*

Zwróciłam uwagę, że pomieszkiwanie w górskich jaskiniach zdarza mi się nadzwyczaj często. Może mój wewnętrzny shael'leth do nich lgnie? Nawet jeśli smoki nie przebierają swoich siedzib za ludzkie - mniej więcej - miasta, to i tak otoczenie przywodzi mi na myśl góy, w jakich mieszka gromada Caranilli albo Ka'Shet. Pewnego dnia być może (brońcie bogowie!) wrócę do domu, rozejrzę się z niesmakiem i zapytam samą siebie, co właściwie robię w takim dziwnym miejscu.

- Nie da rady - pokręciłam głową, powtarzając po raz czwarty to, czego żadna ze stojących przede mną osób nie chciała przyjąc do wiadomości. Disandriel patrzyła na mnie podejrzliwie, tylko czekając, aż ujawnię swój podstęp (oczywiście niczego takiego nie uknułam), Cuan nie wydawał się specjalnie zaskoczony, w przeciwieństwie do Nemhathir, zawiedzionej niepowodzeniem eksperymentu, w którym przed chwilą wzięła udział. A przynajmniej chciała wziąć, tymczasem nawet przeskoczenie z jej komnaty do mojej sypialni okazało się niemożliwe.
- To przecież nie ma sensu - po raz pierwszy, odkąd ją spotkałam, jej głos lekko stracił na władczości. - Skoro stoję tuż przy was, obszar portalu powinien mnie objąć, nieprawdaż? A tymczasem... Jakby mnie nie zauważał.
- Zgadzam się, że to nie ma sensu - dodała Disandriel. - Podróżowałam już portalami i nigdy nie widziałam, żeby same z siebie kogoś ignorowały. Nie są przecież rozumne... W przeciwieństwie do osoby, która je otwiera.
No, dziękuję bardzo. Może jeszcze szanowna kapłanka wskoczy mi na plecy, żeby sprawdzić, czy ją portal wpuści? Musiałam jednak przyznać, że nigdy dotąd nie zdarzyło mi się nic takiego. Do licha, po to otwieram przejście, żeby przez nie p r z e j ś ć!
- Nawet gdyby udało jej się przenieść ciebie, Nem - Cuan na szczęście przemówił głosem rozsądku - co by nam to dało? Nie stłoczysz wokół niej całego naszego wojska, nie wejdzie tak do Kelthaki. Pozostaje ten drugi sposób...
- Jeśli chcecie napaść na miasto z zaskoczenia, mogłabym to załatwić bez większych problemów - wzruszyłam ramionami. - Tylko zdejmijcie ze mnie tę smycz.
- Nie ma głupich! - Disandriel prychnęła z tą swoją wyższością. - My cię uwolnimy, a ty nam uciekniesz? Już lepiej niech Nemhathir rozszerzy geas na więcej osób.
Ten pomysł jednak zupełnie zszokował kapłankę.
- Przecież nie mogę zrobić nic takiego - spojrzała na elfkę ze zdumieniem i dodała belferskim tonem: - Ten rodzaj geas zadziała tylko na osoby, których sprawa dotyczy. Na nikogo postronnego. To już nie ode mnie zależy.
- Sprawa... - przez chwilę Disandriel wyglądała na skonfundowaną. - Ach, t a m t a sprawa - mruknęła po chwili zamyślenia, a na jej oblicze ponownie wypłynął wyraz niedowierzania. - Uwierzę, kiedy zobaczę dowód.
Powiedziawszy to wyszła z komnaty, a Cuan rozwinął przyniesiony przez siebie arkusz papieru - był wielki i przedstawiał plan całej Kelthaki - i zaczął z uwagą słuchać objaśnień Nemhathir. Nie wiedziałam jeszcze, na czym ma polegać "drugi sposób", ale wiadomo już było, że moje portale przydadzą się tylko dzierżycielom geas. Nie mogłam nimi podróżować ani samotnie, ani też z nikim innym. Moja własna moc oszalała - oto, czego się doczekałam.

Chociaż... Teraz zastanawiam się nad tym na spokojnie i dochodzę do wniosku, że nie tylko moja moc oszalała - Nemhathir też chyba nie do końca wiedziała, co robi. Nawet nie to, że ze wszystkich dostępnych demonów w światach musiała przywołać akurat mnie, ale że nałożyła zaklęcie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Albo po prostu od początku nie planowała ataku na Boudeina przy pomocy portalu... No, na pewno nie, bo natchnęły ją dopiero plany Disandriel. Pierwotny plan jest taki, że Cuan odnajdzie jakieś sekretne przejścia pod Kelthacą i... sama nie wiem, co dalej. Nie mam być wtajemniczona, mam być posłuszna. Tylko że jeśli mam zostać wysłana do walki z demonem - tym innym demonem - to dlaczego zostałam na tę okoliczność związana z dwiema, było nie było, przypadkowymi osobami?...
Chciałabym przynajmniej mieć przy sobie mój model światów, by zlokalizować, gdzie jestem. O ile nie zmieniłam domeny. Wręcz prawie na pewno zmieniłam domenę.

Za oknem szum deszczu. Chciałabym być teraz na Krawędzi. Deszcz spotykający się z morzem, to jest dopiero muzyka.

*

Wspominałam, że nie szukałam towarzystwa Disandriel, ale to ona mnie znalazła czwartego dnia mojego pobytu tutaj - jej chyba też się specjalnie nie spieszyło. Aż do teraz.
- Widziałam, że rozmawiałaś z Cuanem - oznajmiła wyniosłym tonem, wspiąwszy się na skałę, z której obserwowałam okolicę. - I z Nemhathir.
A to ciekawe, bo ja jej wcale nie widziałam... Choć wyczuwałam w pobliżu jej obecność. Może to i lepiej, że nie dołączyła wtedy do rozmowy, bo konfrontacja z kapłanką i dodatkowo z czarodziejką byłaby przytłaczająca.
- Owszem, tłumaczyli mi co nieco - przytaknęłam, błądząc myślami, póki nie zauważyłam powracającego do ruin nocnego patrolu.
Disandriel zmierzyła podejrzliwym wzrokiem plik notatek, które trzymałam w rękach (przydałoby się je czymś pospinać), po chwili jednak również zwróciła uwagę na pnących się pod górę wojowników.
- Zamierzali podejść pod Kelthacę, a tymczasem wrócili tak szybko - mruknęła, mając na myśli tamto miasto za rzeką. Skrzyło z oddali mnóstwem barwnych świateł - gdzie ja już słyszałam o podobnie rozświetlonym mieście? A może gdzieś pisałam?...
- Jeszcze trochę, a książę Boudein zacznie wysyłać swoje oddziały tutaj - mruknęła do siebie elfka. - Tylko czy zechce zmusić nas do powrotu, czy walczyć? A jeśli jednak nie zdoła zwerbować wojsk z innych miast, co zrobi? Zrówna je z ziemią?...
- Czy to musi być plan podboju świata? To nudne - westchnęłam, na co spojrzała na mnie z oburzeniem.
- Istota taka jak ty nie zrozumie! - fuknęła. - Przecież my też nie zgadzamy się na jego plany, dlatego opuściliśmy Kelthacę! Ale co będzie, jeśli on nie przywróci słońca? Całą przyrodę trafi szlag, chyba że zgodzimy się na jego panowanie!
- Zasłonił słońce tylko po to, żeby pokazać, że potrafi - zamyśliłam się. - Żeby zastraszyć wrogów. Czy nie ma magii zdolnej to odwrócić?
- Magia to rzadki dar w tym świecie. A obecny stan rzeczy to sprawka demona, którego przywołał Bouden ze swoją świtą. Potężnego demona. - Disandriel odwróciła się zamaszyście i zaczęła schodzić z powrotem do kotliny. - A co nam wezwała Nemhathir? Śmiechu warte! - usłyszałam jeszcze i roześmiałam się sama do siebie. Najwyraźniej ta pani spodziewała się, że oczaruję całą płeć męską w ruinach, a tymczasem nawet tego jeszcze nie zrobiłam. Przyznam, że od czasu do czasu próbowałam przymilać się do tutejszego handlarza egzotycznymi ziołami, ale nie dało rady, nawet zwyczajną miętą nie chciał się podzielić!
Patrol zdążył już wrócić, wszyscy mniej lub bardziej pokiereszowani, a wokół zbierał się tłumek ciekawskich. Najgorszy widok przedstawiało sobą dwoje elfów, których miecze wyglądały na przeżarte kwasem, a także jedyny człowiek bez zbroi - za to w tunice haftowanej w mistyczne symbole - leżący bez przytomności na ziemi. Disandriel przestąpiła nad nim by najpierw zająć się tamtymi dwojgiem - okazała się naprawdę dobrą uzdrowicielką. W pobliżu stała Nemhathir i wysłuchiwała raportu białoskórego wojownika, który poniósł najmniej uszczerbku na zdrowiu.
- ...Nie ludzie księcia. Potwory - mówił. - Z każdym dniem wychodzi ich na powierzchnię coraz więcej. Jeśli wkrótcfe nie wstanie prawdziwy dzień...
- Czy zbliżają się do nas? - zapytała konkretnie kapłanka. Wciąż nazywam ją kapłanką, gdy tymczasem coraz bardziej wygląda mi na dowódcę armii, ale cóż.
- Wręcz przeciwnie, wygląda na to, że zmierzają pod Kelthacę - pokręcił głową białoskóry. - Całkiem jakby przyciągała je ciemna moc, która tam zapanowała.
- Ciekawe, w jakim sensie je przyciąga - usłyszałam tuż obok znajomy głos. Najwyraźniej Cuan dołączył do grupy ciekawskich prosto z miejsca pracy, skoro za uchem miał zatknięty ołówek. - Czy Boudein uzna je za sprzymierzeńców? Czy kolejnych wrogów?
- Może oswoi je demoniczną mocą - Disandriel słuchała uważnie, choć zajmowała się już uzdrawianiem rannego czarodzieja. Ten zaś odzyskał przytomność i bardzo starał się nie zwracać na nią uwagi.
- Kolejnych? To brzmi, jakby wszystkich wkoło uważał za wrogów - wtrąciłam.
- Bo tak jest - rzuciła elfka. - Z tego, co wiem, zawsze miał tendencje do paranoi, ale odkąd przywołał demona, odbiło mu całkowicie. Nie ufa już nikomu.
- Ależ ufa, ufa - uzdrowiony mag podniósł się ciężko z ziemi, obrzucając ją drwiącym spojrzeniem. - Oszałamiającej damie u swego boku. Czy i ona nie jest przypadkiem z twojej rasy? - Po tych słowach odszedł dość chwiejnie, nie poświęcając uwagi nikomu i niczemu więcej. Tylko Nemhathir obejrzała się za nim z niezadowoleniem, ale na razie dała spokój.
- Nie ma za co, Amalassan, oczywiście, że to nic takiego, wiedziałam, że z twoimi zaklęciami  bojowymi nic ci nie podskoczy - powiedziała Disandriel w przestrzeń słodkim głosikiem. Cuan parsknął śmiechem, a po nim kilku żołnierzy z patrolu. Spróbowała na nich swego wyniosłego spojrzenia, ale chyba nie wzbudzała takiego respektu jak kapłanka.
- Ty nie miałaś ochoty wybrać się powalczyć? - zapytałam z zaciekawieniem.
- Walczę tylko wtedy, kiedy nie mam wyjścia - odpowiedziała. - Nie specjalizuję sie w magii bojowej, ale może i tak potrafiłabym pokazać temu pyszałkowi... - Przerwałą znienacka, jakby tknęła ją jakaś nagła myśl, i ponieważ nie miała już kogo uzdrawiać, stała tak przez chwilę zadumana.
Tymczasem do naszego przemiłego towarzysza podszedł jeden z elfich architektów, pokazując wielką zarysowaną planszę i tłumacząc coś z przejęciem. Cuan uciszył go jednym gestem, spokojnie wyjął ołówek zza ucha i zaczął wprowadzać poprawki. Tamten skrzywił się, ale nie oponował, aż wreszcie odszedł ze zwieszoną głową.
- Głupie elfy - Disandriel zauważyła to i zachichotała jak mała dziewczynka, choć przecież mówiła o swoich współbraciach. - Za nic sobie bez ciebie nie radzą - zwróciła się do Cuana, kiedy na powrót do nas dołączył.
- Podlizują mi się tylko dlatego, że jestem protegowanym Nem - zbył lekko jej słowa. - Ale może dzięki temu uda mi się ich przekonać, że najważniejsze jest uczynienie miasta zdatnym do zamieszkania, a dopiero potem będzie czas na ozdobne dodatki.
- Zdają się uważać, że te dodatki to samo sedno - mruknęłam, przypominając sobie widziane wcześniej projekty.
- One nie przydadzą temu miejscu świętości - Cuan przewrócił oczami. - Jest tu i tak; w powietrzu, w ziemi, w skale... Dawno temu ktoś niezwykły musiał bardzo kochać to miasto.
- Pobłogosławić je albo otoczyć zaklęciem - dodała Disandriel. - Kiedy już będę miała do tego głowę, trzeba będzie załatać dziury w wiedzy historycznej.
- Nie znacie tej historii? - zdziwiłam się. - Skoro mieszkaliście tak niedaleko...
- Mieszkaliśmy przez jakiś czas, odkąd przybyliśmy do tego świata - sprecyzował Cuan, ale tym razem czarodziejka dała mu znak, żeby zamilkł.
- Najpierw przejdźmy do najpilniejszych spraw - zdecydowała wbijając we mnie wzrok. Chłodny i przeszywający, z pewnością robił wrażenie, ale wytrzymywałam już bardziej intensywne spojrzenia. - Możesz przenosić się w międzysferze.
- W tej chwili niespecjalnie - sprecyzowałam.
- Skoro któreś z nas będzie ci towarzyszyć, nie powinnaś mieć problemów - prychnęła. - To nam zaoszczędzi wiele czasu. Przeniesiesz mnie do Kelthaki.
- Jeśli pokażesz drogę... Ale będąc na twojej smyczy mogę jednak m i e ć problemy.
- Bez wykrętów! - jej ton był ostry, ale uśmiech niespodziewanie psotny. - Mam zamiar narobić tym przydupasom Boudeina trochę bałaganu. Może wtedy przemyślą sobie tę głupią wojnę?

*

O ile ze skombinowaniem mniej skąpego stroju nie było większych problemów, o tyle z dostaniem gdzieś herbaty... Ale na razie jakoś przeżyję.

Przy pierwszej okazji wymknęłam się moim nowym - prych! - "właścicielom" w nadziei, że znajdę jakieś wyjście i ucieknę. Niech nikt sobie nie myśli, że byłam skłonna tak grzecznie zająć miejsce w jakiejś nieznanej historii, nie po wciągnięciu mnie do niej siłą! Nie myślałam zbyt racjonalnie, nie wzięłam pod uwagę swej niezdolności nawet nie do ucieczki z tego świata, ale do wysłania jakiegokolwiek znaku moim bliskim. Starałam się w ogóle nie myśleć o tym piekielnym geas, byłam wkurzona i nawet nie patrzyłam, dokąd idę. A chodziłam po labiryncie wydrążonych w skale korytarzy - cichych, do pewnego momentu oświetlanych przez pochodnie, ale później zrobiło się ciemno, jakbym zaszła za daleko, tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł. Kilka razy trafiłam na jaskinie, chyba tak duże, jak ta, do której zostałam przywołana, ale tam też panował taki mrok, że mogłam się nim otulić i zasnąć. Zdrzemnęłam się zresztą na chwilę, mimo że twarda skała była, łagodnie mówiąc, niewygodna.
Nie wiem, jak długo krążyłam, ale wyjście z labiryntu nie sprawiło mi najmniejszych trudności... No dobrze, przyznam, że nie miałam pojęcia, dokąd idę; czułam, że coś mnie prowadzi i doskonale zna drogę. Oczywiście geas przyciągało mnie z powrotem do tych dwojga, z którymi zostałam związana, tylko że na to wpadłam już dużo później.
Ku mojemu zdziwieniu nadal trwała noc. Najpierw myślałam, że może źle obliczyłam czas i wycieczka po jaskiniach wcale nie zajęła mi kilku godzin, ale z jego upływem na zewnątrz zaczęło robić się coraz gwarniej - słyszałam szczęk stali, czyjeś pokrzykiwania na jakichś zaspanych obiboków i odgłosy... budowy? Zapalano coraz więcej latarni, aż mogłam się wreszcie porządnie przyjrzeć otoczeniu.
Tak, jak się spodziewałam, wyszłam z wnętrza góry, do jakiejś niewielkiej kotliny, w której stały namioty i mocno prowizoryczne drewniane szopy, które stały chyba tylko dzięki modlitwom (kapłanki?). Cuan powiedział mi później, że nie raz próbował służyć stawiającym je ludziom profesjonalną radą, ale oni machali na to ręką, twierdząc, że to i tak tylko tymczasowo, że przecież czekają na odbudowę miasta... Odbudowę, która nawet przy największym wysiłku i pomocy czarów może potrwać kilka lat.
Miasto - a raczej to, co było kiedyś miastem - jest częściowo wbudowane w otaczające kotlinę góry i podobno dawno temu było świętym miejscem. Cuan stąd nie pochodzi, więc sam dokładnie nie wie, w jaki sposób święte miejsce obróciło się w taką ruinę, ale jak dotąd tylko on zawraca sobie głowę rozmową ze mną. Inni - ludzie, elfy i kilka białoskórych istot podobnych do tamtej władczej kapłanki - nie zwracają na mnie szczególnej uwagi; mogłoby być inaczej, gdyby nie geas, ale wtedy raczej nie skończyłoby się to dobrze. On zaś poświęca mi czas, mimo że wie, czym jestem, a jego nieustająca życzliwość świadczy albo o kompletnej ignorancji, albo... Hmm, że jest kimś zupełnie innym, niż się wydaje. A także mimo braku tegoż czasu - najczęściej można go zobaczyć w towarzystwie kilkorga elfów przeglądających jakieś rysunki, robiących następne szkice, plany... Złączyli razem dwie drewniane ławy, żeby móc pomieścić te wszystkie papiery i przyrządy kreślarskie. Raz udało mi się zejrzeć Cuanowi przez ramię i zobaczyć bardzo szczegółowo narysowany budynek - a raczej frontową część budynku i wejście do niego. I powiem tyle - jeśli te ruiny właśnie tak dawniej wyglądały, odbudowanie ich zajmie nie kilka lat, ale raczej dekad...
Tylko z Cuanem udało mi się porozmawiać (i jestem jego dłużniczką, bo gdyby nie on, nie miałabym czym ani na czym pisać). Jeszcze nie miałam okazji ponownie spotkać ani tamtej elfiej damy - ją również wyczuwam i mogłabym poszukać, ale jakoś mi się nie spieszy - ani kapłanki, którą chętnie spytałabym, co tu się, do diabła dzieje. Siedzę i obserwuję jak wkoło tętni życie. W kotlinie widzę rozstawione kramy handlarzy, bawiące się dzieci; wyżej budowniczowie próbują stosować się do elfich projektów i powoli odtwarzać przeszłość, choć na moje oko trzeba by do tego raczej artystów, takich najbardziej zbzikowanych. A jednak wszyscy poruszają się z czujnością, a w ich oczach maluje się niepokój. Przez ten szczęk stali w tle. Oprócz kramów jest tu też kuźnia, w której powstaje broń, a także wojownicy, którzy z ową bronią ćwiczą.
Gdzieś w tych górach ma swój początek wielka rzeka, a dalej, za tą rzeką, stoi inne miasto. Miasto, które było domem spotkanych przeze mnie ludzi i nieludzi, zanim schronili się tutaj. Miasto, którego władca ma najwyraźniej przerost ambicji.
Tak wielki, że udało mu się zasłonić słońce nad tym światem.

Nie rozumiem tylko, co mam mieć z tym wszystkim wspólnego.

*

- I niech... aż... nienia... dania... - rozbrzmiewało dokoła, a może tylko w mojej głowie, echo niskiego kobiecego głosu. Strzępy słów przebijały się przez trzask iskier i szum, jaki mógłby wydawać cały chór wichrów. Ale nie, te inne dźwięki nie miały znaczenia, liczył się tylko ten głos, powtarzający słowa, które musiałam zrozumieć, które wnikały w głąb mojego umysłu i musiałam je złapać, zrozumieć zanim wpuszczę tam coś niemile widzianego...
Ale nie, wszystkie pogubiłam i nie wiedziałam, czy to z niewyspania, czy to jeszcze sen, którego nie zapamiętam po przebudzeniu.
Ziewnęłam szeroko, po czym ostrożnie podniosłam się na nogi i zrobiłam krok do przodu, by wpaść na niewidzialną ścianę. Zderzenie rozbudziło mnie przynajmiej do tego stopnia, bym uświadomiła sobie, że jestem w jakimś zadymionym pomieszczeniu, a nie w jednym z gościnnych pokoi na Rozdrożu.

Vanny zapraszała nas tak serdecznie, że nawet nie zahaczyliśmy o herbaciarnię. Na miejscu jeszcze serdeczniej powitała nas Andrea, uradowana, że wreszcie da upust swojej gościnności, (Blue urwał się gdzieś zeszłego wieczora, a Rick głównie przesiadywał przy komputerze, więc w domu było dość pusto). Pracowicie przygotowywała dom na przyjazd Noelle z rodziną, chociaż Rick dogadywał, że po ich wizycie pozostaną tylko zgliszcza... Później Blue wrócił w towarzystwie Carnetii, więc przestało już być pusto, ale i tak zostaliśmy zatrzymani na noc, a potem na drugą, bo podobno "coś złowieszczego krążyło w międzysferze". Też coś... Po pierwsze wyczułabym, po drugie jeśli coś takiego mówi Strażnik Rozdroża, można się spodziewać, że chce nas postraszyć; było tam jednak zbyt wygodnie i smakowicie, żeby żegnać się tak prędko. Za to Rick, jak tylko usłyszał złowieszcze przestrogi Blue, zaczął nam puszczać tandetne horrory, jeden za drugim, i to pewnie z tego powodu miałam potem jakieś idiotyczne koszmary, bo do listopada jednak trochę czasu zostało.
W idiotycznych koszmarach między innymi wędrowałam przez astral. A potem nastąpiła pobudka przedstawiona powyżej. Dziękuję bardzo i proszę o następny schemat przygód, ileż można?...

- Nie znowu!!! - warknęłam (wbrew pozorom warczenie czasem mi wychodzi), uderzając pięścią w niewidzialną przeszkodę. Uderzyłabym mieczem, ale... Zaraz. Osłona była głównie fizyczna, z międzysferą wciąż miałam więź i mogłam do niej sięgnąć. Co też uczyniłam, zamiast się teleportować, ofiara losu. I gdy tylko dobyłam Grievance, ktoś za zasłoną dymu okazał się na tyle przytomny, by mi tę więź stłumić. Nie odciąć, dzięki bogom, więc przynamniej nie czułam się ślepa, głucha i sparaliżowana duchowo, ale jednak...
- Uspokój się, istoto z otchłani - odezwał się ten sam głos, tym razem ciszej, ale wciąż stanowczo. - Podjęliśmy pewne środki ostrożności przy rytuale, ale nie takie, które mogłyby ci zagrażać.
- Bo akurat bezpieczeństwo przywołanego biesa to nasza najważniejsza troska - dodał z przekąsem inny żeński głos, wyższy i melodyjny. - Dorzućmy jeszcze miękki fotelik i ciepłą posokę w filiżance, co?
- Wolałabym herbatę - zaprotestowałam odruchowo, co spotkało się z prychnięciem niedowierzania. Dym zaczął z wolna opadać, mogłam więc rozejrzeć się wkoło - znajdowałam się w jaskini, będącej raczej dziełem człowieka niż natury. Wszędzie płonęły świece, a pod ścianami stały trzy dość abstrakcyjne posągi. Środkowy trzymał w czymś, co mogło być rękami, matowe zwierciadło, zaś o dwa pozostałe opierali się jacyś ludzie... No, nie do końca ludzie. Kobieta, która prychnęła, okazała się elfką o elegancko utrefionych jasnych włosach; nosiła równie elegancką i dopasowaną suknię, ozdobioną mistycznymi znakami, które aż krzyczały o profesji właścicielki. Mężczyzna stojący na prawo od niej również był blondynem, choć o parę tonów jaśniejszym. Miał na sobie prosty podróżny strój i przyglądał mi się z zaciekawieniem.
Aha, i żeby nie było wątpliwości: stałam w kręgu świec, na wyrysowanym kredą pentagramie. Klasycznie.
- W dodatku wykonałaś straszną fuszerkę, Nemhathir - przemówiła znowu elfka, a jej głos zdawał się młodszy od twarzy. - Zamiast godnego przeciwnika dla Boudeina trafił ci się jakiś sukkub.
- Zdziwiłabyś się, Disandriel, jak udział kogoś takiego w wojnie może przesądzić o jej wyniku - roześmiał się jej towarzysz, a ja dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że pojawiłam się tam w koronkowej bordowej haleczce, pożyczonej na noc od Vanny ("Mnie i tak gust się już zmienił").
- Twój miecz nie robi na nas wrażenia, istoto z otchłani - usłyszałam pierwszy głos i prędko odwróciłam się w tamtą stronę. - Podaj mi swoje imię, jeśli chcesz opuścić krąg.
- Miya - rzuciłam bez namysłu, a wtedy stojąca przede mną złoto-biała postać wykonała kilka ruchów dużym i ciężką lagą, a niewidzialna osłona zaczęła się coraz bardziej zbliżać. Po chwili poczułam jej dotyk, by następnie uświadomić sobie, że ułożyła się na mnie jak druga skóra.
- Dzięki mojemu geas jesteś chroniona przed tym światem, a on przed tobą - wyjaśniła białoskóra kobieta, której ogoloną głowę pokrywały czarne faliste linie. Złocisty strój niewiele zasłaniał, ale laga dodawała prezencji (a może grożnego wrażenia). - Od teraz jesteś na rozkazy tych dwojga bohaterów. Wkrótce powiedziesz ich do walki z najeźdźcą, który pustoszy nasze ziemie.
Powiedziawszy to wymaszerowała z jaskini, zanim zdążyłam zapytać, czym miałby mi zagrażać ten świat.
- Ostrożnie, nie chcemy mieć tu pożaru - jeden z rzeczonych bohaterów przytrzymał mnie, kiedy próbowałam pobiec za nią, a w rezultacie zatoczyłam się, przerwacając kilka świeczek. To jednak nie była druga skóra, tylko jakiś idiotyczny kostium!
- Tracisz czas, rozmawiając z tym demonem - stwierdziła wyniośle elfka. - Zwłaszcza, że może próbować na tobie swoich sztuczek.
- Daj spokój... wygląda na zdezorientowaną, a ja nigdy nie zapomnę, jak się czułem po pierwszej rozmowie z Nem. - Jasnowłosy posłał mi uśmiech pełen otuchy, który zapewne załamałby białoskórą. - Skoro już się przedstawiłaś, nie możemy być gorzej wychowani. Nazywam się Cuan, a to Disandriel... - Elfka łypnęła na niego groźnie. - P a n i Disandriel. I też zdaję sobie sprawę, że z żadnej strony nie wyglądamy na bohaterów.
- Mów za siebie z łaski swojej.
- Mówię za nas oboje, bo pamiętam również twoje nastawienie do przepowiedni. Czy może od tamtego czasu się zmieniło?
- Nic się nie zmieniło. Nadal uważam, że to stek bzdur, ale nie neguje to mojego bohaterskiego potencjału. Skąd wiesz, że takiego nie mam?
- Elfy potrafią nawet same sobie przeczyć z wdziękiem - westchnął Cuan, ale uśmiechał się przy tym, a jego spokój zaczął mi się udzielać. W porządku, nie ma się czym martwić, to nie kolejna zmiana rzeczywistości, tylko jakaś przypadkowa opowieść. Zniknęłam nocą z jednego z najbezpieczniejszych miejsc w światach. Jak dobrze pójdzie, zmartwią się i zaczną mnie szukać. I może przy okazji rozpirzą tę jaskinię w drobny mak?
- Cokolwiek knujesz, natychmiast przestań - rozkazała stanowczo Disandriel, rozpraszając moje myśli. Musiałam się chyba jakoś dziwnie uśmiechać.
- Jak sobie życzysz, pani - posłałam jej najniewinniejsze spojrzenie, do jakiego byłam zdolna: - Czy mogłabym się przebrać? Skoro już mam iść na wojnę, to niestety nie jest odpowiedni strój.

18 X

From the cities underseas
To the skyways in the east
From the stations on the moon
To the planet of Neptune
I’m a sophisticated man
And you would say I’d understand
Is it a virtual design?
Are we launched into a time beyond time
Space beyond space
We are lost here in this cyberworld
Is there no way out?

 
Ayreon

Teraz, gdy mogę już pisać na spokojnie, ostatnie wydarzenia wydają mi się dziwne i niespodziewane – choć nie jestem do końca pewna, czego oczekiwałam – a także odległe, jakby miały miejsce przed kilkoma miesiącami, a nie zaledwie tydzień temu. Czy to dlatego, że czas w Uedzie był pojęciem względnym? Zawsze nim jest, wiem, ale wtedy… tam… zarówno czas, jak i przestrzeń były piekielnie trudne do uchwycenia. Przestrzeń pokrojona na kawałki i ułożona na talerzykach, jak ciasto – ależ prosimy, wybierz sobie kawałek, może trafi się wisienka? A czas? Skoro został zamknięty w szkle, to k i e d y byliśmy?…
Wiem, powinnam po kolei, ale nawet teraz nie jestem pewna, jaka powinna być właściwa kolejność. Trochę pisałam jeszcze w tym upiornym zamku, a trochę po nagłym opuszczeniu wieży, kiedy to znaleźliśmy się w nowym miejscu na dłużej. Dokładniej mówiąc, spadliśmy do jakiegoś lochu albo studni bez wody; nikt nie odniósł przy tym większej krzywdy, poza paroma stłuczeniami, ale wylot był wysoko, potwornie wysoko, a ściany nie nadawały się do wspinaczki. Z początku pokładaliśmy nadzieję w lataniu – już-już miałam sprawdzić, czy jeszcze potrafię rozwinąć skrzydła, ale Aeiran zadziałał pierwszy i uniósł się w górę przy pomocy swych cieni, które przy okazji rozsnuły niemal całkowity mrok. A potem przeżyłam chwilę grozy, kiedy coś zdmuchnęło go w dół – i nagle w wylocie pojawiło się wielkie, złociste oko, obserwujące nas jak przez lunetę. Albo kalejdoskop, bo w końcu stanowiliśmy dość barwne towarzystwo…
Choć głęboko, nie było wcale bardzo ciemno, a momentami nawet wręcz przeciwnie, bo oko zjawiało się regularnie i jaśniało jak latarnia, więc nie potykaliśmy się o siebie. Tyle że czekanie, aż przestrzeń przekręci się ponownie, jak klepsydra, zaowocowało potworną nudą. Czy wywołała ją bezczynność i konieczność tkwienia w jednym miejscu, czy też spędziliśmy w tej studni najwięcej czasu?… Że ja z nudów zaczęłam pisać, to nic nowego, ale Vanny wyśpiewująca na całe gardło To żal, że żyjesz, prosto w stronę tajemniczego obserwatora, to nie jest widok, jaki zdarza się codziennie (to raczej Satsuki zwykła w ten sposób zabijać nudę). Nie żeby mi to przeszkadzało, ale rozmaitym osobnikom o morderczo-męczeńskim wyrazie połowy twarzy raczej tak. Jestem osobą poniekąd miłosierną, a przy tym mam ograniczony zasób cierpliwości, dlatego kiedy przebrzmiały ostatnie nuty piosenki, schowałam zeszyt i otworzyłam portal.
No dobrze, przyznam, że byłam także ciekawa, czy to zadziała.

- Skoro posiadłaś czarnoksięską sztukę – Naad wyraźnie nie wiedział, czy patrzeć na mnie jak na boginię, czy demona – dlaczego nie korzystałaś z niej od początku?
- Bo jest w obcym świecie. Pełnym obcych czarów – odpowiedział za mnie Aeiran. – I posiada… pewną dozę rozsądku.
Pokręciłam tylko głową, za dobrze wiedząc, że gdyby nie ja, sam wpadłby na taki pomysł, co w jego wykonaniu groziłoby zawaleniem ścian.
- Poza wszystkim innym, gdzieś w tym… świecie… jest twój książę – przypomniała słodko Vanny. Rozglądała się czujnie w poszukiwaniu nowych niebezpieczeństw, a jednak miała baczenie na każde nasze słowo. – Uciekłbyś i zostawił go?
- Mając do dyspozycji tajemne moce powinniśmy od razu przenieść się do niego! – odpowiedział Naad ostro.
- To niemożliwe, dopóki nie znamy drogi – odezwałam się wreszcie. – Sam widzisz, dokąd nas sprowadziłam. Tylko dlaczego…? – ze znużenia oparłam się o ścianę, po czym oprzytomniałam i prędko odskoczyłam. Trudno było przewidzieć, co tym razem się z niej wyłoni. A jakichkolwiek z niezliczonej ilości drzwi już w ogóle lepiej było nie dotykać. Zamiast złoto-czerwonych komnat łatwiej było natknąć się za nimi albo na morze ognia, albo na przepaść… albo po prostu na nicość, taką, jaką poprzednim razem widzieliśmy z okien.
Wtedy panowała tu gęsta cisza, którą (niestety?) zakłócaliśmy. Teraz zaś miałam wrażenie, że gdybym tylko przytknęła ucho do kamiennej ściany, wiele bym usłyszała, choć nie wiem, czy cokolwiek z tego by mi się spodobało. Nawet teraz musieliśmy mówić podniesionymi głosami, inaczej gubiły się w echu… Echu czegoś dawniejszego i nieprzyjaznego.
- Nie narzekaj, skoro wreszcie coś się dzieje – minę Vanny miała dziarską, ale rozglądała się coraz bardziej paranoicznie, a stąpała leciutko. – Zaliczyliśmy już kolce wyskakujące z podłogi, ostrza spadające z sufitu, jedną zapadnię… Banał.
…Właśnie, czyżbym wcześniej wspominała coś o braku pułapek w korytarzach?! No to proszę bardzo – wróciliśmy do tego nieszczęsnego zamku tylko po to, by mógł nam wynagrodzić brak rozrywek!
- Przeżyję wszystko oprócz zapadni – westchnęłam. – Bardziej niepokoją mnie te zwłoki tu i tam… Na kolcach.
- No dobrze, więc komuś oprócz nas udało się tu trafić – mruknęła kuzyneczka. – I co? Na pewno w tym świecie… tym, z którego przyszliśmy… nie brak poszukiwaczy przygód. Nie brak opowieści.
- Nie byli tu mile widziani – zamyślił się Aeiran. – Nas to miejsce nie witało pułapkami.
Wszyscy intruzi – ci inni, martwi intruzi, a było ich dotąd ze trzech – byli uzbrojeni, a ich stroje, pod plamami krwi, miały szarą barwę. A ich twarze przecinały obłąkańcze uśmiechy, jakby cieszyli się, że giną. Każdego z osobna sprawdzałam, niech to szlag.
- Gdyby któryś zdołał ujść z życiem, można by go przesłuchać – odezwał się profesjonalny gwardzista.
- Gdyby mieć kapłan z mój kraj, on by zaraz przesłuchać! – ucieszył się nie wiadomo z czego Imamu. Najwyraźniej była to dla niego wielka przygoda.
- Nigdy nic nie wiadomo, może jeszcze… – Vanny urwała nagle, stając jak wryta w wejściu do sali tronowej, jeszcze bardziej przepełnionej niepokojącym szeptem. A przy tym zdewastowanej, z podartym już doszczętnie gobelinem i ścianami zachlapanymi krwią – mogłabym dla klimatu dodać, że tworzącą złowieszczy napis, ale nie, po prostu widniała na ścianach, pod którymi leżeli dwaj następni ludzie w szarościach. Tylko tron z siedzącym na nim królem wciąż stał na miejscu. A na środku sali trwała walka – dawno zmarli wojownicy powstali przeciwko szarym intruzom, których było więcej niż się spodziewałam. I którzy przegrywali.
- Kimkolwiek są, błądzą tu tak samo, jak my – szepnął Naad – a umarli nie powinni podnosić ręki na żywych. Nie pozwolę na więcej złowrogich czarów. – Powiedziawszy to, dobył broń i ruszył w kierunku najbliższego z kościanych strażników.
- „Więcej”, co? – mruknęła Vanny, podchodząc do leżących w pobliżu zwłok i podnosząc porzucony rapier. Rękojeść miał szarą jak szaty jego poprzedniego właściciela; wyglądała jak wykuta z kamienia. – Niech będzie. Wcześniej nas ignorowali, a teraz się pobawimy. – Już po chwili walczyła z innym szkieletem, broniąc kobiety w kolczudze, powalonej przez niego na ziemię i po omacku szukającej wytrąconej broni. Oczy miała zachlapane krwią, ale gdy już stanęła na nogi, trzymając dwa sztylety o wymyślnych ostrzach, wydawało jej się to nie przeszkadzać. Posłała mojej kuzynce szeroki, równie zakrwawiony uśmiech i we dwie prędko uporały się z przeciwnikiem.
- Zostaw – Aeiran położył mi dłoń na ramieniu, kiedy sięgałam po łuk. – To nie jest nasza walka.
- Skoro zachciało im się wtrącać, to już jest nasza walka! – zaprotestowałam, ale przytrzymał mnie mocno.
- Poradzą sobie… na razie. Ale po której stronie ty byś walczyła?
Zdziwiły mnie jego słowa, ale po bliższym przyjrzeniu się starciu zrozumiałam, że miał rację. Jeśli patrzeć na nie pod kątem opowieści, nieumarli wojownicy to prawdziwa klasyka i rzadko kiedy można się z nimi rozmówić pokojowo. Z drugiej strony… Poprzednim razem nie zakłóciliśmy ich spoczynku. A ich przeciwnicy, w szatach i zbrojach z różnych stron światów, lecz o tej samej monotonnej barwie… Nawet włosy mieli poszarzałe, a do tego bladą skórę i wszyscy poruszali ustami, szepcząc coś do siebie – brzmiało to jak brzęczenie roju owadów. Jakieś zaklęcia? Modlitwa? Walczyli zawzięcie i desperacko, jakby nie obchodziło ich własne życie, a nawet zwycięstwo. Jakby pragnęli to zakończyć, a równocześnie… upajali się walką. Widziałam, że Vanny powoli daje się porwać tym uczuciom i wiedziałam, że ja także mogłabym.
Dlatego się nie przyłączyłam.
- Zły znak, że nieżywi musieć walczyć – odezwał się Imamu. – Dlaczego zakłócać ich spokój? Dlaczego ich nie pochować?
- Może nie chcieli być pochowani – odszepnęłam. – Może czegoś tu strzegą, a my nawet nie próbowaliśmy się dowiedzieć.
Coraz więcej strażników padało na podłogę, kończąc jako zwykłe sterty kości. Wystarczyła pomoc Vanny i Naada, żeby szarzy zaczęli zyskiwać przewagę. Aż wreszcie… Wreszcie przeciwnicy zostali pokonani i już tylko król pozostał na miejscu, bez ruchu, jakby nie obchodził go los poddanych, a może spał zbyt głęboko? Jeden z szarych, niski mężczyzna w długiej szacie z kapturem, podszedł i przewrócił kopniakiem jego tron (kopniakiem. Taki. Pieruńsko. Wielki. Tron.), a wtedy szkielet wylądował na ziemi; korona potoczyła się po czerwonym dywanie, a z ręki wypadło berło, którego wcześniej nie zauważyłam. Tamten podniósł je i wydał z siebie wrzask przypominający ptasie skrzeczenie, ale głośniejszy i bardziej przejmujący. A wtedy towarzyszka broni Vanny uśmiechnęła się jeszcze szerzej, oblizała wargi.
- Nareszcie koniec bezkrwawych śmierci – wysyczała. – Powiedz, siostro miecza, jak smakuje ten blask w twoich żyłach?
I nagle wymierzyła oba ostrza w moją kuzynkę, gotowa… gotowa… nie wiem i nigdy się nie dowiem na co, bo tym razem skorzystałam z łuku i byłam szybsza niż ona. Pozostali tymczasem rzucili się na Naada, który wydawał się niezmęczony… za to nieźle zaskoczony. Tym razem nie wahałam się już włączyć w walkę, Aeiran również wysłał swoje cienie, ale tamci także byli niezmordowani i albo mieli magiczną broń, albo wielką determinację, skoro potrafili nawet cienie rozpłatać na pół (inna rzecz, że te po chwili łączyły się na powrót w całość). Była w nich jakaś dzikość i szaleństwo, coraz większe i coraz głośniej brzmiała ich mantra w nie znanym mi języku, przechodząca w krzyk…
- Srebro, cóż za zdradziecka barwa – szepnął ktoś tuż przy moim uchu i poczułam na gardle niespodziewanie ciepłą stal. – Szarość pokryta światłem. A rany zadane światłem są najgłębsze.
Upuściłam łuk, nie mogąc wykrztusić ani słowa – nie tyle się bałam, co dotyk zaklętego ostrza powoli mnie paraliżował (a nawet jeśli się mylę, mogę przynajmniej sobie wmawiać).
- Nie będziemy mieli pożytku z takiej, która unika walki – do człowieka, który mnie schwytał, podszedł ten zakapturzony, triumfalnie dzierżąc berło. – Pobaw się z nią, a potem zabij, najważniejsze, byśmy zrobili to, po co nas przysłano.
- Nic nie wiesz, głupcze. Wy, kapłani, zawsze macie takie ciasne umysły – mój niedoszły oprawca zaśmiał się, jakby z żartu, który tylko on rozumiał, a następnie pociągnął mnie gwałtownie do tyłu, w ślad za zakapturzonym. Ani ich towarzysze, ani moi, nie zauważyli tego, pochłonięci walką, aż w pewnej chwili dostrzegł mnie Imamu i krzyknął coś do Aeirana, po którym niemal nie dało się poznać, że zwrócił na to uwagę. Niemal. Bo choć nawet nie spojrzał w moją stronę, za nami wyrosło nagle kilka cieni, które okryły mojego prześladowcę skrzydłami i – kiedy udało mi się wyrwać – pochłonęły go całkowicie, by potem zniknąć, nie pozostawiając po nim śladu.
- A mówił, że ja jestem głupi – prychnął kapłan i zawołał do swych towarzyszy: – Teraz, bracia w cierpieniu! Teraz nadchodzi chwila złożenia wielkiej ofiary!!!
Uniósł berło i uderzył nim o ścianę, która przesunęła się z hukiem, odsłaniając ukryte wejście. Szary człowiek – nie, nie człowiek, bo właśnie wtedy spadł mu kaptur, odsłaniając ogoloną głowę i spiczaste uszy – zaśmiał się z triumfem i wbiegł w czający się tam mrok…
…A wtedy ów mrok rozjarzył się ogniem tak jasnym, że niemal wypalał oczy. Choć nie stałam aż tak blisko, czułam jego gorąco na skórze, a potem usłyszałam biegnącego z powrotem kapłana, całego w płomieniach, które wydobywały się też z przejścia. I sama wrzasnęłam, rzucając się w objęcia najbliżej stojącej osoby – na szczęście okazała się nią Vanny, a nie żaden z szarych – zaciskając powieki i marząc, żeby ten krzyk ucichł. Aż ucichł rzeczywiście, przerwany odgłosem, jaki wydaje stal wbita w ciało.
- Nawet największy złoczyńca nie zasługuje na taką karę – powiedział Naad, odchodząc od zabitego, którego wciąż obejmowały płomienie, ani myślące zgasnąć. Tylko na moment odważyłam się spojrzeć w tamtą stronę, ale nie ten widok najbardziej utkwił mi w głowie, lecz zimny i pogardliwy wzrok gwardzisty, skierowany właśnie na mnie.
- Tego można się było spodziewać – rzucił z nie mniejszą wzgardą i oddalił się od nas.
- A konkretnie to co akurat ona ci zrobiła, co!? – zawołała za nim Vanny, obejmując mnie mocno. Sama również trzęsła się ze zgrozy – już opadł z niej bojowy szał – ale wzięła się w garść i przekazała mnie Aeiranowi, który właśnie podszedł do nas razem z Imamu. Szarzy zaprzestali walki i spoglądali to na niedostępne przejście, to na martwego towarzysza – z jakimś chłodnym zaciekawieniem.
- Cokolwiek znajduje się za tymi drzwiami, będziecie musieli poszukać innej drogi – ostrzegł ich Naad nie bez satysfakcji. – Tej, jak widać, strzeże ogień ifrytów, który nigdy nie gaśnie. A przynajmniej nie do końca – dodał już ciszej.
Tamci wydali przejmujący okrzyk. Podłoga i ściany się zatrzęsły…
- No nie! Chcą nam zabrać zabawę! – zawołała Vanny i zanim świat się przekręcił, zdążyłam jeszcze zobaczyć, jak do sali wbiegają qadirowie.

Nie wiem, czy to efekt skoku w przestrzeni, czy tego, co ów skok poprzedzało, grunt, że miałam mdłości i chciałam do domu. Nie mogłam jednak rozkleić się na całego i to nie dlatego, że Naad zachowywał się, jakbym mu wyrządziła ciężką krzywdę. Po prostu wpadliśmy z deszczu pod rynnę.
Korytarze rozgałęziały się we wszystkie możliwe strony – również w górę i w dół, ale nie robiło to różnicy, bo kiedy tylko wbiegało się na jakąś ścianę, natychmiast stawała się podłogą. Taka ledwo odczuwalna zmiana perspektywy. Trudno zresztą mówić dosłownie o ścianach i podłogach – o ile zamek był porządnie, solidnie kamienny, o tyle to nowe miejsce było zbudowane… nie, ulepione z jakiejś błękitnawej substancji, dość miękkiej i miejscami przezroczystej, choć nie odsłaniającej żadnych nowych widoków. Vanny próbowała stłuc jedno z takich przejrzystych „okien”, ale po prostu odbiła się od niego. I muszę przyznać – teraz mogę to przyznać – że mogłabym zostać tam dłużej, próbując zgłębić ten dziwny, chaotycznie poszatkowany świat, w którym nic do siebie nie pasowało. Jednak nie wtedy, nie kiedy coś nieokreślonego próbowało się nami bawić.
Ścigający nas stwór przypominał gigantycznego dwunożnego jaszczura o jarzących się na zielono ślepiach i groźnej zębatej paszczy, pokrytej zakrzepłą krwią – a może to była rdza? Trudno powiedzieć, czy draństwo było całe zrobione z metalu, czy tylko powleczone nim jak zbroją; ważne, że ów pancerz zdolny był odbić zarówno ataki cieni, jak i ostrzy.
Goniło nas, kłapiąc zębiskami, a jednak nie próbując zjeść. Być może chciało nas tylko przegonić – ale dokąd? Jak i którędy mieliśmy się udać? Do tej pory jedynym wyjściem było czekanie na kolejny przeskok… no, jedna moja interwencja niczego dobrego nie wywołała. Wreszcie Aeiran zatrzymał nas przy jednej z „szyb” – pokazując nam widniejący za nią zamazany kształt! Nie bez trudu, ale udało mu się rozedrzeć tę dziwną materię swoją mocą i przepchnąć nas przez dziurę, która zaraz potem zalepiła się na powrót. Znaleźliśmy się jakby w bańce powietrza, a jaszczur mógł sobie na nas kłapać i łypać do woli, co też czynił.
- Tu być następny, co nie zasłużyć na pochówek – szepnął trwożliwie Imamu, zbliżywszy się do wypatrzonego uprzednio kształtu. Na pierwszy rzut oka wydawał się on stertą czarnych szmat. – Czy teraz my też tak skończyć?
- Nie, dopóki mamy nadludzkie siły po naszej stronie – pocieszyła go Vanny. Odetchnął z ulgą, pochylił głowę nad zmarłym i zaczął coś szeptać w swoim rodzinnym, szeleszczącym języku.
- Modlitwa ułatwiająca ostatnią podróż? – zadumał się Naad. Już się nie boczył, przynajmniej nie w tej chwili. – Lepiej nie przeszkadzajmy.
- Żeby co, nie wstał i nie rzucił się na nas? – prychnęła moja kuzynka. – Zresztą na oko udał się w tę podróż już wieki temu, więc o co się modlić?
Wyglądało na to, że miała rację i gdyby choć ruszyć ten szkielet palcem, rozsypałby się w proch. Trudno powiedzieć, czy umarł z głodu, czy ze strachu przed jaszczurem, ale najbardziej zastanawiało mnie, jak właściwie się tu dostał, skoro my potrzebowaliśmy do tego mocy.
I jeszcze ten mieniący się okrągły kształt, na którym zaciskał palce. To jednak miało się prędko wyjaśnić…
- Oj, mój pan całkiem brakować takt! – poskarżył się Imamu, kiedy Aeiran bezceremonialnie wyszarpnął wspomniany przedmiot z ręki nieboszczyka.
- Co to może być? – zdumiała się Vanny. Kiedy przyjrzałyśmy się bliżej – Naad przezornie trzymał się z dala – tajemnicza rzecz okazała się puzderkiem, którego wieczko odskoczyło pod najlżejszym dotykiem. I nagle przestrzeń wokół nas nie była już błękitna, lecz złocista. Stopniowo pojawiały się na niej punkty łączące się niczym konstelacje, a potem jakieś wielokąty i okręgi, i pismo… pismo z Ciemności i Jasności, tyle że słowa, w które się układało, nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Może dawni mieszkańcy Uedu stworzyli sobie własny język?
- Kawałek pergaminu – Aeiran rzucił mojej kuzynce spojrzenie niepozbawione drwiny.
- To jest tooo?! – wykrzyknęła. – Ta skradziona mapa?! To dlaczego złodziej wygląda jakby przeleżał tu martwy długie lata?
- Tego mogę się tylko domyślać – brzmiała odpowiedź – ale widzę, że mapa jest wykonana podobnie jak twoja miniatura Domeny Promienistych. – To ostatnie było już skierowane do mnie.
- A w życiu! – rozglądałam się wkoło z niesmakiem. – To tutaj wygląda jak sen pijanego informatyka. Masz o wiele lepszy styl.
- Nie twierdzę, że jest ładna – Aeiran uśmiechnął się nieznacznie, wodząc dłońmi po złocistej powierzchni i przesuwając pojawiające się na niej obrazy. – Zresztą opanowałabyś ją w kilka wieczorów, o ile zechciałabyś się z nią oswoić.
- Wybacz, ale jakoś nie chcę. Jeśli te… rysunki określają położenie fragmentów przestrzeni, to cofam moją poprzednią opinię.
- Widzisz, już zaczynasz rozumieć.
- A jaką opinię? – zainteresowała się Vanny.
- Że Pieśń, zanim stała się Pieśnią, była nie do ogarnięcia. Przy tym czymś stanowiła małe piwko. – Zamrugałam powiekami, przeganiając spod nich złoty blask. – Dajmy już spokój tym dygresjom, gdzie jest Ten-chan?
- I gdzie jest Parvez? – dołączył się zaniepokojony Naad.
W odpowiedzi Aeiran wskazał coś, co wyglądało jak trapez o zaokrąglonych wierzchołkach. Pod jego dotykiem ukazał się nowy napis, po staremu niemożliwy do rozszyfrowania.
I nie, nigdy nie uwierzę, że coś takiego wystarczyło, by znaleźć właściwą drogę.

Od patrzenia w górę aż kręciło się w głowie. Zdobione kwietnymi wzorami ściany sięgały nieskończenie wysoko, podobnie jak okno, które osłaniała filigranowa krata stylizowana na pnącza. Po co jednak zadzierać głowę, skoro tu na dole było tak przytulnie? Pomimo – a może właśnie dlatego – że żaden ze sprzętów w komnacie pozornie nie pasował do reszty. Wszystko tu zostało chyba wyciągnięte z każdego możliwego zakątka światów i niby zestawione przypadkowo, a jednak z sensem. Niepowtarzalna i zaskakująco zharmonizowana mieszanka stylów, podobnie jak miasto, które widzieliśmy z wieży. Miasto, które zachęcająco mrugało do nas licznymi światłami, właśnie teraz, a wtórowały mu mruganiem zupełnie zwyczajne gwiazdy. A na parapecie okna siedział Tenari i uśmiechał się do nas szeroko.
- Nareszcie! – powiedziała z ulgą kobieta w czarnym welonie, Shahnaz. Nie słyszeliśmy, jak tu weszła. – Jeszcze trochę, a drżałabym, ile wytrzymają bez jedzenia.
- W tamtym zamku było pełno owoców – przypomniała sobie Vanny. – Szkoda, że nie wzięliśmy ich na zapas, kiedy była okazja. A tutaj zupełnie nic nie ma?
- Gdyby opuściły tamto miejsce, zepsułyby się błyskawicznie – kobieta pokręciła głową. – Mam pewną kontrolę nad czasem w Uedzie, ale trudno powiedzieć, jak zachowałby się wobec gości z zewnątrz. Jeszcze tu nie przynależycie.
- Jeszcze? – podchwyciłam, ale ona tymczasem zainteresowała się Naadem; chwyciła go za podbródek i spojrzała głęboko w oczy, jakby chciała coś z nich wyczytać. Spróbował odtrącić jej rękę, ale odsunęła się szybciej, wyraźnie zadowolona z oględzin.
- W przeciwnym razie mogłabym pokazać wam mój Shiraz… Co ja mówię, mogłabym wreszcie sama go porządnie obejrzeć – roześmiała się, tym razem biorąc na celownik Imamu. – Ale dzień, w którym ten kraj wróci na swoje miejsce, jest coraz bliższy. Może wtedy spotkamy się ponownie?…
- Przestań siać nam zamęt w głowach i powiedz, jak zginęliście! – przerwał jej Naad groźnym tonem, kładąc dłoń na rękojeści szabli. – Ty, twój kraj, ci potępieńcy w zamku!
- Ja?… – Shahnaz uśmiechnęła się uszczypliwie. – A czy w zamian opowiesz mi, jak zginął emir Anwar Naad Shihab?
- On nigdy nie zginął, tylko stał się kimś innym – warknął ze złością, lecz bez zaskoczenia. Po ostatnich przygodach wszystkich nas trudno było zdziwić.
- A widzisz… Skąd więc przypuszczenie, że ja nie żyję?
- Piękna pani być widać i słychać, ale nie czuć dotyk – wtrącił Imamu. – Duchy nie mieć dotyk, bo nie mieć ciało.
- Nie… – Vanny pokręciła głową. – Może nie jestem w najlepszej formie, ale potrafię odróżnić ducha od iluzji… albo projekcji. Nie pytam, jak zginęłaś, tylko gdzie naprawdę jesteś.
- Brawo! – kapłanka popatrzyła na nią z uznaniem. – Jaka szkoda, że nie mogę ci tego wyjawić. I tak zawędrowaliście już za daleko; tylko szczęściu należy przypisać fakt, że nie skończyliście jak wasz poprzednik, który chciał się do mnie dostać. Nie mogłam mu pomóc…
- Chodzi o tego człowieka, który ukradł mapę? – upewniłam się. Tymczasem Tenari podfrunął do jedynych drzwi w komnacie i uchylił je cicho.
- Właśnie o niego… Miał pewien dar, mógł stworzyć własną legendę, ale spotkał mnie we śnie i wbił sobie do głowy, że nagnie do siebie przepowiednię. Oczywiście próbowałam go od tego odwieść, ale wybrał bezpowrotną drogę… Nie on pierwszy – Shahnaz posmutniała i zapatrzyła się w okno. – Pod koniec chyba bardziej szukał wyzwania niż mnie. Odwrotnie niż powinno być.
Vanny słuchała jak zahipnotyzowana, Naad wciąż łypał podejrzliwie… Natomiast Aeiran i Imamu pierwsi poszli za Tenarim wysłanym dywanami i gobelinami przejściem. Wolałam nie spuszczać ich z oka; za plecami usłyszałam prychnięcie zirytowanej kapłanki.
Przejście nie było zbyt długie, ale na końcu rozgałęziało się na pięć nowych, skrytych za pięcioma wrotami: złotymi, srebrnymi, miedzianymi, perłowymi i drzewnymi (nie mylić z drewnianymi – wypuszczały listki!). Tenari otworzył te ostatnie i zaprosił nas do środka gestem prawdziwego gospodarza tego miejsca. Parsknęłam śmiechem na ten widok – badzo łatwo przychodzi mu czucie się wszędzie jak u siebie.
- Następne trupy, a niech mnie – mruknęła Vanny, która przyszła za nami razem z Shahnaz i Naadem. – Jak długo już mieszkasz w takim towarzystwie?
- Dla mnie to niezbyt długo, ale dla was pewnie wystarczająco – ucięła kapłanka, po czym wypatrzyła Aeirana i ściągnęła na siebie jego uwagę: – Zadowolony jesteś? Powinnam była się spodziewać, że upór nie pozwoli ci zrezygnować.
Mój towarzysz odsunął się z niechęcią od obiektu, w który się wpatrywał – gigantycznej, sięgającej sufitu (choć o wiele niższego niż ten w komnacie gościnnej) klepsydry, która za nic sobie miała zasady działania podobnych sobie przyrządów. Piasek wewnątrz przesypywał się z góry na dół i odwrotnie, w iście artystycznych piruetach, przy okazji tworząc na szkle nietrwałe acz piękne wzory, które zawstydziłyby mróz. Obeszłam klepsydrę dookoła i po drugiej stronie znalazłam Parveza, który nie odrywał zachwyconego spojrzenia od tańca ziarenek piasku. Nie odrywałam go od tego zajęcia; nie zamierzałam mu żałować, póki Naad nie odkryje jego obecności.
- Nie jest mi to już potrzebne – mówił tymczasem Aeiran. – Gdybym nie zrozumiał tego w porę, nie dałbym wtedy za wygraną.
- Klepsydra posłuchałaby cię – przyznała Shahnaz niechętnie. – Ale zapewne w zamian musiałbyś tu pozostać.
- Mam obowiązki gdzie indziej. I tam… pewnie nawet nie potrzebowałbym takiej pomocy.
- Co więc cię powstrzymało?
- Gdybym wtedy poruszył czas… – Aeiran chyba też zmuszał się do mówienia. Wróciłam do reszty towarzyszy i stanęłam obok niego, nie kryjąc niepokoju. – Otrzymałbym zupełnie inną przeszłość… albo przyszłość.
- Niewiele wiem o czasie na zewnątrz, ale Ued nie miałby innej przeszłości – wzruszyła ramionami kapłanka. – Po co więc ta druga wizyta?
- Może po to, żeby zatrzeć wspomnienie poprzedniej. – Odwrócił wzrok od klepsydry i uśmiechnął się lekko, do mnie i tylko do mnie. Wzięłam go za rękę, starając się nie rozbeczeć jak dziecko, nieoczekiwanie i niedorzecznie. Ile takich podróży odbył, kiedy mnie nie było i czy w przyszłości miałam się spodziewać kolejnych powtórek, tym razem we dwoje? Teraz nie był czas po temu, ale wiedziałam, że zadam mu te pytania, kiedy zostaniemy sami.
- Czy to dzieło dawnych bogów? – wskazałam na klepsydrę, patrząc na Shahnaz. – Przybyliśmy… szukać wiedzy.
- To dzieło ludzi, zbudowane pod kierunkiem bogów – wyjaśniła. Jest takich więcej, za pozostałymi drzwiami, ale jakie to ma dla was znaczenie? Najpewniej rozsypią się w pył, kiedy przyszłość przyniesie nowy porządek. Nowy początek.
- Znowu mówisz o jakiejś przepowiedni. O co dokładnie chodzi?
Kobieta westchnęła i zniknęła na moment za wirującym piaskiem, by przyprowadzić Parveza. Był lekko oszołomiony, na tyle, by gromy wyrzutów ze strony Naada spłynęły po nim jak woda po kaczce.
- Człowiek urodzony na zachodzie, ale przybyły ze wschodu – powiedziała Shahnaz, przyglądając się im z ukosa. – Może się to odnosić do każdego z nich. Złączy, co rozdzielone, odbuduje, co zniszczone… Podniesie Ued z dna zapomnienia. Zmierzy się z największym wyzwaniem.
- I przebudzi cię pocałunkiem – dodała Vanny, uśmiechając się szeroko.
- Dopóki mnie nie przebudzi, nie znajdzie drogi do wyzwania… Nie powinnam tego wszystkiego mówić, ale już przepadło – kapłanka roześmiała się z zażenowaniem.
- Nie dbam o żadne przepowiednie – warknął Naad, który skończył już ochrzaniać Parveza. – Dokonałem już w życiu o jeden bohaterski czyn za wiele.
- I z tej przyczyny od pięciu lat pozwalasz, by inni widzieli twe zgorzknienie, a nie bohaterstwo. Czy warto było, dla jednej kobiety…?
- Nie mów tak do niego!!! – przerwał jej gwałtownie książę, już w pełni przytomny i zdeterminowany. – Jeśli okażę się godny, chętnie sprostam twojemu wyzwaniu! Skoro tu jesteśmy, to znaczy, że nadszedł czas!
- Nie, nie… Nie wiem, ile będziesz musiał czekać, bo to ja dostanę znak, a nie ty – Shahnaz uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku, na co Tenari podleciał i spróbował pociągnąć ją za włosy, zdrajca. – To jeszcze nie jest wasza historia, ale dziękuję ci za twe słowa. I za waszą obecność. Nie było tu nikogo żywego odkąd byłam bardzo mała.
Dopiero teraz rozejrzałam się porządnie po pomieszczeniu, zauważając to, na co już wcześniej zwróciła uwagę moja kuzynka – ustawione wkoło przezroczyste trumny, od których odchodziły białe nici, a może przewody, które wnikały w ściany. Spoczywające w nich postacie w biało-czarnych szatach, podobnych do stroju Shahnaz, były wysuszone na wiór, ale dobrotliwie uśmiechnięte, jakby tylko spały i śniły o czymś miłym.
- Niektórzy z moich poprzedników pamiętali jeszcze Ued i jego zagładę – westchnęła kapłanka. – Ja jestem ostatnia i na mnie ma się zakończyć nasze Śnienie.
- A qadirowie? – zapytał Parvez.
- Widma, którymi wasz lud straszy podróżników, były ich snami… Wszyscy Śnili do końca, nawet nie wiedząc, że umierają – Shahnaz powiodła ręką po trumnach. – A potem On utrwalił te sny dla własnej uciechy. Czasem nawet się przydają, co miałam okazję dziś zaobserwować. Pozbyli się intruzów bez trudu.
- Czy tak samo pozbyliby się nas? I… jaki „on”?!
- Ten, któremu ty lub twój towarzysz rzucicie wyzwanie – jej uśmiech nagle stał się nieładny i niemiły. – Jedna z dwóch żywych istot, które zostały w Uedzie. A może ja także już umarłam, tylko nie zdałam sobie z tego sprawy?
Nagle zaniosła się śmiechem, jaki zwykle jest przypisywany szaleńcom i czarownicom. Śmiała się długą chwilę, a kiedy wreszcie zamilkła, jej spojrzenie przypominało burzę.
- Odejdźcie już – powiedziała ostro. – Nie mogę was dłużej skrywać przed Jego wzrokiem. Nie, jeśli już wcześniej was widział.

Nie pierwszy raz mnie to spotyka – wtrąciliśmy się niechcący w czyjąś opowieść i może ją w ten sposób zakłóciliśmy, a może rozpoczęliśmy, trudno powiedzieć. Czy kiedykolwiek się dowiemy? Na razie czekamy na powrót Parveza, który zgodził się na nowego mówiącego konia, więc Pokrzywa zabrała go w swoje rodzinne strony. Naad oczywiście pojechał z nim; nie chciał go dłużej spuszczać z oka. Nas zresztą też czeka jeszcze powrót do Dui: Aeiran ma jedną mapę do oddania sułtanowi i jednego przewodnika do przekazania Yasmin, wedle obietnicy. Vanny zaś chce sprawdzić, czy Dua i Tural szykują się już do wojny o nią (a w ostateczności o zaginionego księcia).
- A potem musicie koniecznie wpaść na Rozdroże – mówi do mnie tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Bo im dłużej nie muszę myśleć o mojej poprzedniej „przygodzie”, tym lepiej.

*

- Poznajesz? – Aeiran mocno objął mnie wpół, jakby obawiał się, że mu się wyślizgnę i pofrunę w górę. No, raczej w dół. Sama się tego bałam.
- Niestety, poznaję – wzdrygnęłam się na wyrost, bo jednak nie było aż tak źle. Brakowało Świętego Słońca wypalającego mi oczy i nerwy.
Staliśmy na szczycie wieży o wielu piętrach, któa wydawała się nie zaczynać. Była identyczna albo przynajmniej bardzo podobna do tej, którą dawno temu zamieszkiwali bogowie Jasności. Do tej, z której rzeczeni bogowie uciekli w światy, a dużo, dużo później – my…
Niebo było błękitne. A słońce zupełnie zwyczajne i przyzwoicie świeciło nad nami, a nie pod nami. Widok w dole zasłaniały chmury, ruszyliśmy więc w drogę krętymi schodami. Vanny wzięła ze mnie przykład i uczepiła się ramienia Naada, perfidnie wykorzystując sytuację. Wieża wydawała się równie nieskończona, jak przedtem pałac, ale przynajmniej świat wokół wydawał się normalny…
A gdy byliśmy już – po stu latach – niżej od obłoków, wyjrzeliśmy z wieży jeszcze raz. I wstrzymaliśmy oddech.
W dole rozciągało się wspaniałe miasto, w którym duańskie wieże i kopuły mieszały się – nie gryząc się przy tym! – z architekturą w wielu innych stylach. Choć byliśmy przecież tak wysoko, bez trudu mogliśmy dojrzeć, że było zapełnione ludźmi, którzy żyli, zajęci swoimi sprawami i nieświadomi tego, że powinni od wieków być ukarani i przysypani piaskiem pustyni. A w centrum miasta – ogród, cudowny i bujny, bijący na głowę wszystkie ogrody Aziz-Dui.
- Czy to wszystko jest… rzeczywiste? – pierwsza odezwała się Vanny po długiej, długiej chwili milczenia. – Pamiętasz, jak z Vaneshką zgubiłaś się w iluzji i musiałam was z niej wyprowadzić?
- Pamiętam – kiwnęłam głową. – Ale tamto była zupełnie inna historia!
- Może i tak, ale czuję się podobnie. Jakbyśmy wylądowali we wspomnieniu.
- Jeśli to jest wspomnienie, to czym były pałac i świątynia? – zastanowiłam się. Niewątpliwie miała rację, mówiąc, że wyglądały na odkrojone kawałki świata. Ale kto i dlaczego mógł rozedrzeć świat na części i rozrzucić po międzysferze albo jakimś jej odpowiedniku? Ktoś bardzo niezadowolony ze swojego dzieła?…
Nagle z dołu dobiegły nas ciche, miękkie kroki i po chwili ktoś za nami stanął. Aeiran odwrócił się powoli, ja za nim…
- Ty? – odezwałam się. Zawtórował mi, ale w jego ustach nie brzmiało to jak pytanie.
Kobieta w welonie z czarnej koronki, spod któej wymykały się czarne włosy, stała na schodach, patrząc na nas, a może przez nas na miasto. Jej biało-czarna suknia powiewała na wietrze, a srebrny medalion świecił w słońcu.
- Długo czekałam – powiedziała w przestrzeń, nieobecnym głosem. Westchnęła i tym razem popatrzyła już naprawdę na nas. I miałam wrażenie, że jedno spojrzenie wystarczy jej, by dowiedzieć się o nas wszystkiego. Czy to dobrze?…
- Jestem Shahnaz, ostatnia kapłanka Shirazu – przemówiła znów, tym razem władczo i dumnie. – A wy… – urwała nagle, po czym zacisnęła dłonie w pięści i wykrzyczała: – Wy jesteście największymi guzdrałami, jakich nosiła ziemia!
Powiedziawszy to ruszyła z powrotem w dół – prawie biegiem. Naad jako pierwszy wyrwał się z osłupienia i chciał pobiec za nią – a wtedy coś odwróciło wieżę do góry nogami.

*

Ileż my tu czasu zmitrężyliśmy?! Na wylegiwaniu się, korzystaniu z przepychów pałacu? Dlaczego od razu nie wpadłam na to, że unosi się tu jakiś czar, który zsyła na nas beztroskę i otępienie? Myślałam, że jeśli już takie rzeczy na mnie działają, to słabo i krótko…
…A może niepotrzebnie się przejmuję. Może nasza senność była naturalna, w końcu mamy poprzestawiany cykl życiowy, a martwić się naprawdę nie ma o co?
Cały ten piekielny pałac jest niesamowicie monotonny. Wykwintne pokoje po obu stronach korytarzy, a same korytarze dla odmiany wyglądają jak lochy. Jakby pracowali przy tym dwaj różni dekoratorzy wnętrz. Jeszcze brakuje pułapek na nieostrożnych przechodniów, chociaż może komnaty wyrabiają tu normę. A jeśli trafi się cudem jakieś okno, możemy zobaczyć przez nie tylko pustą przestrzeń, tę samą, co dokoła świątyni. Więc niby jesteśmy w tym samym miejscu…
Nie wiem, jak długo krążyliśmy po tym labiryncie – chyba naprawdę nieskończonym – ale nie trafiliśmy na żaden ślad Parveza ani Tenariego. Znaleźliśmy za to salę zupełnie inną niż inne… Większą, bardziej surową w wystroju – choć do korytarzy było jej jeszcze daleko – i wyścieloną czerwonym dywanem, prowadzącym do wielkiego, górującego nad wszystkim tronu. I choć w pałacu brakło żywej duszy, trudno powiedzieć, by ta sala była pusta.
- Masz swoje szkielety – odruchowo zniżyłam głos, a Vanny bez słowa pokiwała głową.
Szkielet w szacie ze złotogłowiu, noszący na głowie koronę wysadzaną rubinami, siedział na tronie w niedbałej pozie, jakby znudzony własną bezczynnością. Po obydwu jego stronach stały – a raczej opierały się o ścianę – rzędy równie kościstych wojowników. Każdy z nich nosił kolczugę, w ręce trzymał włócznię, a u pasa miał zatknięty paradny bułat – następne duańskie elementy, wyróżniające się w ogólnej monotonii pałacu.
- Dlaczego nie spoczywają spokojnie w grobach? – zamyślił się Naad. – Czy byli tutaj, gdy kara spadła na Ued? Czekali biernie?
- Nie ma pewności, że to naprawdę jest Ued – mruknęłam. – To wszystko… wygląda jak z zupełnie innej części świata.
- Jak oderwana część świata – poprawiła Vanny, a Aeiran poparł ją skinieniem głowy.
Naad nie bardzo rozumiał, o czym mówimy, wolał więc udać się na zwiedzanie sali tronowej, nie bacząc, że szkielety mogą w każdej chwili poderwać się i zaatakować (na co pewnie liczyła skrycie Vanny). W pewnej chwili krzyknął coś, a jego głos rozniósł się dokoła echem i rozmył w bezkształtny dźwięk.
Podeszliśmy bliżej – stał pod gobelinem, przedstawiającym chłopca stojącego na wysokiej górze, po której wspinało się mnóstwo nieproporcjonalnie małych ludzi. Wspinali się albo oddawali mu pokłon. A sam chłopiec nosił się po królewsku, a raczej sułtańsku.
- Wypisz wymaluj, nasz Parvez – wyraziłam nasze myśli na głos. – Mam nadzieję, że Ten-chan nie wskoczył na jakiś gobelin.
- Tu być drugi – pokazał Imamu. – Być więcej, ale tylko strzępy.
Odkryty przez niego gobelin też nie był w najlepszym stanie. Przedstawiał wojownika, który również nosił się na duańską, a może turaliańską modłę i groźnie wymachiwał bułatem. Ale w miejscu twarzy i lewej ręki widniały cztery długie rozdarcia, jakby coś przejechało po gobelinie pazurami…
- To wszystko się ze sobą nie zgadza – powiedziałam, czując, że kręci mi się w głowie.
A potem świat postanowił przysporzyć nam więcej problemów i przekręcił się znowu.

*

…i spadliśmy ma miękki i puchaty dywan. Serio! Na szczęście już nie biały, bo chyba bym oszalała od nadmiaru bieli, ale ciemnoczerwony, ze scenką rodzajową w stylu mozaik z Aziz-Dui. I był to chyba jedyny duański element otoczenia.
A w każdym razie spadłyśmy, ja i Vanny – panów przy nas nie było, czym się z początku zaniepokoiłam. Po chwili jednak ciekawość wzięła górę i razem zaczęłyśmy rozglądać się po przestronnej komnacie, urządzonej z niedorzecznym przepychem. Jakby przygotowano ją na wizytę jakiegoś króla – z takich, którzy przedkładają przywileje nad obowiązki, a wszystkich, którzy się z tym nie zgadzają, każą ścinać na wysadzanej brylantami gilotynie. Albo po prostu są bardzo, bardzo rozpieszczeni.
Wszystko w tej komnacie było złote – nierzadko po prostu ze złota – lub czerwone, z wyjątkiem drogich kamieni błyszczących tu i tam (zwłaszcza w żyrandolu, zastępując zgaszone świece) oraz owoców. A tych było co niemiara, niemal wysypujących się ze złotej tacy czekającej na stole nakrytym jedwabnym obrusem… Ech, w głowie mi się kręci. Sprzęty wykonane z najwyższej jakości drewna i materiałów, świeżutkie, soczyste owoce, salon czekający na wizytę niezwykle dostojnego gościa, a jeszcze nikt nie przyszedł, by nas stąd wyrzucić. A szkoda. Jednak zaczęłam tęsknić do bieli.
O, uwaga, bo drzwi się otworzyły! Nie stanęła w nich jednak zdegustowana pokojówka, tylko zachwycony przewodnik z postępującymi z tyłu Naadem i Aeiranem.
- To być dom jakiś bogaty zamorski pan? – pytał dość niewyraźnie, bo właściwie nie zamykał przy tym ust. – Mieć lepiej niż sam wielki sułtan!
- A od kiedy bywasz w sułtańskich komnatach, skoro o tym wiesz, niewolniku? – wycedził Naad, ale widać było, że również jest pod wrażeniem.
- Jak długo tu siedzicie? – Aeiran nawet się nie rozejrzał, jakby nie było warto tracić czasu. – Zdążyliśmy już obejrzeć część tego pałacu.
- Chwila, a skąd wiesz, że my nie? – obruszyła się Vanny, na co tylko uniósł brwi i nie wysilił się na odpowiedź.
- Tych komnat wydaje się być nieskończona ilość, a każda jest albo salonem, albo sypialnią – podjął. – I nie ma w nich żywej duszy.
- A wanny nie ma? – zmartwiłam się, ale po chwili przypomniałam sobie o czymś ważniejszym: – A dzieciaki?
- Myśleliśmy, że są z wami…
- Jeśli ten pałac jest naprawdę taki wielki, pewnie też się w nim zgubili – mruknęła moja kuzynka, która właśnie wypróbowywała miękki fotel na rzeźbionych nóżkach. Po zastanowieniu zajęłam drugi. Co za miłe uczucie… Niepokój o chłopców szybko prysnął – gdyby działa im się jakaś krzywda, Ten-chan na pewno by mi to przekazał.
Po najedzeniu się samymi owocami – nie do wiary, jakie były sycące! – dopadła nas senność i uznaliśmy, że właściwie możemy poszukać sobie sypialni…

*

Nie leźliśmy od razu za migotliwymi jeźdźcami. Być może nie ucieszyliby się z towarzystwa, poza tym potrzebny nam był odpoczynek. I dzięki tej zwłoce mogliśmy jeszcze raz ich zobaczyć, tym razem o zachodzie słońca. Wyłonili się z nicości, ale tym razem ich szaty były całkiem czarne, jakby ktoś pozdejmował z nocnego nieba wszystkie gwiazdy. Za to ich wierzchowce nie straciły blasku – raczej coś zyskały, taki czerwonawy odcień, jaki czasem przybiera księżyc. Odruchowo spojrzałam w niebo, na którym pojawiały się już pierwsze gwiazdy, ale księżyca nie znalazłam. Dziwne, bo nie była to pora nowiu – powinien od dawna przybierać. Czyżby niebo nad tym światem też rządziło się własnymi prawami, tylko przedtem nie zwróciłam na to uwagi, choć przecież podróżowaliśmy nocą? A może znaleźliśmy się na granicy wymiarów i przestrzeń uległa przekształceniu? Taką teorię podał Aeiran i nie miałam powodu, by ją odrzucać.
Zwłaszcza po przejściu przez niewidzialną bramę…
Kiedy jeźdźcy się oddalili, nie było już na co czekać. Tym razem również Imamu pierwszy zgłosił się na ochotnika – bezbłędnie odnalazł punkt, w którym zniknęli i z którego wyszli, i nagle po prostu przestał tam być. Zdumiony Parvez wciągnął powietrze ze świstem i ruszył w jego ślady, zanim Naad zdążył go upilnować. Nie pozostało nam nic innego, jak pójść za nimi – po to tu zresztą przybyliśmy, prawda?
- Lepiej tu zostanę – Pokrzywa nieufnie przyjrzała się… a w każdym razie udała, że się przygląda temu, czego nie można było dostrzec. – Na wypadek, gdyby trzeba było was wyciągać albo lecieć po odsiecz, czego absolutnie nie wykluczam.
Przypuszczałam, że trochę ją ta sprawa niepokoi, choć zanim pojawili się – i zniknęli – jeźdźcy, aż się rwała do przygody, chyba trochę zarażona entuzjazmem przez najmłodszych w grupie. Dawniej zachowywała się tak przed podróżami przez czarne dziury, czemu jednak trudno było się dziwić. Ale teraz? Jeśli miała jakiś powód do złych przeczuć, nie podała go, a my nie mieliśmy nic przeciwko wędrówce na piechotę. Albo na skrzydłach.
Aeiran odgrodził wszystkie wierzchowce barierą, żeby coś ich nie zjadło ani nie zasypało, a Nindë widząc to obraziła się śmiertelnie. Nie powiedziała nic, ale łatwo to było odczytać z jej zachowania… Skoro takie postawienie sprawy też jej nie odpowiadało, zaczęłam się domyślać, jakie naprawdę miała plany, ale nie odezwałam się ani słowem. Akurat dla niej nawet bariera z cieni nie była przeszkodą – jeśli chciała doścignąć księżycowe konie, mogła się spod niej wyteleportować…
Nie wiem, jaki jest najskuteczniejszy sposób na dostanie się do królestwa pod pustynią, ale obstawiałabym raczej zasypanie przez burzę piaskową albo wciągnięcie przez jakiś wir. Nasz sposób rzeczywiście przypominał przejście przez zasłonę między wymiarami, a miejsce, w którym się znaleźliśmy, nie wyglądało, jakby sufit miał się nam zaraz posypać na głowy. Głównie dlatego, że w górze nie było żadnego sklepienia czy sufitu. Tylko nieskończony przestwór, gdzie wysoko, wysoko kołowały jakieś czarne punkty, zbyt oddalone, by rozpoznać, co to takiego. Jak niebo, tylko o wiele jaśniejsze i bardziej nieznane…
- To mi nie przypomina żadnego królestwa, tylko szachownicę – usłyszałam głos kuzynki.
- Wygląda całkiem inaczej niż poprzednio – dodał Aeiran nie bez zdziwienia.
Przestałam wreszcie patrzeć w górę – zakręciło mi się od tego w głowie – i rozejrzałam się wkoło. Powierzchnia, na której staliśmy, była złożona z czarno-złotych kwadratów w liczbie o wiele większej niż na szachownicy, ale pierwsze skojarzenie było całkiem słuszne. Na drugi rzut oka mógł to być dziedziniec świątyni, otoczony niskim białym murem, za którym nie było nic – tylko to dziwne „niebo”. Sama świątynia również była biała; na jej ścianach znajdowały się płaskorzeźby z dość abstrakcyjnymi motywami, a dach podpierały figury wysokich i majestatycznych postaci w powiewających szatach. Jak na rzeźby wyglądały bardzo realistycznie i, hmm… ulotnie.
- Widziałem ich wizerunki w starych księgach – szepnął Parvez urzeczony. – To są dawni bogowie, ci, których wytępił Bóg Jedyny, sprowadzając karę na Ued.
- Wytępił? – powtórzyłam. – Słyszeliśmy, że ich wygnał.
- Być może Dua opowiada inną historię niż Tural – wzruszył ramionami Naad. – Ostatecznie na jedno wychodzi. Ale czy oni nie powinni stać wewnątrz świątyni?
- Dobrze pytać – poparł go Imamu. – To wyglądać świątynia nie stać dla bóstwa, tylko bóstwa stać dla świątynia.
Aeiran tymczasem zdążył obejść świątynię dokoła – do środka nie wchodził! – przyglądając się rzeczonym posągom. Znalazłam go przed postacią młodej dziewczyny, tak drobnej, że musiała stać na palcach i wyciągać dłonie z całej siły (na ile można tak powiedzieć o posągu), a i tak ledwo sięgała dachu. Miała dość krótkie i falujące włosy, i wielkie oczy o natchnionym spojrzeniu.
- Wygląda tak realnie – szepnęłam, jakby głośniejszy dźwięk mógł ją obudzić.
- To tylko posąg, a nie zaklęta istota – Aeiran rozwiał moje wątpliwości. – Ale pamiętam ją z mitów. Z księgi, którą czytaliśmy w Jasności.
Westchnęłam głęboko; miałam wrażenie, jakby mówił o czymś, co zdarzyło się przed wiekami, a nie tylko cztery lata temu.
- Badasz to miejsce na życzenie tamtych z Pieśni? – spytałam. – Nadal myślą o przyłączaniu światów, któe przemierzali ich poprzednicy?
- Devna na pewno, ale bez Geina wiele nie zrobi – pokręcił głową. – A pozostali… Chcą znać swoje korzenie. Myślą, że poznanie przeszłości pomoże im zrozumieć teraźniejszość. I samych siebie.
- Co ich tak nagle naszło?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo właśnie nadeszła reszta wycieczki pod przewodnictwem Parveza. Przejętym głosem mówił coś, wskazując na posąg stojący na prawo od naszej małej kariatydki.
- O, a to jest właśnie Illtheia, Błękitna Panna – podjął, zauważywszy ją i nas. – Była boginią artystów, ale także i młodych panien. Nie pojmuję, co jedno z drugim ma wspólnego… ale to z tej przyczyny do dziś panny noszą się na niebiesko.
- Illtheia, to brzmi tak… obcojęzycznie – zauważyła Vanny.
- Tam, skąd przybyła, nie była boginią, tylko posłanką bogów – poprawił Aeiran. – Może przez wieki o tym zapomniała. Ale pozostałych nigdy nie widziałem.
O, to było coś nowego. Czyżby więc jedynym śladem Jasności w tym miejscu było skrzyżowanie muzy z aniołem?
- Właśnie! Tak jak ja nigdy nie widziałem jego – przypomniał sobie Parvez, wskazując na oglądany wcześniej posąg.
- Może tylko nie poznawać, bo on zapodziać gdzieś głowa? – roześmiał się Imamu.
Rzeczywiście, kamiennemu bogu – o ile naprawdę kiedyś nim był – brakowało głowy, a także kawałków szaty. Podtrzymywał dach tylko jedną ręką – w drugiej, nisko opuszczonej, trzymał coś niewielkiego.
- Spójrzcie, tego chyba nie wykuto razem z posągami – Parvez oczywiście musiał wypatrzyć to coś i wyciągnąć po to łapki.
- Nie dotykaj – Aeiran nie podniósł głosu, ale odezwał się tonem tak rozkazującym, że nawet Naad na chwilę się spłoszył. Tyle że książę już wyjął klepsydrę z dłoni posągu, więc mógł tylko odstawić ją na miejsce z potulną miną. Bo była to klepsydra – również biała i o ile wzrok mnie nie mylił, całkiem pusta. Parvez westchnął cicho, ale już po chwili odzyskał rezon i uśmiechnął się szeroko. I głowę bym dała, że miał w tym swój udział Tenari.
- Po cóż tu jesteśmy, skoro nie możemy niczego dotykać? – zapytał retorycznie. – Ale deptać nam wolno? – I nie czekając na odpowiedź skręcił za róg świątyni. Tak jak podejrzewałam, Tenari pofrunął za nim. I nim ich dogoniliśmy, zniknęli w wejściu.
- Słuszna uwaga – stwierdziła Vanny, wpatrując się w uchylone drzwi. – Może w środku znajdziemy jakieś szkielety?
- Dlaczego szkielety? – Naad spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Jako dowód, że coś tu kiedyś żyło – odpowiedziała z niewinnym uśmiechem. – To wygląda bardziej jak czyjś niedokończony sen niż jak część prawdziwego świata. Chyba że ktoś kiedyś tę część odkroił i wyrzucił.
Po tych słowach dzielnie wkroczyła do świątyni, a my za nią, trzymając się blisko.
I nawet nie zdążyliśmy się przyjrzeć jej wnętrzu, bo nagle świat zawirował, a potem przekręcił się do góry nogami…

9 X

To naprawdę cudowne uczucie, taka swoboda i brak przymusu. Spokojna podróż ku przygodzie, do której nie wiedzie nas żadna konieczność, żadne poczucie misji, a po prostu ciekawość. Nawet Aeiran tak do tego podchodzi, chociaż podejrzewa – co już z niego wyciągnęłam – że o ten świat mogli zahaczyć dawni bogowie z Jasności. Może zresztą tak nie było, nieważne, tym razem nie ma żadnej presji ze strony tych wariatów z Pieśni. Teraz jest wręcz podwójnie zadowolony, bo „nie jest już tak, jak poprzednio” – czyli dwa lata temu. Ale już na pytanie, czego dokładnie tu wtedy szukał, unika odpowiedzi.

Spanie za dnia na pustyni okazało się możliwe nawet dla mnie, bo Aeiran rozpiął nad nami klosz z cieni, dzięki czemu było ciemno jak w nocy. Ten brak słońca trochę irytował Parveza, psując mu nastrój, ale skoro już wepchnął się nam na wyprawę, musiał się dostosować. Był zresztą zbyt śpiący, żeby długo narzekać. Za to Vanny, która jest nocnym markiem, spędziła trochę czasu poza osłoną, opalając się. Też niezbyt długo, ale jednak.
I to właśnie ona zbudziła się pierwsza – niecodzienna sytuacja, ale i niewesoła, bo męczyły ją koszmary. Nie wiem, może to nie był pierwszy raz, ale za dnia spycha wspomnienia z pobytu w piekle głęboko w podświadomość i zachowuje się zupełnie zwyczajnie. Teraz jej nastrojem zainteresował się Tenari, który usiadł obok i myślał do niej o czymś, co ją uspokoiło i nawet ucieszyło. Kiedy zaniepokoił się o nią Parvez, wróciła już w pełni do równowagi i wyściskała obu, entuzjastycznie dziękując, że tak się o nią troszczą. Zmieszany książę zaczerwienił się jak burak, ale się nie wyrywał. Ten-chan jest już przyzwyczajony.

Tej nocy także człapaliśmy sobie spokojnie – wejście nie przemieściło się i jakoś nikt się nie obawiał, że może się tak stać. Może wystarczyłaby wtedy kolejna czarna dziura… Parvez, który wcześniej najbardziej rwał się do przygody, teraz co rusz spoglądał za siebie z zaniepokojeniem. Nie był już za to taki obrażony; po krótkiej rozmowie z Tenarim zaczął wypytywać mnie, co właściwie mam z nim wspólnego i czy „też” jestem dżinniją. Nie wydawał się traktować tego jako czegoś strasznego lub niezwykłego – gdy zwróciłam na to uwagę, oświadczył, że przecież zdarzają się mieszkańcy królestwa duchów, którzy zwabiają do siebie śmiertelników i wiążą się z nimi, więc czemu nie odwrotnie. Odpowiedziałam, że owszem, istoty nadprzyrodzone też mają swoje pragnienia i kaprysy, ale często muszą się wiele nauczyć, jeśli zdecydują się żyć wśród ludzi… I tak zaczęła się długa rozmowa na temat szeroko pojętej fantastyki. Albo chłopak wychował się na baśniach, albo po prostu trafiliśmy w baśń. Aż dziwne, że dotąd nie uznałam tego za oczywistość. Może odkrycie Uedu rozwieje moje wątpliwości?

A gdy rozwijaliśmy obóz, niespodziewanie dopędził nas Naad. Nie rozpościerała się jeszcze nad nami rzucająca się w oczy osłona, a pustynia jest spora i nie mogłam pojąć, jak nas wytropił. Może miał jakiś radar na swojego podopiecznego, nigdy nic nie wiadomo; w dodatku deptał nam po piętach od dłuższego czasu, a nic nie zauważyliśmy… Wypatrzył zajętego jeszcze śniadaniem Parveza i przypadł do niego z ulgą.
- W imieniu wszechmocnego szacha Turalu, cienia Boga na ziemi, aresztuję was wszystkich – oznajmił, mierząc nas twardym wzrokiem. Był blady i nie dobył broni, co jednak nie czyniło go mniej groźnym. Do czego mógł być zdolny w obronie tego chłopca?…
- Ciekawe jak, skoro mamy przewagę liczebną. I w ogóle skąd wiesz, że sam z nami nie uciekł? – zapytała Vanny, ale szelmowskie spojrzenie i ton głosu zdradzały, że tylko się droczy. Naad nie znalazł w tym groźby i jakby trochę się uspokoił.
- Nawet gdyby mnie porwali, i tak nie chciałbym im uciec – oświadczył brawurowo książę. – Nawet gdyby nie jechali tak naprawdę do Uedu, tylko… gdzieś za morze.
- „Nawet” wtedy – parsknęłam śmiechem i zaraziłam nim kuzyneczkę. Wtedy Naad najwyraźniej doszedł do pewnych wniosków, bo bez słowa chwycił Parveza za ucho, zmuszając do wstania
- Czy masz jakiekolwiek pojęcie, jakie zamieszanie panuje w sułtańskim pałacu?! – do tych słów dodał jeszcze potrząśnięcie. – Czy nie spodziewałeś się, że Imam Faiz oskarży cię o kradzież dżinna, a Latif… – znów na nas spojrzał i westchnął. – Latif oskarża was.
- O kidnapping? – przewróciłam oczami. – Czemu mnie to nie dziwi…
- O co?
- No, o kradzież księcia. Z dżinnem.
- Właśnie o to – przyznał sucho. – I gdyby w grę nie wchodziła trucizna, gdybyśmy nie byli zdani na Latifa, który kształcił się niegdyś w medycynie i umiał sporządzić odtrutkę, nie kwestionowałbym waszej niewinności. Uważałem was… za godnych zaufania.
- Co takiego?! – chłopiec wyrwał mu się, nie zważając na ból. – Czyżby tak nieszczęśliwie się pomylił? Przecież ten napój miał tylko zesłać na was sen i…
- I omal nie zesłał wiecznego snu – wycedził Naad, siadając ciężko na piasku. – Strażnicy strzegący dżinna ledwo uszli z życiem, ja… miałem więcej szczęścia. Teraz prowadzą poszukiwania w pobliżu stolicy.
- Ale ty wiedziałeś, dokąd jechać – najwyraźniej Aeirana dręczyła ta sama ciekawość, co mnie. – Jak nas znalazłeś?
- Tym. – zamaskowany nie widział powodu, żeby coś ukrywać, a to znaczy, że jednak nam ufał. Zdjął z palca pierścień z błękitnym kamieniem i pokazał nam z bliska. – Wystarczy, że powiem mu, kogo ma szukać. Kiedy cel jest blisko, przybiera tę barwę. To… rodzinna pamiątka.
- Podobno też pochodzi z Uedu, tak jak sułtańska mapa – dodał Parvez. – Wielu już chciało go od Naada odkupić, ale…
- Żadnych bezcelowych opowieści, chłopcze – uciszył go Naad. – Pora, żebyś wyjaśnił. To Latif dał ci truciznę?
- Zwierzyłem mu się, że pragnę jechać z nimi na wyprawę, na co rzekł, że… że dobrze mnie rozumie i pragnie mojego szczęścia – książę także usiadł i wyglądał jak zbity szczeniak. Głos mu się urywał. – Wręcz sam przekonywał mnie, żebym… Jego mikstura miała sprowadzić na was sen, więc… Dżinn sam za mną poleciał. On także jest Al-Ued.
Akurat ostatnie słowa zdziwiły Naada najmniej.
- Wracacie zatem do domu – stwierdził. – Po co naprawdę przybyliście do Dui? Aby wywołać zamieszanie?
- Nie pochodzimy stąd i nie musieliśmy nic wywoływać – westchnęłam. – Zamieszanie przywieźliście ze swojego kraju. Tylko po co mu to?…
- Jak to po co? – prychnęła Vanny. – Dziwne, że akurat ty o to pytasz. To w końcu wezyr, nie? Oni muszą intrygować. Cecha gatunkowa.
- Ale jakiś cel musiał mieć – upierałam się. – Książę, dlaczego Latifowi tak zależało na twoim wyjeździe? Żebyś mógł zaimponować odwagą przyszłej małżonce? – rzuciłam pierwszą myśl, jaka mi przyszła do głowy.
I tym go zatkałam.
- Żebym… co? Chciałem przygody, nie chwały. A robienie wrażenia na tym dziecku to ostatnie, o czym myślałem.
- Zdaje się, że Miyuś mówi o mnie – Vanny zamachała rękami w geście: „halo, ja też tu jestem”. – Ten miły pan przyszedł incognito i prosił o moją rękę dla ciebie, wiesz coś o tym?
- Ależ… Musiał wszystko opacznie zrozumieć! Nie chodzi o to, bym nie darzył cię wielką przyjaźnią, pani Vanille, i chętnie zaprosiłbym cię do mego kraju, ale… ale to jedyne, co mówiłem o tobie w obecności Latifa. I Naada, który jest tego świadkiem.
- Gdyby udało się wydać cię za Parveza – rzeczony świadek przyglądał się mojej kuzyneczce jak obiektowi badań naukowych – miałby powód, by odmówić Safiyi. A gdybyś przyjęła oświadczyny Imama Faiza – tak, cały pałac już o nich wie – przywróciłoby mu to nadzieję na męskiego potomka. Tak czy inaczej, plany unii Turalu z Duą rozwiałyby się niczym dym i to jak zwykle z powodu niewiasty…
- Teraz powiedziałeś za dużo! – oburzył się książę. – Jeśliś gotów obarczyć panią Vanille winą za wszystkie możliwe nieszczęścia, to… to… wypowiem ci miejsce!
- Stwierdziłem tylko fakt – Naad zupełnie nie przejął się jego tonem ani groźbą. – Wierzę, że nie wszystkie niewiasty świadomie dążą do nieszczęścia.
- Toś nas pocieszył – roześmiałam się spoglądając ku wschodowi. Wiedziałam na pewno, że ku wschodowi, bo niebo po tamtej stronie zaczynało się już rozświetlać i mienić kolorami. Nawet jeśli słońce wynurzało się z piasku, a nie z wody, widok był niewątpliwie urzekający.
- Chyba pora rozbić namiot i spać – wstałam z ziewnięciem i podeszłam do Aeirana, który patrzył w przeciwnym kierunku, jakby czegoś wyczekując. Obok stał Imamu, zaciskając pięści w napięciu. – Co ty na to, hmm?
- Cicho. Patrz – wskazał przed siebie, ale nie miałam pojęcia, na co patrzeć. Tam wszystko skrywała jeszcze noc. Ale Ten-chan również podfrunął do nas z zaciekawieniem, a potem Vanny…
I nagle w oddali pojawiły się jasne, migotliwe kształty. Nie, najpierw wydawały się bezkształtne, dopiero zbliżając się układały się powoli w formy koni z jeźdźcami na grzbietach. Nie wiem, czy byli to ludzie, czy zjawy, nie widziałam ich twarzy – każdy spowity był w opończę jakby utkaną z gwiezdnego blasku i wszystkie powiewały, zostawiając wokół nikły poblask. Czy może to oni cali stworzeni byli ze srebrzystego światła? A i konie wcale nie były kare, lecz jaśniały jak kawałki księżyca.
Naad poderwał się i wyszarpnął szablę zza pasa; być może w głębi duszy wierzył w dość mgliste podania podróżników. Ale został powstrzymany jednym ruchem ręki Parveza – i powstrzymany skutecznie.
Jeźdźcy podążali ku nam w całkowitej ciszy, my też nie wydaliśmy żadnego dźwięku. Trudno powiedzieć, czy nad widzieli, czy może byliśmy dla nich tylko pustynnym mirażem? Czy oni dla nas…?
I naraz zniknęli, jakby ktoś wyciął kadr albo akapit ze strony. W jednej sekundzie byli tam, w drugiej już rozpościerała się przed nami pustka…
- Jeszcze do tej pory mogłeś mnie przekonywać do powrotu – szepnął Parvez z mieszaniną lęku i zachwytu w głosie.
Naad nie skomentował.

8 X

…No dobrze, ciąg dalszy wyglądał tak, że na dźwięk głosu Nindë Parvez rozpromienił się jeszcze bardziej i oznajmił, że kategorycznie musi z nami pojechać. Westchnęłam ciężko, a Tenari swoim zwyczajem pociągnął mnie za kosmyk włosów i poleciał przywitać się z ciocią Vanny. A Aeiran bez słowa wciągnął mnie z powrotem na konia i otworzył przed nami ziejące czernią przejście.
- To rozumieć! – ucieszył się Imamu, wyczyniając dziwne tańce na swoim srokaczu. – Teraz Imamu wjeżdżać prosto do czarodziejska bajka! Teraz wszystko być jak trzeba, nie tak, jak być poprzednio!
- Poprzednio upierałeś się, że sam przeprowadzisz nas przez pustynię – przypomniał mu Aeiran.
- Tak, tak – przewodnik nie zamierzał zaprzeczać. – Za dużo wielka duma być w Imamu, kiedy być niepotrzebny. Ale teraz, teraz wielki zaszczyt!
I tak ze swoim szerokim uśmiechem, nie okazując lęku wjechał jako pierwszy w czarną dziurę. Podążyliśmy za nim na grzbiecie No Doubta, nie oglądając się na pasażera na gapę. Zawsze była nadzieja, że się zniechęci, nawet jeśli bardzo nikła.
- Krótko jechać, ale nie lekceważyć groźna ciemna droga – Imamu po przejechaniu całej trasy był wytrzęsiony i wymięty; według mnie, jak na czarną dziurę było raczej spokojnie. – Nie być już tak daleko. Poprzednio wejście być bardziej daleko. – stwierdził, rozglądając się po rozpościerającej się wkoło pustyni.
- Poprzednio? – spytałam. – Wtedy, gdy spotkałyśmy was w drodze do Dui?
Pokiwał głową w odpowiedzi. Nie mam pojęcia, jak zdołał określić odległość, skoro dokoła panowała taka monotonia.
- W takim razie wejście do Uedu jest ruchome? – domyśliłam się. – Tak, jak kiedyś wejście do Ciemności?
- Owszem – potwierdził Aeiran. – Poprzednio rzeczywiście było dalej i nie zdążylibyśmy tam dotrzeć przed twoim przyjazdem.
- W takim razie czemu wtedy nie przeniosłeś się tam portalem? Skąd pomysł na wynajęcie przewodnika.
- Czy to nie byłoby za proste? Tak od razu… – uśmiechnął się lekko, grając mi na opowieściowym zmyśle. – A on… Wcisnął mi go ten natrętny handlarz.
- Och, proszę – prychnęłam. – Nie wmówisz mi, że dałeś sobie wejść na głowę byle handlarzowi. Ty zawsze masz jakiś powód.
- Nie zawracałbym sobie głowy, ale on rzeczywiście potrafi wyczuć położenie wejścia. Jeśli istnieją w tym świecie magowie, może by się nadawał…
- Czary, czary być wszędzie, choć nie widzieć – przyświadczył przewodnik bez zdziwienia tematem naszej rozmowy. – Imamu uczyć się na szaman, daleko tam, gdzie Imamu plemię. Dużo, dużo księżyców już minąć.
Skinęłam głową ze zrozumieniem i obejrzałam się za siebie. Dziura pozostawała otwarta, ale wciąż nie było śladu Vanny ani Tenariego… Aż wreszcie pojawili się, jadąc dumnie na wielbłądzie. Nie spieszyli się wcale.
I ciągnęli za sobą ogon w postaci Parveza.
- I co wy na to? Ten diabełek uśpił ochroniarza środkiem nasennym, żeby się wymknąć z pałacu! – oznajmiła moja kuzyneczka z zachwytem. – Będzie z niego poszukiwacz przygód jak ta lala!
- W dalszym ciągu uważam, że to nie jest wyprawa dla żółtodziobów – zirytowałam się.
- Och, daj mu spokój – Vanny ujęła się za księciem. – Przecież wcale ci nie chodzi o to, że wyprawa jest niebezpieczna, tylko że pewne osoby mogą wpaść w popłoch. Inaczej najpierw dałabyś szlaban Tenariemu, nie?
- A to źle? On należy do własnej opowieści, a my ją własnie zakłócamy… Sama nie wiem, jak niebezpiecznie będzie, ale Ten-chan jest wystarczająco magiczny, a Parveza trzeba będzie ciągle pilnować.
- A od tego już ma mnie – wtrąciła Pokrzywa. – W razie czego odstawię go od razu do domu, słowo.
- Jeśli wszystkie konie z Orienre są takie, jestem zaszczycony, że chcesz mnie nosić – rozczulił się chłopiec.
- Trzymam za słowo – mruknęłam i zwróciłam się do Tenariego, który właśnie do mnie podfrunął: – Teraz ty się wytłumacz, młodzieńcze.
- No, bo zaraz zejdę! – rozchichotała się Vanny. – Nagle uznałaś, że musisz zachowywać się, jak surowa mamuśka?
- Ciocia Andrea poprosiła Nindë, żeby was przywiozła – tym razem Tenari użył głosu. – Mieli przyjechać goście z Pieśni.
- I sama nie czuje się na siłach, żeby ich podjąć? – domyśliłam się, że chodzi o Kaede z rodzinką.
- Ona raczej tak. Ale Rick pewnie nie, buehehehehehe! – Vanny nie opuszczał radosny nastrój. – Szczęście, że nie przyszło ci do głowy, żeby przywieźć ze sobą Ivy.
- Bo wtedy ty odstawiałabyś surową mamuśkę? – spytałam słodko.
Zanim zdążyła się odciąć, Tenari przesłał nam w myślach obraz znajomego, niezbyt zgrabnego, ale przytulnego domku w Melgrade. Teraz wyglądał na jeszcze bardziej powykręcany niż dawniej, bowiem dobudowano do niego nowe pomieszczenie. Obowiązkowo z okrągłym okienkiem wychodzącym na cmentarz.
- Ivy woli urządzać nowy pokój? – domyśliłam się, knując przy okazji chytry plan z nadzieją, że Tenari go nie przechwyci.
- Lepiej późno, niż wcale – mruknęła Vanny. – Wiesz, ona lubi być tam, gdzie coś się dzieje i obserwować… nauczyła się tego od wszystkich z jej otoczenia… ale rośnie, więc i dom musiał trochę urosnąć. Do tego Andrea regularnie zaprasza ją na Rozdroże, sugerując, że u nas nie ma warunków. I przy okazji sugerując coś Rickowi – z trudem powstrzymała nowy wybuch śmiechu.
Mogłam to zrozumieć Pamiętałam, że mała miała wygospodarowany dla siebie spory kawałek pokoju dziennego, skąd uwielbiała obserwować codzienną rzeczywistość – a Ten-chan zwykle rządził się w całej herbaciarni i najchętniej zamieszkałby w Szafie – trudno jednak nie doceniać własnych czterech ścian. Przecież dlatego właśnie wykroiłam niegdyś dla siebie skrawek przestrzeni… I zapowiadało się, że wkrótce zrobię to ponownie. O ile mały nie zechce inaczej – ale z pewnością w herbaciarni nie przestanie się rządzić.
Po chwili do rozmowy włączył się Parvez, relacjonując, ile ma komnat w swoim pałacu w Turalu, jak duże są i do czego przeznaczone. Później, nie bez podziwu, zaczął mówić o starszym bracie, następcy tronu, a także o zamężnej już siostrze, której jednak wiele czasu nie poświęcił. Rozmawiał głównie z Vanny – na mnie się chyba troszeczkę obraził. Właściwie nie dziwiłam mu się.
Jechaliśmy wolno, delektując się rozgwieżdżoną nocą. Ale już niedługo wstanie słońce i sen wyciągnie po nas rękę. Czuję się trochę jak wampir albo inny troll.

7 X

Yasmin nie była zadowolona ani z tego, dokąd wyjeżdżamy, ani że dzieje się to tak szybko. Gderała pod nosem, że jak nie ma N’Didi, to i gości nie da się zatrzymać na dłużej, ale i tak zapakowała nam mnóstwo jedzenia i wody na podróż i w ogóle żegnała nas jak wyfruwające z gniazda pisklęta.
Oczywiście najpierw przespaliśmy większość dnia – mieliśmy wyruszyć z miasta w nocy, kiedy nie ma upału, a miasta-widma i tak wyrastają spod piasku. W rezultacie byłam jedyną niewyspaną i mogłam się spodziewać mało przyjemnej przejażdżki…
Tym razem również Aeiran postanowił zabrać przewodnika, więc późnym wieczorem czekał na nas Imamu na swojej szkapinie, z wynajętymi wielbłądami do niesienia Vanny i prowiantu. Kuzyneczka odgrażała się, że teraz zobaczymy, jak szybkie potrafią być wielbłądy, nie tak jak te w karawanie Akima, wlokące się jak ślimaki. Na razie jednak nie spieszyliśmy się – najpierw musieliśmy wyjechać z miasta. A gdy już przekroczyliśmy zachodnią bramę i zbliżaliśmy się do skraju ziemi, na której rosły jeszcze nie tylko sucholubne rośliny… Właśnie zza takiej rośliny – wysokiego krzewu – wyłoniła się czarna klacz z zadowolonym z siebie jeźdźcem na grzbiecie.
- Książę?!… – wykrztusiłam zdumiona, a następnie bez namysłu wyrzuciłam z siebie dalsze słowa: – Co ty sobie wyobrażasz, bezczelny małpiszonie?!
- Jak widzisz, postanowiłem jechać z wami – oznajmił Parvez, niezrażony takim powitaniem.
- Nie mówiłam do ciebie – burknęłam. – Ale lepiej, żebyś wracał do pałacu, zanim wparuje tu Naad i wygarbuje nam skórę. Bo twojej skóry raczej nie wypada.
Zeskoczyłam z No Doubta i chciałam złapać bezczelnego małpiszona za wodze, ale wyszczerzył tylko zęby i cofnął się o kilka kroków.
- Nie wiem, co sobie myślałaś, jadąc tu, ale nie wybieramy się na zwyczajną, bezpieczną wycieczkę. I nieletnich żółtodziobów nie zabieramy.
Nindë prychnęła i potrząsnęła łbem, a Vanny omal nie spadła z wielbłąda ze śmiechu.
- No dobrze, powiedziałaś swoje – odezwała się łaskawie klacz, spoglądając w górę. – To teraz może jeszcze wyjaśnij to jemu, co?
W tym momencie nieduży kształt pojawił się na niebie i powoli sfrunął w dół. Sięgnął do mnie myślą i usiadł mi na rękach, uśmiechnięty jak gdyby nigdy nic.
I na tym na razie skończę, bo łapki mi opadają…

6 X

Tym razem czekała nas bardziej oficjalna audiencja. Nie zaczęła się jednak od targowania… znaczy, oświadczyn, tylko od dzielenia się wiedzą – sułtan mógł sobie być wielkim patriotą, ale wypadało mu wiedzieć co nieco o obcych stronach. Zasiadł na swoim imponującym tronie, a nam kazał usadowić się na mięciutkich poduchach poniżej i przedstawić naszą ojczyznę. No i nie mając pojęcia o reszcie tego świata, zaczęłam opowiadać mu różne wątki z DeNaNi – bez głębszego wdawania się w geografię. Vanny przyłączyła się do mnie i miała niezłą zabawę – o ile ja się porządnie zastanawiałam, co powiedzieć, o tyle ona wtrącała różne co bardziej niedorzeczne szczególiki (których przecież w DeNaNi pełno). A kiedy zahaczyła o zaawansowaną technikę, zaczęłam się niepokoić, czy nie zostaniemy wyrzuceni z pałacu, jeśli nie z Dui, za takie bezczelne kłamstwa. Ale nie… Może jego wysokość uznał nas za zawodowe bajarki. Zresztą, do licha, nie kryłam się ze swoją profesją.
Jeszcze w trakcie naszej opowieści sułtan kazał posłać po jakiegoś Sharifa i po chwili pojawił się – mężczyzna w podeszłym wieku, mrużący oczy jak krótkowidz, ale trzymał się prosto i szedł sprężystym krokiem. Sułtan powstał – poszliśmy za jego przykładem – i ukłonił się Sharifowi z głębokim szacunkiem. Przedstawił go nam jako wielkiego uczonego i swojego nauczyciela z młodych lat.
- Poznaj, mistrzu, tego oto badacza i kronikarkę, a także ich krewniaczkę. Podróżują po świecie, odkrywając cuda, jakich dotąd oko nie widziało – zwrócił się do niego. – Być może będziecie radzi wymienić się niezwykłymi opowieściami.
- Bo oczywiście nie macie do kogo iść po niezwykłe opowieści – zagderał starzec, ale nie do końca poważnie. – Nauczam konkretów, a po bajki można iść do miejskiej biblioteki.
- Czyżbym źle pamiętał, że ostatnim, który zgłosił się do ciebie po historię Shirazu, był mój nieszczęsny brat? Od tamtej pory miałeś spokój przez długie lata.
- Bynajmniej, odkąd pojawiło się nowe, ciekawskie pokolenie – Sharif odgarnął połę swej brązowej szaty, odsłaniając skrywające się za nim dzieko. Mała Safiya nie wyglądała na zawstydzoną podsłuchiwaniem – oczy jej się śmiały i nie zamierzała odejść.
- Może powinienem był zapędzić ją do nauki gry na instrumentach – westchnął sułtan i pokręcił głową. – Niech zostanie, nie będę się sprzeciwiał, póki jej matka tego nie zrobi. Sama była inaczej wychowana…
Księżniczka bardzo się ucieszyła i jako samozwańcza przewodniczka zaprowadziła nas – a raczej zaciągnęła i padło akurat na mój rękaw – do przestronnej sali, gdzie zwykle odbywały się uroczystości. Na moje oko jej zawartości pozazdrościłoby niejedno muzeum sztuki (i będzie o czym opowiedzieć Geddwynowi po powrocie)… Ściany obwieszone były obrazami; większość przedstawiała scenki rodzajowe z udziałem dawnych kronowanych głów i jakieś wydarzenia religijne, ale były też ujęcia z historii i legend. Celowo potraktowałam je łącznie, bo wyglądało na to, że niezwykłe legendy często przeplatały się z dziejami tej części świata. A widoki przeplatały się z opowieścią Sharifa.
I oto namalowana z fantazją wizja imponującego, kwitnącego miasta o surrealistycznie zaprojektowanych wieżach, groźnego i pięknego zarazem – to Shiraz. Podobno zgromadzono tam cuda i skarby prosto ze świata duchów i demonów; nocami okna wież jaśniały barwnym światłem, przyciągając przybyszów nie tylko z dalszych obszarów kraju, ale i spoza granic. Dostatnio odziani ludzie przynoszący dary jaśniejącej postaci otoczonej przez anioły – to władcy dawnej Dui i Turalu, składający hołd suwerenowi. Oba państwa podlegały zwierzchniej władzy z północy przez całe wieki, dopóki dawni bogowie mieli coś do powiedzenia. Bo Shiraz był, oprócz tego, że stolicą, także głównym ośrodkiem wiary. I wreszcie wielka burza spadająca z nieba na miasto – to Bóg Jedyny wypędza bożków i karze niewiernych. Czarne chmury, błyskawice i piaskowa trąba powietrzna pogrzebały całe państwo na zawsze…
- Jeśli Shiraz czy inne miasta Uedu ciągle się tam znajdują… Jeśli nie były od początku tylko legendą, od dawna są już martwe – stwierdził nauczyciel z przekąsem. – Ale podróżnicy ciągle plotą bzdury o mirażach i qadirach czyhających na północy.
- O kim? – spytała Vanny, a ja odezwałam się równocześnie:
- Miasta czego?
- Uedu, pani – sułtan spojrzał na mnie jakoś dziwnie. – Tak nazywało się tamto państwo.
Przypomniałam sobie, że to o nim mówił Parvez, że to tam ewentualnie mógłby sprawować rządy. Tymczasem Sharif wyjaśniał, że qadirami określa się tajemniczych jeźdźców na koniach utkanych z ciemności, którzy pojawiają się znikąd i zabijają każdego, kto stanie na ich drodze. Podobno są mieszkańcami pogrzebanego królestwa. I oczywiście tylko wymysłem przesądnych podróżników, tak samo jak miasta-widma.
Potem sułtan zażyczył sobie, żebym jeszcze raz opowiedziała, skąd przybyłam – tym razem Sharifowi i ciekawskiej Safiyi. Ponieważ nauczyciel wywarł na mnie wrażenie sceptyka, powiedziałam co nieco o D’athúil, które jest dość stonowane zarówno magicznie, jak i technicznie. A do tego soczystą wzmiankę o tamtejszych bóstwach, co utwierdziło zadowolonego staruszka w przekonaniu, że Bogu Jedynemu żadna inna siła się nie równa. W międzyczasie jego wysokość spacerował po sali w towarzystwie Vanny; jak później powiedziała, rozmawiali o pierdołach, ale gadane to on miał.
- Niestety czas nie stoi w miejscu i wkrótce będę musiał udać się na obrady – przypomniał sobie wreszcie z niezadowoleniem. Następnie zmierzył ostrym (z założenia) spojrzeniem córkę. – Tak samo ty, źrenico mego oka, wrócisz teraz do lekcji. Musisz nauczyć się, co to obowiązek.
- Muszę? – marudziła Safiya. – Chciałabym pobawić się z dżinnem.
- Nadnaturalne istoty nie są do zabawy, dziecino – pouczył ją ojciec, a Sharif dodał do tego stanowcze kiwnięcie głową. Księżniczka westchnęła z rezygnacją, pomachała nam i odeszła wraz z nauczycielem.
- Wiele historii o pradawnym Uedzie można znaleźć w bibliotece – Imam Faiz przemówił do nas z namysłem, wodząc wzrokiem po obrazach – ale jego jedyna mapa dawno temu trafiła do pałacowego skarbca. Jedyna rzecz naprawdę pochodząca z tego kraju i będąca dowodem, że niegdyś istniał.
Skinęliśmy głowami z oczekiwaniem.
- Na przyjęciu w ogrodzie wyraziłeś pragnienie skopiowania mapy, co nie byłoby łatwym zadaniem – zwrócił się sułtan do Aeirana. – Wnoszę z tego, że planowałeś wyprawę. Wielu badaczy poświęciło się studiom nad Uedem, ty jednak jesteś pierwszym tak dzielnym – albo szalonym. Niestety muszę powiadomić cię o nieszczęściu. Po powrocie z ogrodu mej czcigodnej matki strażnicy powiadomili mnie, że mapę skradziono.
Wymieniłam z Vanny spojrzenie pełne nagłego zrozumienia – więc to o tym mówił Latif! Podejrzana sprawa, ale na razie wolałyśmy niczego nie wyjawiać.
- Widzieli sprawcę? – zapytał rzeczowo Aeiran.
- Mówili, że złoczyńca nosił czarny strój, twarz miał zakrytą i poruszał się z nadludzką szybkością. Nie zdołali go schwytać. Prócz mapy nie wziął nic innego.
- Ale podobno już kiedyś mapa s a m a wróciła na miejsce – zauważyła Vanny. – Może i tym razem to zrobi?
- Widzę, że mieszkanie w Domu Faraj wam posłużyło; jego pani wie wszystko, co się dzieje w Aziz-Dui od przeszło trzydziestu lat – sułtan roześmiał się niewesoło. – Tamto wydarzeniebyło bez wątpienia znakiem śmierci mego brata, który udał się na wyprawę, podczas gdy miał odziedziczyć tron po ojcu. Nie wiadomo jednak, co złodziej uczyni z mapą.
- Znajdziemy ją – zapewnił Aeiran spokojnie.
- Jak chcesz to zrobić? Nie wiadomo, czy ten łotr ukradł ją dla siebie, czy też dla kogoś innego.
- Tak czy inaczej mapa w końcu dotrze na miejsce przeznaczenia. Czy będziemy tam przed, czy po niej, to już nieważne.
- Ilu ludzi pragniesz zabrać w podróż? Skoro nie wybierasz się na pustynię sam… Upewnij się, że twoje towarzyszki pozostaną przez ten czas bezpieczne. Jeśli pani Vanille pozwoli, chętnie udzielę im gościny w kobiecych komnatach.
- Wątpię, żeby moja pani chciała przepuścić nową opowieść koło nosa – Aeiran uśmiechnął się do mnie lekko. – Co do Vanille…Postąpi jak zechce.
Wtedy sułtan skłonił się przed moją kuzyneczką i ujął jej dłonie w swoje.
- Pani Vanille – przemówił. – Nie ukrywam, że urzekł mnie twój nieopisany wdzięk i wytworne ułożenie. Byłbym rad, gdybyś zgodziła się pozostać w pałacu… jako moja przyszła oblubienica.
Uśmiechnęłam się szeroko i otarłam wyimaginowaną łezkę. Vanny zauważyła to kątem oka i zgromiła mnie wzrokiem, ale już do zalotnika się uśmiechnęła.
- Nie powiem, że nie łechta to mojego przerośniętego ego – zaczęła ostrożnie – ale ciekawa jestem, czy poprzednim żonom też się wasza wysokość oświadczał tak… z marszu.
- Planowałem uroczystość zaręczynową, widzę jednak, że czas nas nagli – wyjaśnił sułtan, odrobinę zmieszany.
- Czasu mamy sporo, bo oboje powinniśmy się namyślić przed podjęciem decyzji – stwierdziła Vanny lekko. Podejrzewam, że, poinformowana zawczasu, układała sobie odpowiedź przez cały wczorajszy dzień. – Czy jestem pierwszą niezamężną cudzoziemką, jaką wasza wysokość widzi z bliska? Poza tym… ktoś już wcześniej proponował mi pozostanie z nim na zawsze. Trudno, żebym tak od razu dała odpowiedź.
Czy mówiła o Parvezie, który jeszcze nic osobiście nie proponował, czy o Claydzie, który proponować nie musiał, udało jej się do pewnego stopnia ostudzić zapał niedoszłego narzeczonego.
- Jeśli udasz się na północ, możesz już nie wrócić – mruknął tylko smętnie.
- Tego się nie obawiam – pocieszyła go.

- Tylko mi jeszcze powiedz, jak chcesz znaleźć ten Shiraz bez mapy – prychnęłam, kiedy gwardziści wyprowadzali nas z honorami z pałacu, a sułtan udał się już na swoje obrady. Ciekawe, czy zamierzał obradować nad wyborem nowej żony.
- Zostaje mi ten sam sposób, co poprzednio – Aeiran nie wydawał się tym faktem przejęty. – Przewodnika zamówiłem również na następną podróż.
- Ale z tego wynika, że wcale nie chciałeś mnie opylić za mapę – Vanny chyba nie wiedziała, czy ma się czuć z tego zadowolona, czy wręcz przeciwnie. – W ogóle nie było mowy o żadnej cenie.
- A kto powiedział, że chciałem? – Aeiran uniósł lekko brwi. – Sama to wywnioskowałaś. Ale o wielbłądach była mowa na serio.
- Myślicie, że ta kradzież to część jakiejś intrygi? – zapytałam, węsząc kryminał. – Najpierw to, potem przychodzi wezyr i coś kręci… Mógł wszystko ukartować.
- Tylko po co? – mruknęła Vanny. – Równie dobrze podejrzenie mogło paść na nas.