaś się jeszcze czegoś?
– Sama nie wiem – westchnęłam. – Mam wrażenie, że przegapiłam coś ważnego i że powinno to do mnie trafić. Ale skoro nie, to trudno, może jeszcze mnie dopędzi.
– Jeśli jest ważne, to na pewno cię dopędzi – skrzywił się. – Pytanie tylko, czy nie za późno.
– To właśnie jest ten dzisiejszy – wtrąciła Vanny, nie mogąc ukryć zaintrygowanego spojrzenia. Wobec całego tego blasku w jej oczach mogłam się tylko poddać i rozwiązać wstążkę. I – niespodzianka – ta wiadomość okazała się najnormalniejsza.
 
Do Madelyn Igneid Yumeni Al’Wedd:
Obiecałam Ci przewodnika dla tych dwojga dzieciaków i w razie czego, wszystkie tego konsekwencje niech spadną na nich – ja zdążę swoje odcierpieć. Mój brat odwiedzi Cię jutro rano, więc ufam, że to jeszcze aktualne. Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku życzy Kilmeny Delaware
.
 
O, jak widać, ten wątek jest najbardziej aktualny… Nie wiem, czy coś z tego wyniknie, skoro Ketris i Vaneshka już wyruszyli na poszukiwanie, ale co tam, mogę podjąć jeszcze jednego gościa. Przynajmniej „dzieciaki” się ucieszą.

26 XII

Wizje, wizje… Prawda, że są zupełnie niezwiązane z żadnym znanym mi wątkiem? Zdaje się, że przez jakiś czas wcale nie istniałam, a one istniały zamiast mnie. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak to właśnie odczuwam. W ogóle było ich trochę więcej, ale tylko te zapamiętałam.
Ocknęłam się z pewnym zdziwieniem, że udało mi się w ogóle dokonać tej sztuki. Że znajdowałam się we własnym łóżku, pod wytwornym baldachimem, to było już na porządku dziennym. Przez pierwszą chwilę tylko patrzyłam w górę i dopiero jakieś – nie uchwycone jeszcze – słowa uświadomiły mi, że nie jestem w pokoju sama. Siedziały przy mnie Lilly, Vanny i Djellia, uśmiechając się z ulgą.
– A chłopaki okupują kanapę – szepnęła ta ostatnia konspiracyjnym tonem. – Wystarczy, że jeden z nich zacznie ziewać, a od razu zaraża tym całą resztę.
– Można by pomyśleć, że po tych ilościach zielonej, którą Clayd w siebie wlał, będzie na chodzie przez następne pięć dób z rzędu – powiedziała na poły do siebie moja kuzynka. – Chociaż on tak potrafi nawet i bez wspomagania.
– Ja nie wiem, gdzie wasza powaga sytuacji – załamała ręce Lilly. – Mad przez kilka dni leżała jak umarła, a wy tu takie pogawędki…
– W tej chwili wydajesz się najbardziej niepoważna z was wszystkich – wychrypiałam i zdumiało mnie, jak mało panuję nad własnym głosem.
– Przypuszczam, że wszystkie jesteśmy siebie warte – uśmiechnęła się Djellia. – Ale ty i tak bijesz nas na głowę. Przyznaj się, od początku miałaś ochotę tam iść, prawda?
– To znaczy, gdzie? – nie zrozumiałam.
– Jak to gdzie? Do Szarych Światów. Na sam ich skraj, ale zawsze.
– Och – westchnęłam. – To ty mnie stamtąd zabrałaś?
– Nie, nie ja – pokręciła głową, a Vanny posłała mi tajemniczy uśmiech. – Ja zabrałam tylko Ellila.
– Aeiran cię do nas przyniósł pięć dni temu – poinformowała mnie kuzynka. – I razem cię składaliśmy. Ja też pomagałam! – dodała z dumą.
– I nawet ja – mruknęła Lilly. – Bo byłaś bardzo… Bardzo… No, domyśl się. Nieposkładana.
– Cieleśnie i duchowo – dokończyła Djellia wyjątkowo radośnie.
– A gdzie on teraz jest? – to było pierwsze, o co musiałam spytać. Ech, życie…
– Zmył się – teraz już Vanny uśmiechała się od ucha do ucha. – Po tym, jak go ostrzegłam, co mu powiesz na przywitanie.
– Że mógł mnie dogonić ciut wcześniej?
– Tak właśnie.
– No, to musiałoby być dużo, dużo wcześniej – westchnęłam. – Zaraz, mówiłaś, że ile dni temu?
– Pięć – odpowiedziała Lilly. – Dzisiaj jest dwudziesty szósty.
– I przespałam Przesilenie? – podłamałam się. – I zepsułam wam święta?
– Oj, nie pochlebiaj sobie.
– Ketris i Vaneshka też byli – przypomniała sobie Vanny. – Ale kiedy padło hasło „Biała Symfonia”, zmyli się i oni. W czystej euforii wobec wszystkiego, co kojarzy się z muzyką.
– No dobra, laski – Lilly podniosła się z łóżka i klasnęła w dłonie. – Mad wróciła do świata żywych, więc teraz powinna sobie odpocząć.
Nawet nie pytałam, po czym właściwie mam odpoczywać, tylko zaczęłam się domagać mojego zeszytu. Musiałam uwiecznić wizje, z którymi się obudziłam, nawet jeśli były zupełnie bez znaczenia. Dopiero teraz mogę zrobić im tę przyjemność i zapaść w sen.

[międzyczas]

Ogniska płonęły, rozświetlając ciemność nocy. Śmiech mieszał się z pogańską modlitwą, śpiew z miłosnymi westchnieniami.
Mężczyzna w masce zasłaniającej połowę twarzy zamierzał już opuścić polanę, ignorując tych wszystkich zamaskowanych ludzi dokoła, łączących się w zapamiętałym tańcu. Aż w pewnej chwili stanęła przed nim kobieta w śnieżnobiałej sukni, z woalką na twarzy, i pochwyciła jego dłonie.
– Chodź ze mną – szepnęła. – Kochaj mnie, a nie zaznasz już w życiu trosk.
– Nie mogę – powiedział nieobecnym głosem. – Nie mam czasu. Świat jest w niebezpieczeństwie.
– Czy wiesz, komu odmawiasz?! – syknęła. – W tę noc mamy władzę. Twój los zależy ode mnie.
Ale on tylko pokręcił głową i wyminął oburzoną kobietę, nie zastanawiając się wcale nad tym, jak zaciekła będzie jej zemsta…


Na dziedzińcu rosło kiedyś drzewo, które kwitło wielobarwnymi kwiatami i rodziło owoce zaspokajające głód na cały dzień. Teraz jednak z ziemi sterczał tylko spalony kikut.
Dwoje elfów o fioletowych oczach zbliżyło się z lękiem i rozpaczą. Dziewczyna spuściła wzrok, ale już po chwili wzięła się w garść i w pocieszającym geście położyła rękę na ramieniu brata.
To ona teraz musiała być silna.

Sędziwy mag zmarł. Co prawda jego uczennica nie mogła się z tym pogodzić, zawiedziona, że nie zdążył jej oświecić w tak wielu sprawach, ale zamierzała przynamniej strzec spokoju jego duszy.
A w każdym razie tej części, którą właśnie zabierała ze sobą, by ukryć ją w miejscu, którego nie znał nikt inny.
Nie zastanawiała się, co może się stać z pozostałymi sześcioma. Dopiero dużo, dużo później miało ją przygnieść poczucie winy, ale przecież nie mogła tego przewidzieć.

Młoda kobieta o jasnych włosach z fioletowymi końcówkami półleżała na ziemi, podtrzymywana przez dwie inne, wyglądające na całkowite swoje przeciwieństwa. Z wahaniem położyła dłoń na czole pochylonego nad nią przyjaciela, nawet nie próbującego ukryć troski w spojrzeniu. Z wahaniem, bo przecież go nie wybrała, lecz sam się wybrał do tej roli.
– Na wszystkich bogów tego świata – mruknął ze zniecierpliwieniem stojący w pewnym oddaleniu chłopak. – Przejdźcież do rzeczy i ruszajmy dalej, z a n i m to wszystko zdąży się przekręcić!

Tłum rozstępował się, chłonąc wzrokiem złotowłosego młodzieńca w jasnej zbroi, kroczącego ku tronowi. Chód miał pewny, ale na jego obliczu malowała się nieśmiałość połączona z nabożnym szacunkiem.
– Oczywiście wszystkim wiadomo, kto jest jego ojcem – szepnęła jedna z dworek, bo kobiety, jak wiadomo, spędzają czas głównie na plotkach. – Ale czy zrodziła go ta nieznana pani z Eskalotu? Czy może jednak nasza królowa, kiedy bawiła tak długo na Małych Wyspach?
– Może jeszcze ktoś inny – zaczęły chichotać inne. – Wszak ów Rycerz przyciągał panny i mężatki jak płomień przyciąga ćmy.
– Jesteście wszystkie takie same – prychnęła kolejna. – Ja bym raczej zwróciła uwagę na syna Ciemnej Pani, o tam.
Rzeczywiście, cały blask bijący od młodzieńca zupełnie przyćmiewał drugiego, idącego za nim krok w krok. Ten drugi był niższy i odziany w prostą czarną szatę, a na szyi miał zawieszony symbol księżyca. W ręku trzymał laskę, a głowę miał spuszczoną, by ukryć cień uśmiechu.
– Dlaczego Ciemna Pani wprowadziła go na dwór – zastanawiały się dworki, podobnie jak zastanawiała się większość królewskich rycerzy. – Czy kiedy król mianuje swojego następcę, ów Chłopiec-Cień zostanie jego doradcą? Czy może jego fatum?
A w oddali, na balkonie, stały trzy wytworne damy i patrzyły na obu młodzieńców nieodgadnionym wzrokiem…

Powoli cały świat pogrążał się w płomieniach, a Bestia o rudej sierści pędziła niestrudzenie na czterech łapach, obiegając go dokoła raz, drugi, trzeci… I nie wiadomo już było, czy ogień za nią podąża, czy raczej ją wyprzedza.
Zresztą, czy dla mieszkańców tego świata było to istotne? I tak nie miał tam pozostać nikt żywy. Ogień, tylko ogień zdolny był oczyścić ów świat, aby mógł się on narodzić na nowo.

Czekać chcą
Aż ktoś się połakomi na nie
Przerwie nić
Obudzi bogów, cisną gromy
Zawrze gniew
Gdy po ofiarę zejdą z nieba
Z góry patrz
Jak świat się wali
I leć…

Rozbłysły miliony świec, a ich płomienie wzleciały pod niebo i zamieniły się w gwiazdy.

18 XII

Miałam nadzieję, że tego dnia pojedziemy już w dalszą drogę – i nie miałam pojęcia, w co się pakuję, kiedy o poranku zobaczyłam Ellila, mocującego się z drzwiami ukrytymi w obrazie. Wcześniej trudno mi było w ogóle je dostrzec, ale teraz, gdy bóg wiatru próbował je otworzyć, stały się całkiem widoczne i oczywiste. A może rzeczywiste?… To też. Kto się dobrze przyjrzał, mógł zobaczyć na namalowanym niebie odciśnięte ślady dłoni i to mój wietrzny przyjaciel uznał za ważny trop.
– Po co ci to? – zapytałam, stanąwszy obok.
– Bo obleciałem już całą resztę tej posiadłości – odpowiedział bezczelnie. – I naprawdę jestem ciekaw, co jeszcze on tu może chować.
Zanim pociągnęłam temat dalej – bo naprawdę mnie zaintrygowało, co Ellil zdążył odkryć – naparł na drzwi jeszcze raz, kładąc dłonie na wyznaczonych miejscach. I tym razem mu się udało – obraz wchłonął go bez dalszych oporów. Szkoda tylko, że akurat w momencie, kiedy złapałam go za rękaw.
Tak, przeniknęliśmy tam we dwoje. Czy to nie było do przewidzenia?… Sama nie wiem. I jakkolwiek Ellil był tym zachwycony, ja tylko niepokoiłam się faktem, że nie ma żadnej drogi powrotnej. Była za to piękna wiosenna łąka, taka sama jak na obrazie; w oddali wzgórze, a z drugiej strony las. Sielski krajobraz, rozciągający się w nieskończoność. Czy gdyby iść przed siebie, można by w ten sposób dokądś dotrzeć?
Ellil od razu uznał, że tak.
– Nie bądźże lekkomyślny! – nie puściłam jego rękawa. – Nawet nie wiemy, jakimi prawami rządzi się to miejsce! Możemy zmarnować tu nadprogramową ilość czasu albo wyjść w zupełnie nieznanym miejscu, albo…
– A niby gdzie właśnie jesteśmy? – nie tracił pogody ducha.
– Dobra, przejdziemy się kawałek i na tym koniec – westchnęłam. – Może Cairell się nie wścieknie i po nas przyjdzie.
Na to mógł przystać, zresztą i ja nie mogłam długo narzekać w takiej scenerii. Gdyby tak Tenari albo Vanny, albo Geddwyn mogli być z nami… To takie idealne miejsce i idealna pora na wiosenną baśń – pełnia dnia, kwiaty gdzie nie spojrzeć, słońce wysoko…
Nie, zaraz. Słońca nie było. Choć wydawało się, że jest samo południe, niebo było zupełnie czyściutkie.
– Ktoś zapomniał coś tu domalować – mruknęłam, przystając.
– I co, niezadowolona jesteś? – domyślił się Ellil. – Uważasz, że jak nie ma słońca, to jedyną słuszną alternatywą jest noc? I gwiazdy?
– To też – wzruszyłam ramionami.
– Słuchaj… – coś mu nagle przyszło do głowy. – A co, jeśli właśnie nikt tu po nas nie przyjdzie? Jeśli ten typ nas tu zostawi za karę?
– T e r a z zacząłeś się tym martwić?!
– Nie – wyszczerzył zęby. – Podpuszczam cię. Dałabyś radę sama stąd wyjść?
Rozejrzałam się uważnie, starając się wtopić w tę przestrzeń, poczuć ją wszystkimi zmysłami.
– Może – oceniłam. – Ale wtedy moglibyśmy wylądować w Szarych Światach.
– Na pewno nie – zaprotestował z przekonaniem. – Nie popełniłabyś takiego błędu.
Uśmiechnęłam się szeroko, po czym złapałam go za rękę, a drugą otworzyłam portal…

…I nagle byłam w białym dymie, we mgle we mgle, jak powiedziałby Poeta, tyle że wcale się w tej mgle nie rozpłynęłam, a wręcz przeciwnie, czułam się niespodziewanie realna. W pierwszej chwili wręcz ż y w a na tle wszechobecnej martwoty, ale potem uznałam, że to jednak nie to. Nawet nie martwota, tylko właśnie brak realności.
Tylko ziemia pod moimi nogami była pewna i twarda – a do tego kamienista – ale właściwie rzadko ją widziałam przez opary mgły. Owijała mnie jak płaszcz, jak coś, co może osłonić albo pochłonąć. Wolałam więc nie stać w jednym miejscu, by nie dać jej okazji – ruszyłam przed siebie, choć nie wiedziałam, dokąd idę. Jeszcze bardziej zagubiona niż w namalowanym świecie Cairella, bo tam przynajmniej miałam miłą scenografię. I towarzystwo, które mi gdzieś zniknęło.
Nic mi nie przeszkadzało, nic nie zakłócało ciszy. Żałowałam egoistycznie, że Ellil nie przeszedł tu ze mną, bo mógłby rozwiać tę mgłę tę mgłę i może przekonałabym się, gdzie trafiłam. Że nie otworzyłam jeszcze raz portalu? Próbowałam, owszem. Ale równie dobrze mogłabym próbować roztrącać mgłę rękami.
W końcu zaczął się las. A może bardziej zagajnik, sama nie wiem. Skupisko drzew, bladych i martwych – tym razem rzeczywiście zwyczajnie martwych. Skojarzyły mi się z czymś przeczytanym dawno temu i aż zerknęłam w górę, by upewnić się, że na gałęziach nie wiszą odcięte głowy. Nie napotkałam jednak takiego widoku, bo gałęzi wcale nie było. Leżały w oddali, niczym drut kolczasty odgradzając ode mnie resztę tego świata – o ile cokolwiek dalej istniało. Drzewa zostały odarte ze wszystkiego, co piękne – o ile kiedykolwiek miały w sobie jakieś piękno. Nawet nie umiem sensownie oddać atmosfery tego miejsca, bo czy w ogóle była tam jakaś atmosfera?
Skrzywiłam się i ruszyłam dalej, wymijając drzewa. A tam, za osłoną ze splątanych gałęzi, stał rząd ludzi, bladych jak księżyc i zgaszonych jak słońce skryte za chmurą. Odwróceni do mnie tyłem, wpatrywali się we mgłę, w której ledwie można było dojrzeć zarys budowli.
– Jaka istota mogłaby zamieszkać w takim zamku, jak ten? – powiedział któryś szeptem, który jednak rozchodził się w powietrzu bardzo wyraźnie.
– Żadna – odrzekł obojętnie ktoś inny. – Dlatego właśnie on nie istnieje.
– Zbyt wiele zamków wyrasta w światach – w czyimś głosie zabrzmiała drwina. – Niektóre więc muszą trafiać właśnie tu.
Zbliżyłam się kilka kroków, a gałęzie trzaskały pod moimi nogami. Usłyszeli to; parę osób się odwróciło, a na twarzach mieli maski doskonałej obojętności. Tylko jeden z nich porzucił ją na mój widok, na rzecz czystej paniki.
– Co tu robisz, pani?! – wykrzyknął. – Nie powinnaś się tutaj t a k pokazywać!
– To znaczy, jak? – zatrzymałam się ze zdziwieniem.
– Jeszcze pytasz?! – oburzył się. – Gdzie twój smok, gdzie twe insygnia i kareta?! Dlaczego przybywasz tu, nie będąc w pełni władzy?!
Pozostali uśmiechnęli się jakoś nieładnie i zanim udało mi się dojść do słowa, jak na komendę ruszyli w moją stronę – i przeszli przeze mnie jak duchy.
Poczułam w ustach smak popiołu, a potem nie czułam już nic.

17 XII

Czy powinnam się przejmować, że kiedyś jacyś potomni będą czytać o tej podróży i wypytywać: a po co to? A dlaczego? Ale chyba każda moja podróż taka jest. I może się powtarzam.

To na razie dopisek z wczoraj. Otóż ujechaliśmy może dwie trzecie drogi – tak twierdzi Pokrzywa, bo ja poczucia czasu nie mam – kiedy wyjechały nam naprzeciw sanie. Tym razem nie było zaczarowanego gościńca, a w pojeździe zamiast Riena siedzieli dwaj jegomoście ze złotymi odznakami na czapkach, ale na moment zapomniałam, że to inna bajka. A potem przyszedł mi do głowy pomysł, który być może uskutecznię, kiedy lepiej się rozeznam w zmianach rzeczywistości. Na razie jednak to nie czas na takie roztrząsanie. Ważne, że wyjechano nam na spotkanie, w dodatku w pełni uprzejmości.
– Jaśnie pan na Aifric Gaulde zauważył, że zmierzacie w kierunku jego posiadłości – powiedział grzecznie ten jegomość, który nie powoził. – Oferuje wam gościnę, gdyż wkrótce rozpęta się zamieć.
Spojrzałam na niebo – nadal nie było ani jednej chmurki, ale Ellil z namysłem pokiwał głową i to przesądziło sprawę.
– Będziemy zaszczyceni – odpowiedziała Lilly, bo to właśnie do niej się zwrócono. Nie da się ukryć, że wyglądała najpoważniej z nas wszystkich. Chętnie też władowała się do sań, a tam okutała się w futra i niemalże zasnęła. Czasem zapominam, jak bardzo jest ciepłolubna, zwłaszcza, że przez całą drogę ani razu się nie poskarżyła.

Niewiele minęło czasu – a może to ciekawość czegoś nowego skróciła go w naszych umysłach – a już dotarliśmy do wzgórza, na którym wznosiła się oczekiwana posiadłość. Nie przypominała obronnego zamku, raczej pałacyk – elegancki i zdobiony rzeźbami. Po obu stronach każdego okna wyłaniały się ze ścian postacie, jakby podtrzymujące okienne ramy, a każda z dwóch wież miała balkonik, wręcz stworzony do spoglądania z niego w dół, oczekując ukochanego. Mimo wszystko jednak miejsce to nie krzyczało: Podbijcie mnie, mieszka tu snobistyczny frajer, a przynajmniej nie dla takich, którzy umieją słuchać.
– Te mury są wręcz przesiąkniete czarną magią – szepnęła Lilly, lecz nie tak cicho, by nie usłyszał tego woźnica. Ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się z dumą.
– Oczywiście – przytaknął. – Poprzedni jaśnie pan Alastrann, który zaprojektował tę budowlę, był wielkim czarnoksiężnikiem, a jego syn nie ustępuje mu pola.
– Mam tylko nadzieję, że mnie tu nie zemdli – westchnęła Lilly, z podziwem przyglądając się rzeźbom. Było jasne, że c h c i a ł a przyjrzeć się posiadłości od środka.
– Ze mną przecież wytrzymujesz – pocieszyłam ją.
– No tak, ale to jest l u d z k a magia. Gdybyś się tyle o niej nasłuchała od babci, co ja…
To mogłam zrozumieć, ale już nic nie powiedziałam, bo Djellia i Ellil pociągnęli nas do drzwi (konie zostały już odprowadzone do stajni, gdziekolwiek się znajdowała). Otwarły się one same, z głośnym skrzypieniem, weszliśmy więc do środka. Naszym oczom ukazał się przestronny hol i schody, prowadzące na wyższe piętra. Gościnny gospodarz właśnie schodził, by nas powitać – a raczej zbiegał, w pośpiechu narzucając jasną marynarkę na dość wyświechtaną koszulę. Kiedy znalazł się na dole, zaczął od zgromienia nas wzrokiem.
– Co za kiepskie wyczucie czasu! – rzucił na przywitanie, szamocząc się z rękawami. – Akurat teraz, kiedy burza śnieżna ma szaleć przez całą noc! Na całej mojej ziemi takie rzeczy wie się z wyprzedzeniem!
– My jesteśmy tylko głupimi podróżnymi – powiedziała sucho Lilly i coś w jej głosie kazało mężczyźnie się zreflektować.
– Dlatego też po was posłałem. Wybaczcie – wygladał teraz jak chłopiec, który coś przeskrobał. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, odgarnął jasne włosy, które jednak znów opadły mu na oko. – Po prostu jeśli ta zamieć się uda, to będzie spory krok naprzód w moich eksperymentach.
No to pięknie, trafiliśmy na czarnoksiężnika-naukowca, tworzącego sztuczne zamiecie. Ale przyznam, robił całkiem miłe wrażenie, jeśli akurat się nie złościł. Nawet Lilly to później przyznała.
– Czy te eksperymenty mają jakiś wyższy cel? – spytała z zaciekawieniem Djellia.
Mag przyjrzał jej się uważnie, a na jego twarz wypłynął uśmiech, też chłopięcy, ale już zuchwały.
Zastanawiałam się, ile może mieć lat – nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia parę, ale w jego profesji nigdy nic nie wiadomo.
– Mam pomysł – powiedział. – Pójdziecie teraz na górę, zjecie kolację i szczelnie zamkniecie okna, a jutro porozmawiamy sobie o wyższych celach magii.
Przywołał kobietę w liberii, bardziej przypominającą żołnierza niż służącą, a sam szybkim krokiem zniknął w jakimś korytarzu.
– Mam nadzieję, że jaśnie pan Cairell nie zniechęcił państwa swoim zachowaniem – powiedziała kobieta, prowadząc nas na wyższe piętro. – Kiedy pochłaniają go badania, przestaje się przejmować czymkolwiek innym.
– A ja mam wrażenie, że się właśnie przejął – uśmiechnęła się Djellia i nie mogłam się z nią nie zgodzić.
Poza wieżyczkami, posiadłość ma trzy piętra, a nas ulokowano na drugim. Zauważyłam na każdym półpiętrze obrazy, ale w ruchu nie mogłam im się bliżej przyjrzeć, postanowiłam więc, że zrobię to nazajutrz. Najpierw były trzy wielkie portrety, które wydały mi się jakby znajome, wyżej zaś całą ścianę pokrywało malowidło, przedstawiające przepiękną wiosenną łąkę. Tam wszyscy obejrzęliśmy się z zachwytem, zapominając, że na zewnątrz jest zima i przemiła perspektywa śnieżycy.
W końcu dotarliśmy do naszych pokoi, niewielkich, a urządzonych z takim przepychem, że tylko uciec z krzykiem. Za to na kolację dostaliśmy pizzę, a nie jakieś arcywymyślne danie.
Zasypiałam z huczącym wichrem w roli kołysanki.

O poranku, zamiast grzecznie zejść na śniadanie, stanęłam przed trzema portretami, żeby je sobie dobrze obejrzeć. Towarzyszył mi Tenari i zdumiały mnie jego priorytety – choć tak się opchał kolacją, że właściwie nie powinnam się dziwić…
Pośrodku widniał wizerunek białowłosego maga o mądrym obliczu. Nosił granatową szatę w gwiazdki – dobrze, że bez kapelusza do kompletu – i wznosił wzrok ku górze, jakby się nad czymś zastanawiając. Po jego lewej stronie znajdowała się elfia dama o kasztanowych lokach i wyrazistych rysach, ubrana w efektowną zieloną suknię. Spoglądała kątem oka, stojąc z założonymi rękami i wyzywającą miną, jakby chciała rzucić jakąś ciętą replikę. Ostatni portret przedstawiał niewysokiego mężczyznę o ciemnej karnacji, wydłużonych uszach i wielkich, czerwonych oczach – z pewnością był vlexinem, pobratymcem mojej przyjaciółki San-Q. Ten z kolei wydawał się ciężko zniecierpliwiony tym, że musi tak stać i pozować, kiedy dokoła dzieją się ciekawsze rzeczy.
Nasączone myślami – dobiegł mnie przekaz od Tenariego.
– Te obrazy? – zainteresowałam się. – Czyimi myślami? Jakimi?
Zbyt mądrymi… Przeważnie – stwierdził z niechęcią. – Ale o tej pani ktoś myślał z pasją, o tym pośrodku z zawiścią, a o tym drugim z drwiną. Ciekawe, kto.
– Ja jestem ciekawa, dlaczego – uśmiechnęłam się.
Nie wgłębialiśmy się dłużej w temat, bo w tej chwili zbiegł do nas Ellil, kolejny, który nie musiał myśleć o jedzeniu. Był naprawdę podekscytowany.
– Słuchajcie, nie uwierzycie! – zawołał radośnie. – Ta łąka piętro wyżej, nie?
– No! – odruchowo wpadłam w jego ton.
– No właśnie! W tym obrazie są ukryte drzwi!
– I właśnie przez nie przeszedłeś – dokończyłam domyślnie. Lepiej, żebym to ja go objechała, zanim dowie się pan domu.
– Nie, tak dobrze to nie było – od razu mina mu zrzedła. – Nie udało mi się ich otworzyć.
– I bardzo dobrze – usłyszeliśmy poirytowany głos. Nasz gospodarz zjawił się w holu, a towarzyszyły mu Djellia i Lilly, uśmiechając się uroczo niczym hostessy.
– Nikt poza mną nie znajdzie drogi powrotnej, jeśli przejdzie przez te drzwi – ostrzegł czarnoksiężnik z groźną miną. – I nie wiem, czy nawet ja dałbym radę go potem odnaleźć.
– Dzień dobry – powiedziałam wesoło. – Udała się śnieżyca?
– Śnie… A, tak – nieoczekiwanie uśmiechnął się szeroko. – Tak, jak najbardziej! A skoro przyjęliście moją gościnę, zamiast zamarznąć tam na zewnątrz, zapraszam was na uczczenie tego sukcesu. W tych dniach i tak nie znalazłby się nikt inny, kogo mógłbym zaprosić.
– Mam nadzieję, że będzie herbata – wtrąciłam szybko. – Tylko herbatą oblewam.
– Jak dla mnie, może być nawet wyciąg z aloesu z miodem – roześmiała się Djellia. – Dawno nie miałam takiego widoku za oknem.
Zanim jeszcze nasza trójka zdążyła zejść, Tenari wysłał bezpośredni przekaz do czarnoksiężnika. Tamten zmarszczył brwi i rozejrzał się (nieco paranoicznie), ale szybko zorientował się, któż to mówi mu w głowie i spojrzał na niego z podziwem.
– Te osoby na portretach, tak? – odezwał się z namysłem. – Byli gośćmi mojego ojca, wiele lat temu. Pomogli mu ocalić nasze ziemie przed wielkim niebezpieczeństwem, choć wtedy stara posiadłość została zniszczona.
– Czyli troje bohaterów, tak? – mruknęłam. – Dałabym głowę, że już gdzieś widziałam takie portrety. W jakimś innym domu…
– Nie zdziwiłbym się – wzruszył ramionami. – Oni podróżowali po wielu światach, z pewnością wsławili się jeszcze innymi czynami wartymi uwagi. Nie mogę jednak powiedzieć wam o nich więcej – nie było mnie jeszcze wtedy na świecie.

Herbata się znalazła – miała lekki posmak miodu, ale nawet mi to nie przeszkadzało – a Cairell Alastrann okazał się całkiem miłym gospodarzem, choć często podnosił głos. Z początku byłam czujna, pamiętając, że przed dwoma laty mag o tym imieniu poważnie podpadł Kaede – sporo się o tym nasłuchałam od Enrith i jeszcze trochę od Geddwyna – potem jednak trochę odpłynęłam, kiedy rozmowa zeszła na magię. Djellia i Cairell faktycznie rozprawiali o jej naturze, przyczynach i skutkach, a to nie do końca był mój rewir zainteresowań. Ponieważ sama intuicyjnie posługuję się wrodzoną mocą – no i magią zawartą w rzeczach, ale to już inna para kaloszy – idea uczenia się zaklęć jest dla mnie nieco abstrakcyjna. Tylko raz tego próbowałam, ale w grę wchodziła magia związana z gwiazdami, więc trudno mi było przejść obok niej obojętnie… Nawet podróżowanie portalami traktuję jak coś, co potrafię od początku swojego istnienia – zresztą może rzeczywiście tak jest, zważywszy, że ciągle nie pamiętam swojego pierwszego życia. W każdym razie dyskusja stawała się coraz bardziej zażarta i głośna, aż w końcu Cairell warknął coś ostro – dopiero wtedy ocknęłam się z zamyślenia – wstał i z furią na twarzy wypadł z obwieszonej gobelinami komnaty. Djellia westchnęła z rozbawieniem i poszła za nim; jakimś cudem udało jej się go ugłaskać i przyciągnąć z powrotem, i znowu było całkiem miło.
Najważniejsze jest to, co uświadomił nam trochę później – jakoś mi to umknęło, ale świat, w którym przebywaliśmy, znajdował się na samym skraju Zachodu. Tuż przy granicy z Szarymi Światami. A to chyba nie do końca o to chodziło.

16 XII

Od rana myślę o zawilcach i powojach. Nie wiem, skąd mi się przyplątały – może to efekt piosenek, które rozbrzmiewają mi w słuchawkach, a może echo jakiejś odległej opowieści – ale pora roku i sceneria nie są po temu odpowiednie, oj, nie. Uznaliśmy zgodnie, że jeśli chcemy szukać Liry i podążać śladem wędrowca z książki, powinniśmy rozglądać się tam, gdzie jest naprawdę porządna zima. Problem w tym, że panoszy się ona na całym Zachodzie, uciekłszy zupełnie z pozostałych stron światów, a kto wie, gdzie właściwie znajduje się ta cała Biała Symfonia? Może w zupełnie innej domenie? Tylko że moich towarzyszy ten fakt o dziwo nie zraża. Mnie zresztą też nie.
I oto niecodzienna procesja wędruje przez bezdroża, brnąc po kolana w śniegu. Konkretnie to po nie własne kolana, bo przecież jedziemy konno, a nasze wierzchowce parskają głośno, jakby im śnieg sypał w nos. Tymczasem nie ma ani jednej chmurki, z której mógłby sypać – tylko leży i leży, rozciąga się chyba aż do horyzontu…
Owe bezdroża są zdecydowanie bardziej kuszące niż miejskie mury, zza których wystają dymiące kominy i dolatują aromaty, będące chyba wynikiem idei: „zmieszajmy wszystkie substancje chemiczne, które mamy pod ręką, i podpalmy”. Zajrzeliśmy tam może na dwie godzinki – tylko Ellil został za bramą, bo uznał, że to nawet gorsze niż jego świat – a tylko dlatego na tak długo, bo zainteresowały nas straszące pośrodku miasta ruiny. Słowo daję – z jednej strony machiny parowe, fabryki i odmalowane dokładnie kamienice, a z drugiej coś, co kiedyś było okazałym zamkiem, a teraz tylko smętnymi szczątkami, zapuszczonymi i zapomnanymi. Na tyle zapomnianymi, na ile to możliwe, skoro tkwią w samym centrum. Albo ten zamek doprowadziła do takiego stanu jakaś niszcząca magia, albo wspomniane powyżej idee – jeśli to drugie, to może zostawiono go tak ku przestrodze?
– To stara posiadłość Alastrannów – poinformował nas jakiś przechodzień ze zrozumieniem dla wścibskich turystów. – Już od prawie dwóch wieków usiłujemy coś z nią zrobić, ale krążą nad nią zbyt potężne zaklęcia, które tracą moc niezwykle powoli. Być może za następne dwieście lat…
– Skoro ta jest stara, to znaczy, że istnieje też nowa? – podchwyciła prędko Mezz’Lil.
– O tak – potwierdził nasz rozmówca. – Wybudowano ją kawałek drogi stąd, na południe. To właściwie już za granicą, ale z pewnościa jej mieszkańcy już wiedzą o waszym zainteresowaniu… Wszystkie okoliczne ziemie do nich należą.
Próbowałam go podpytać, dlaczego zamek skończył jako bynajmniej nie malownicza ruina, ale wymówił się pośpiechem, bo to już pora do pracy i w ogóle. Nie mieliśmy ochoty sprawdzać siły rzeczonych zaklęć, zresztą fabryczne dymy gryzły w nosy na tyle, byśmy szybko opuścili miasto i ruszyli w dalszą drogę.
Tutaj powietrze jest czyste i ostre, a gwiazdy jasne i nagromadzone tłumnie, jakby specjalnie dla nieba nad tym światem. Takie widoki rzadko się zdarzają i spędzam godziny na podziwianiu ich, podczas gdy hałaśliwe towarzystwo, z którym podróżuję, istnieje gdzieś na krawędzi mojej świadomości. Jak dotąd niespecjalnie im to przeszkadza, co nie znaczy, że przestali zwracać na mnie uwagę. Bo kiedy uznałam, że warto by wybrać się na południe, wszyscy zgodzili się bez żadnych zastrzeżeń. Jakbym była, jasny gwint, przywódcą.

14 XII

- Szare Światy to mit – powiedziała z przekonaniem Ka’Shet. – Taki sam mit jak zamek Nadzieja czy tajemnica Tysiąca Szmaragdów.
Krążyła po kryształowej komnacie, władcza dama o srebrnych włosach, bez patrzenia omijając stojące tu i ówdzie skrzynie ze skarbami. Lilly i ja usiadłyśmy na jednej z nich, choć próbowała kłapać wiekiem. Połowę komnaty zajmowała Kess’Sah, rozłożywszy wygodnie skrzydła. Miejsca było niewiele, ale nie zdecydowała się zmienić postaci – można by wysnuć daleko idące wnioski, ale jakoś trudno mi myśleć, że matka Lilly może być tak dziecinną istotą.
- Co to w takim razie jest? – ruchem głowy wskazała na trzymane przeze mnie pudełeczko. – Miniatura tej shael’leth wyraźnie dowodzi, że istnieją. To, że nigdy do nich nie trafiliśmy, to tylko szczęśliwe zrządzenie losu.
No dobrze, spierają się, wszystkie równie skonfundowane zmianami w rzeczywistości, ale czy ta smoczyca nie mogłaby przestać odnosić się do mnie z wrogością? Całe szczęście, że nie powiedziałam im o tym miłym stadku shael’lethów, które spotkałam podczas moich podróży. Chociaż ciekawe, która pierwsza przypomniałaby, że srebrne smoki Chaosu wyginęły dawno temu. Wtedy druga musiałaby się z nią pokłócić…
- Wszyscy wiemy, że istnieją – obruszyła się Ka’Shet. – Rzecz w tym, że nikt nie wie, jakie są naprawdę. Wszystko, co o nich powiedziano do tej pory, to tylko domysły. Albo opowieści trubadurów ze skłonnością do dramatyzmu. Nikt stamtąd nie wrócił, bo jeszcze nigdy nikt tam nie trafił.
- Przecież nie przyszłyśmy tu po to, by dyskutować o Szarych Światach! – Kess’Sah zaczynała tracić cierpliwość. – Miałyśmy porozmawiać o tym, czy pozwolić mojej córce na wędrówkę poza ten świat!
- Bez konsultacji ze mną – przypomniała zimno przewodniczka gromady – pozwoliłaś swojej młodszej córce na wędrówkę z trupą T'Torena po tym szalonym świecie. Tymczasem Mezz’Lil jest już dorosła, a Miya jeszcze nigdy nie zawiodła mojego zaufania.
- Przyznała, że jestem dorosła – szepnęła do mnie Lilly. – Sytuacja jest naprawdę poważna…
Nie mogłam się z tym nie zgodzić. Ka’Shet była surowa, ale z pewnością nie nadopiekuńcza, za to Kess’Sah ciągle próbowała nadrobić lata, które spędziła jako Śpiąca Strażniczka. W każdym razie w stosunku do starszej córki… Chciałam zapytać, czym, u licha, jest ta trupa T'Torena, ale Lilly uciszyła mnie jednym syknięciem, kiedy tylko otworzyłam usta. Nie wiem, do kogo jest bardziej podobna – do matki czy do babki…

- Sama wiesz, co mogłybyśmy teraz zrobić – westchnęłam, gdy już siedziałyśmy spokojnie w panieńskim pokoiku, tak przytulnym, jak to tylko możliwe w przypadku górskiej jaskini. – Wybrać się do Pai Pai, a potem na Andromedę, do San. W głowie mi się nie mieści, że do tej pory tam nie byłaś.
- Sama wiesz, jak mam teraz w domu – odparowała Lilly. – Poza tym nie marudź teraz. Obiecałaś coś tej dwójce wariatów, nie?
- Nie ma sensu szukać tego miasta na siłę – pokręciłam głową. – Jeśli nadejdzie stosowna pora, samo się znajdzie. Ja nie jestem im potrzebna do szukania.
- Czy ja wiem? Myślę, że…
Niestety, nie dowiedziałam się, co w tej chwili myślała Lilly, bowiem do pokoju wpadli Djellia i Tenari. Oboje roztrzęsieni, choć demoniątko wyglądało raczej jak po obejrzeniu dobrego thrillera (nie, żebym karmiła dziecko dreszczowcami), podczas gdy Djellia robiła wrażenie grzesznicy, którą dopadło sumienie.
- No, co jest? – zapytałam konkretnie, biorąc małego na ręce.
- Pozwoliłam mu… Zajrzeć do mojej głowy – załkała Djellia. – Nie wiedziałam… Nie sądziłam…
Westchnęła ciężko, a potem usiadła na podłodze i schowała twarz w dłoniach. Nie płakała – jak ją znam, chyba nie potrafiła płakać – ale wyraźnie ciężko jej było na duszy. Dlatego, że mi dziecko rozemocjonowała, czy po prostu wypłynęło jej na wierzch świadomości coś, o czym nie chciała pamiętać?
- Co zobaczyłeś, Ten-chan? – szepnęłam do demoniątka, podczas gdy Lilly podeszła do Djellii i objęła ją uspokajająco.
- Strach. Ciemność – napłynęły do mnie do mnie pełne przejęcia myśli. – To tam byłaś? Czy to tak wygląda?
Przez chwilę widziałam jego wizje, postrzępione i szczątkowe, ale potrafiłam je rozpoznać.
- Pokażę ci m o j ą Ciemność, chcesz? – uścisnęłam go mocno. – Zobaczysz, jak powinna wyglądać.

12 XII

Czy to się musiało stać? Musiało? Oj, z pewnością musiało. Są rzeczy, które uparcie się nie zdarzają, a tymczasem inne przychodzą z upodobaniem. Sadystycznym. Moja podświadomość ma wprawę w ich przeczuwaniu, a potem pluję sobie w brodę, że wykrakałam, a nie przeciwdziałałam. Na szczęście radzenie sobie z druidami też mam już opanowane, a Lilly tym bardziej.
Obudziliśmy się oplątani pędami ardelisu. Sam fakt, że w ogóle zdołaliśmy się obudzić – zwłaszcza Lilly i Tenari, śpiochy z powołania – godny jest podziwu, za to nie wiedziałam, co myśleć o tym, że Ellil dał się złapać. Ciekawość powinna mieć swoje granice, tak powiadam ja! – ja! – ja, która tak często pozwalam się wpakowywać w najdziksze opowieści! Potem jednak bóg wiatru opowiedział nam, jak to swoją mocą odpędził od nas toksyczne opary, dzięki czemu nie spaliśmy długo, a on się zrehabilitował.
Tylko Djellię oszczędzono – stała obok arcydruida, tyleż zaniepokojona, co zaintrygowana. Okazało się, że Zachodni Krąg postanowił wziąć ją pod swoją pieczę, aby rozwinąć jej talent do magii Natury i wyhodować sobie nową ortodoksyjną bojowniczkę o Jej prawa. Aż chce się zakrzyknąć: „Weźcie szturmem Althenos! No, na co tak długo czekacie?”…
- Wy dwoje – zadowolony z siebie arcydruid wskazał na mnie i Ellila – zostaniecie odesłani z powrotem do sfery żywiołów, obróceni w to, z czego powstaliście. Natura uwięziona w ludzkiej postaci, to najgorsze bluźnierstwo.
- Gdzieś w tych słowach tkwi błąd – szepnął do mnie bóg wiatru. – Ale nie wiem, czy jestem na tyle wredny, by go wytknąć.
- Ach… Zachodni Krąg – westchnęła Lilly nostalgicznie.
Co druidzi zamierzali zrobić z nią i Tenarim, tego już nie dosłyszałam, bo skoncentrowałam się na zamrażaniu wody w pędach ardelisu. Kiedy ta diabelna roślina zaczęła pokrywać się szronem, mrugnęłam do przyjaciółki, która użyła całej swojej siły… No, c a ł a siła to było jednak troszkę za dużo, mieliśmy więc małe trzęsienie ziemi gratis…
- Szpanerka – stwierdził Ellil z zachwytem.
Rozprostowałam ręce i wstałam, uśmiechając się do arcydruida najsłodziej, jak tylko zdołałam.
- A wiecie, w ilu procentach ludzki organizm składa się z wody? – zapytałam, wywołując tym małe poruszenie. Doprawdy, czy oni nie potrafią się uczyć na własnych błędach? Czy popełnianie ich raz za razem sprawia im przyjemność?
- Nie do wiary, że znowu to zrobiłyśmy – mruknęła Lilly, gdy nie nękani przez nikogo siodłaliśmy konie. – Faktycznie zataczamy krąg… Choć co prawda teraz był konkretny powód.
- A jaki był poprzedni? – zainteresował się Ellil, machając jednocześnie na Djellię: – Ej, idziesz, czy wolisz być druidką?
- Idę, idę – odmachała mu dziewczyna, wsuwając za pazuchę jakieś listki czy co to mogło być.
- Poprzedni… – Lilly wzruszyła ramionami. – Nie wiem, na ile znasz Maddie, ale ona zawsze z wyprzedzeniem wywęszy ciekawą historię i jak tylko dojrzy jej potencjalnego bohatera, zgarnia go, nie oglądając się na nic.
- Nieprawda, czasem się oglądam – obruszyłam się.
- A, to to i ja wiem – pokiwał głową błękitnowłosy. – Dużo już takich zgarnęła? Bo przypuszczam, że się zaliczam. Jak już się do mnie przyczepiła, to nie chciała dać spokoju…
Te słowa dały mi do myślenia o J, jej świecie i wątkach, które pozostawiłam w  t a m t e j domenie. Jeśli rzeczywistości zaczęły się przeplatać, to czy powinnam się tu wkrótce spodziewać całego przedszkola Chaosu? Zupełnej zmiany porządku światów?
Chyba tylko Tenari odgadł, że coś mnie trapi i przyglądał mi się z niepokojem.

11 XII

- Wiesz może coś o Wietrznym Mieście Lira? – zapytałam wczoraj Lilly, po tym jak bezczelnie urządziliśmy sobie postój w siedzibie Zachodniego Kręgu. Druidzi przyjęli nas bardzo gościnnie – albo nie poznali, albo zadziałał urok osobisty Djellii i Ellila. A może po prostu zaciekawiły ich gadające konie?
- Nic a nic – moja przyjaciółka pokręciła smętnie głową, po chwili jednak się ożywiła. – Ale mogę ci sprzedać legendę o zamku Nadzieja, chcesz?
- Może być, tylko wymień cenę.
- Jeszcze coś wymyślę – obiecała i uśmiechnęła się tajemniczo. – Otóż zamek Nadzieja pojawił się pewnego czerwcowego dnia na polach Attlanu. Wkrótce miała się rozpocząć bitwa, więc po obu stronach stały takie wielkie wojskowe namioty, a w nich ludzie i arminowie kończyli się dozbrajać.
Słuchałam z uwagą, bo wspomniane przez Lilly wydarzenie przeszło do historii srebrnych światów jako jedna z największych bitew, która się nie odbyła. O zamku zjawiającym się znienacka historia jednak milczała.
- Jedni i drudzy wysłali swoich posłów, żeby się wywiedzieli, co to za dziwo – ciągnęła moja przyjaciółka. – Ci podeszli ostrożnie, a tu z zamku wychodzi wielka czarodziejka i pyta: „Czy możey tu zostać?” Na co posłowie, że nie, bo ta równina to granica między Essit a terytorium arminów, a poza tym zaraz ma się rozpocząć walka.
Uśmiechnęłam się szeroko, bo takie wersje historii lubię najbardziej. Lilly odwzajemniła uśmiech i zapowiedziała, że teraz będzie najlepsze.
- Bo tak: czarodziejka bluzgnęła falą przekleństw i zaczęła wygadywać, że jak to w takich warunkach może być zamek Nadzieja, a nie Rezygnacja czy tam Rozpacz – wyszczerzyła zęby. – Ale po chwili się uspokoiła i oznajmiła, że w takim razie trzeba szukać dalej. Weszła z powrotem do zamku, który zniknął równie nagle, jak się pojawił.
- I co? – spytałam, chichocząc już w najlepsze. – Obie strony, natchnione przez powiew nadziei, postanowiły zawrzeć pokój?
- Właśnie! – kiwnęła głową moja przyjaciółka. – A najciekawsze, że zamek ponoć nadal krąży po światach i szuka dla siebie miejsca. I kiedy już je znajdzie, zmieni je na zawsze.
- W to nie wątpię, jesli inni jego mieszkańcy są tacy jak ta czarodziejka.
- A swoją drogą, dziwne, że dotąd nie opowiedziałam ci tej legendy. O zamku Nadzieja opowiada się przynajmniej w kilku światach Srebrnej Domeny – mruknęła Lilly. – A wracając do twojego pytania, o co chodzi z tą Lirą? Dałabym głowę, że miasto wiatrów będzie się nazywać jakoś bardziej… Dęto.
- Chcę pomóc Ellilowi i Djelli je odnaleźć – wyjaśniłam. – Głównie dlatego, że sama nic o nim nie wiem.
- A co zrobisz, jak już odnajdziecie?
- Dopiero teraz o to pytasz? – roześmiałam się. – Przyznam, że nie miałabym nic przeciwko odwiedzeniu Szarych Światów.
Lilly poderwała się z tak głośnym okrzykiem, że aż zakłóciła wieczorne obrzędy. Djellia, której pozwolono w nich uczestniczyć, powiadomiła nas potem, że druidzi przerwali na chwilę swoje modły i też się poderwali w popłochu. Za to śpiący przy nas Tenari nie zareagował w żaden sposób.
- Czyś ty oszalała?! Od kiedy się znamy, nie miałaś tak durnego pomysłu, nie licząc może poprzedniej wizyty tutaj!
- Od poprzedniej wizyty zaczęło się ratowanie świata.
- Bo i było go przed czym ratować – prychnęła. – Nigdy wcześniej nie wspominałaś nawet o takiej chorej możliwości!
- Nigdy wcześniej nie było czegoś takiego jak Szare Światy – odbiłam piłeczkę, nie zastanawiając się nad tym, co mówię.
Na te słowa Lilly zrobiła minę jakby połknęła żabę.
- Mad, gdzie ty główkę zostawiłaś? – odezwała się powoli. – Między Srebrną Domeną a tą z a w s z e istniały Szare Światy. Podczas zmieniania domeny z a w s z e istniało ryzyko, że pochłoną podróżnika.
- Odwiedzałam cię w Alkhai Golt częściej niż sama pamiętam – westchnęłam – a jakoś nigdy nie było mowy o żadnym ryzyku. A kiedy przenosiłam twoją gromadę w góry Fe’Xil? Czy twoja babcia wysunęłaby w ogóle taką propozycję?
No i klops. Obawiam się, że zabiłam biedaczce ćwieka, przez co do dziś się męczy ze zrozumieniem tego fenomenu.

Właściwie powinnam chyba zacząć od „wbrew pozorom żyję” zamiast od dialogu ni z gruszki, ni z pietruszki… A najlepiej po prostu napisać coś wcześniej, ale miałam za dobrą zabawę, żeby się nad tym zastanawiać. Wiadomo, że najmilej spędzony czas najtrudniej opisać, prawda? Nie spodziewałam się, że spotkam Lilly jeszcze w Solen, tymczasem jej odpowiedź na moją wiadomość przyszła już po kwadransie, prosto z pewnego nadmorskiego miasteczka, o które zahaczyłyśmy… Cztery lata temu, podczas tamtej niezapomnianej podróży? Już cztery? Kiedy to minęło? Odpowiedź w każdym razie brzmiała: A ja czekam i czekam, i czekam… No i się doczekała. W rezultacie wszyscy razem wyruszyliśmy w kierunku doliny Naith, dokładnie tą samą trasą, co przez czterema laty. Tylko oczywiście w drugą stronę.
Tak, właśnie to jest przyczyna wspomnnianej dobrej zabawy. Prawie co przystanek, to wspomnienia, a każde wspomnienie Lilly komentuje z werwą i profesjonalizmem pilota wycieczki. Zdaje się, że zachowywałam się podobnie, kiedy pokazywałam jej DeNaNi, tyle że dużo szybciej zachrypłam. Ellil i Djellia słuchają jej wywodów tyleż z zaciekawieniem, co chyba bez zrozumienia… Chociaż był przynajmniej jeden moment, w którym się wczuli. To było w Creyone, w nieśmiertelnych ruinach, gdzie zaszczyciłyśmy kiedyś swoją obecnością pewien straszny konkurs śpiewu. Tym razem stały zupełnie puste, więc Lilly wyszła na środek i zaśpiewała jakiś musicalowy kawałek, wygłupiając się przy tym bez umiaru. Djellia szybko poszła w jej ślady, potem zachęcony Ellil – który, swoją drogą, wygrałby pewnie tamten konkurs ex aequo z Ketrisem, taki ma talent – i wreszcie ja. Na szczęście nie mieliśmy tym razem wzmacniacza głosu w koniczynce, bo może całe miasto poderwałoby się w popłochu. Jedyną publicznością był Tenari i trzy konie, z czego tylko ten pierwszy bił brawo z entuzjazmem. Nie żeby konie mogły bić brawo, ale…
No, teraz jesteśmy już blisko gór Fe’Xil, ale nie wiem, kiedy pożegnamy się z lasem Zachodniego Kręgu. Zdaje się, że Djellia właśnie wyjawiła druidom, iż liznęła trochę magii natury, więc albo nas stąd prędko nie wypuszczą, albo sama będzie się ociągać, wisząc im na rękawach i prosząc o bardziej zaawansowane nauki…