*

People say I need a new direction
People say that i won't last
People change opinions with their dresses
I have learned how to protect
I don't need to run for cover
Always feel like I am home
I don't care what people think
It's just because I like the skin I'm in
Come what may, my love is true
It's double shelter when I'm with you
Can't deny, you're scared of their reaction
Just understand what's on my mind
My only fear is love won't last forever
Come over here and look me in the eye
You don't need to run for cover
Make you feel like you are home
I don't care what they might think
Can't leave you, can't leave the skin I'm in
Come what may, you must be true
We stick together, cause I'm in you
You see, people can do you no harm
Do you feel the way I feel safe in your arms?


Sandra

- Nie, dziękuję - powiedział zdecydowanie Ketris.
- Życie sobie utrudniasz - zdziwiłam się. - Chcesz czekać, aż znajdziemy kogoś innego, kto może zdjąć klątwę? A jak myślisz, ile to może zająć?
- Trudno - uparł się. - Potrafię grać z zamkniętymi oczami, o resztę nie mam się co martwić. Gdybym postanowił zaryzykować, że przy okazji cofnie mnie w rozwoju, dopiero bym się stresował.
- Mówisz o nim jakby pierwszy raz dostał do rąk moc władania czasem i jeszcze nie wiedział jak jej używać.
- A ty go bronisz - odpalił bard.
- Tak samo jak wcześniej broniłam przed nim ciebie - westchnęłam. I dopiero teraz Ketris dał się ponieść emocjom.
- Kiedy mnie broniłaś?! - zawołał. - Chyba bardzo się starałaś, żebym tego nie słyszał, co? Dobra, może sobie utrudniam życie, ale to dlatego, że nigdy nie potrafiłem go sobie ułatwiać. Więc nie patrz jak się męczę, tylko ukryj się gdzieś, gdzie nie będziesz musiała nikogo przed nikim tłumaczyć!
Uderzył mocno pięścią w stół i syknął z bólu. To go trochę ostudziło i następne słowa były już spokojniejsze:
- Przepraszam. Skoro jeszcze sobie stąd nie poszłaś, to znaczy, że też lubisz sobie utrudniać życie... Ale ja nie chcę mieć u Aeirana żadnego długu.
- Nie będziesz miał. Wyrównacie rachunki, będziecie kwita.
- Ale ja nie chcę mu nic zawdzięczać, rozumiesz? Tak samo jak on nie chce nic zawdzięczać mnie. Na pewno dobrze wiedział, że tak zareaguję i dlatego złożył taką propozycję.
No, no. Co za logika. Z trudem powstrzymałam nagły atak śmiechu.
- Pod pewnymi względami jesteście do siebie niezwykle podobni - wykrztusiłam.
- Co takiego?! - wybuchnął znowu, na co i ja już nie wytrzymałam i zaczęłam chichotać. Na szczęście nie obraził się na amen... A jednak w głębi duszy zastanawiałam się nad tą niechcianą wdzięcznością. Jasne, że Aeiran może czuć podobnie jak Ketris. A z drugiej strony... Może po prostu jest zły na siebie za to jak się wtedy, dawno temu, zachował? A czy to ma teraz jakieś znaczenie? Cóż, chyba nie będę mu znowu mówić, że "to już przeszłość"...

- No, już! - Vanny stanowczo próbowała ściągnąć Ivy z łóżka. - Pora się trochę poruszać!
- Ale ja się nigdy wcześniej nie ruszałam... - wyjąkała biedaczka.
- Właśnie dlatego czas zacząć - tyrańska rehabilitantka była nieustępliwa. - Nie możesz przecież całej swojej egzystencji przeleżeć! Śmiało, popatrz na swój świat!
- NIE!! - krzyknęła rozpaczliwie opiekunka D'athúil. - Nie chcę patrzeć jak marnieje... Nie zniosłabym tego - rozpłakała się. Po swojemu, niezdarnie.
- A to nieładnie, że na własną krainę nie chcesz spojrzeć - stanęłam w drzwiach. - Jeśli zawsze się tak zachowywałaś, nic dziwnego, że cię w końcu odcięło.
Ivy zamilkła na chwilę. Patrzyła na mnie z lekko otwartymi ustami, połykając łzy.
- Właśnie, odcięło mnie! - podjęła. - Nie mogę już czuć tego, co czuje całe D'athúil i źle mi z tym, rozumiecie? Nie... Nie rozumiecie. Jesteście postronni, możecie sobie chodzić po tej ziemi, ale nie wyczujecie jej cierpienia. Nikomu się to nie uda.
- Trochę przesadzasz - stwierdził Ketris, którego oczywiście przyprowadziłam ze sobą. - Mieszkańcy krainy też są jej częścią. Miejsca często sporo zawdzięczają ludziom...
- Jak kraina może coś zawdzięczać ludziom?! - oburzyła się Ivy. - Jak, skoro istniała na długo przed ludźmi?! Góry, morze, drzewa - wszystko to już było, zanim oni się pojawili! Co więc mogą wiedzieć?
- Chyba mało wiesz o istotach materialnych... Poniekąd - prychnęła Vanny. - Kochają miejsca, z których pochodzą i potrafią zrobić dla nich wiele dobrego. A z drugiej strony potrafią tez je niszczyć...
Jasnowłosa spojrzała na nią z niedowierzaniem, ale i z pewnym zaciekawieniem. Chyba że po prostu mimiki też jeszcze nie opanowała.
- Tu jest jakiś brak konsekwencji - powiedziała powoli. - Jeśli kochają, to dlaczego krzywdzą?
- Bo niektórzy zapomnieli o uczuciach - mruknęła Vanny. - I nawet już nie wiedzą, kiedy krzywdzą. Mieszkam wśród takich, więc wiem.
- Niewiarygodne... Niewiarygodne - Ivy pokręciła głową. - Gdyby coś takiego przydarzyło się D'athúil, nie wahałabym się. Poprosiłabym Naturę o wymierzenie kary. Wzywałabym do buntu przeciw ludziom.
- A co, jeśli tam już prawie nie ma Natury? - zapytałam nie bez przekory. - Nie lepiej wtedy zdecydować się na ludzkie życie, żeby móc dotrzeć do innych ludzi i przemówić im do rozumu?
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy; na jej twarzy widać było szok i... Pogardę?
Tak, to mogła być pogarda...
- Na ludzkie... To znaczy, zdradzić swoje powołanie? - wyszeptała. - Przecież ziemia bez flénn'atha jest ciałem bez duszy, jak...
- Jak D'athúil - wtrącił Ketris. - Ale czekajcie, chyba nie trzeba zrywać tej więzi? Przecież Clayd nie zerwał?
- Nie zerwał? - podchwyciła Ivy ze zgrozą. - W takim razie po co stał się człowiekiem, skoro mógł nadal być częścią...?
- ...Althenos - podpowiedziała Vanny. - Nie słyszałaś, co Miya mówiła? - przypomniała z lekkim zniecierpliwieniem. - Żeby dotrzeć do ludzi, poznać ich... Nie rozumiem; żyjemy, osiągamy cele, kochamy, cierpimy, a ty na nas patrzysz jak na bezduszne lalki.
- A ty nawet nie jesteś człowiekiem - wytknęła jej jasnowłosa.
- No to co? Też mam swoje wartości w życiu. Też mam uczucia. Mam dwa domy i krążę między nimi, a jakoś nikt mi nie wmawia, że jestem zdrajczynią.
- A gdyby jeden z tych domów... na przykład spłonął - zamyśliła się Ivy - podczas gdy ty byłabyś w drugim?
- To nie byłaby moja wina... Chyba że sama bym go podpaliła.
- A gdyby ktoś cię zmusił do wyboru między... tym celem do osiągnięcia a... a uczuciem?!
- Ciekawe, że pyta o to ktoś, kto nie zna się na ludzkich uczuciach - stwierdziła Vanny niby spokojnie, a jednak nagle jakoś skuliła się w sobie, stając się mała i bezbronna... Ruszyła do drzwi lunatycznym krokiem.
- A ty dokąd? - odsunęłam się żeby ją przepuścić. - Chyba nie wzięłaś sobie do serca tych jej wywodów?
Zwróciła ku mnie twarz ze słabym uśmiechem, ale spojrzeniem uciekła gdzieś w bok.
- Idę się położyć - powiedziała. - Kiedy ja ostatnio spałam...
Wyszła z pokoju tak szybko jakby w nim coś straszyło... No, to w gruncie rzeczy dobre określenie.
- To jak, Ivy - zaczęłam, obserwując z dziwną przyjemnością jak się krzywi na dźwięk tego imienia. - Kiedy Clayd wróci, wytkniesz mu, że jest zdrajcą, bo zamiast siedzieć u siebie, pomaga tobie?
Tym razem ona wyglądała jakby właśnie dostała w twarz.
- Ale ja przecież o nic... nie prosiłam... - wyjąkała. - Jak możesz być taka okrutna?
- Ja, okrutna? - zdziwiłam się. - A zresztą, może i okrutna. Jestem demonem i mam prawo być okrutna. Jeśli nie chcesz tego słuchać, to może się prześpij? To ci dotąd wychodziło najlepiej.
Pociągnęłam Ketrisa za rękę, chcąc opuścić pokój, ale spokojnie ją uwolnił.
- Ty też może się prześpij - zasugerował. - I uspokój przy okazji. Dlaczego musisz się denerwować w czyimś imieniu?
- Pewnie dlatego - mruknęłam - że jakoś nie mam ochoty denerwować się we własnym.

*

Wyciągnęłam Aeirana z domu, chociaż widok przygaszonego miasta nie nastrajał mnie zbyt optymistycznie.
- Czy ty naprawdę musisz się tak zachowywać względem Ketrisa? - zapytałam z westchnieniem.
- Jeśli zrobię się dla niego miły, to będzie obłuda - odpowiedział, nie patrząc na mnie. Zamyślił się na chwilę, a potem skierował się tam, gdzie stały nasze konie.
- Możnaby pomyśleć, że po całkiem szczęśliwym zakończeniu powinno ci przejść - nie dawałam mu spokoju. - Obu wam powinno przejść. W czym więc rzecz?
- Może w tym - przystanął na moment - że są chwile kiedy tamto wraca. We wspomnieniach.
- I co wam przyjdzie z rozpamiętywania? - prychnęłam. - Tamte chwile już nie wrócą n a p r a w d ę. To przeszłość.
- Dziwne, że słyszę to akurat od ciebie - odezwał się zmęczonym głosem i poszedł po No Doubta. Znalazłszy się w siodle, podjechał bliżej mnie.
- Powiedz mu, że kiedy wrócę, mogę spróbować cofnąć tę klątwę. O ile nie będzie się bał, że przypadkiem cofnę coś jeszcze.
- Czyli kiedy?
- Wrócę, kiedy wrócę - zdobył się na uśmiech. - Ale nie martw się, nie zabawię tam długo.
- Gdzie? - spytałam dość drętwym głosem, bo coś mi przyszło do głowy. - Jedziesz do tego domu nad morzem?
Gdy skinął głową, dostrzegłam w jego wyrazie twarzy... Zaintrygowanie? U tego, który dopiero co beznamiętnie mówił "Trudno"?
- Nawet nie wiesz, po co! Trzeba było chociaż dopytać Ketrisa, o co chodzi z tą Krawędzią Świata!
- A co za różnica? - Aeiran wyraźnie próbował się nie roześmiać. - Głowę dam, że właśnie tego się po mnie spodziewał.
Na chwilę dotknął dłonią mojego policzka i odjechał, zanim zdążyłam tę dłoń chwycić - zatrzymać. Do licha, przecież tam nocowaliśmy i nic się nie stało, dopiero po tych niejasnych słowach Ketrisa zaczęło mnie mrozić gdzieś wewnątrz! Nie bądź strachliwa, Miya, nie bądź, wszystko będzie OK...
Swoją drogą, Aeiran miał trochę racji. Że akurat ja wyjechałam z tą przeszłością. Ja, która tak się lubuję w wyciąganiu wspomnień na światło dzienne i rozpamiętywaniu.

- Czy to twój nowy flénn, czy jak? - zajrzałam do pokoju, w którym spała Ivy i nie pomyliłam się; siedział przy niej Clayd.
- A co ty byś robiła na moim miejscu? - zapytał. Chyba nigdy nie widziałam go aż tak poważnego.
- Śpiące Królewny mają to do siebie, że budzi się je pocałunkiem - zauważyłam.
- Czego ty ode mnie chcesz, Miya? - naprawdę, pierwszy raz nasza rozmowa przebiegała w taki sposób.
- Słuchaj, gdzieś tam rozmaite światy teraz może kończą istnienie. A inne je zaczynają - powiedziałam sucho. - Czym jest więc zamieranie jednej krainy? Zresztą są tu jakieś bóstwa, niech one sobie radzą z tym problemem.
- Mówisz tak, bo zamiast osiąść w jakimś konkretnym świecie, tkwisz między wymiarami - wytknął mi. - A co ma powiedzieć Ivy, której jedyny dom - jedyne do tej pory ciało - jest niemal martwe?
- Pomyśl raczej, czy nie powiedziałaby tego samego o Althenos - odparowałam i wyszłam, zamykając drzwi.
Idąc korytarzem ofukiwałam się z góry na dół. Też coś, mnie też żal dziewczyny, a temu, że Clayd się wczuł w jej sytuację, nie ma się co dziwić... Dlaczego więc się na niego zdenerwowałam? Lepiej nie wracać do Vanny i Ketrisa, bo jeszcze im też nagadam...
Kręciłam się o domu bez celu, kiedy usłyszałam dudniące kroki. Dochodziły z zewnątrz i słychać je było coraz lepiej. Ostrożnie wyjrzałam przez okno - ulicą maszerował oddział jednakowych humanoidalnych osobników. Szli równym krokiem, nie oglądając się na boki... A ich twarze połyskiwały metalicznie.
Jak to Ketris mówił? Wyszli z domu pełnego maszyn?
Nie było rady, wpadłam jak burza do kuchni, gdzie siedzieli bard i moja kuzynka.
- Udajemy, że nas nie ma - rzuciłam szybko.
- Jak niby? - zapytał Ketris. - Coś się dzieje?
- Cicho, bo idą! - syknęłam i już tylko rękami dałam znak żeby milczeli. Vanny cicho, na palcach podeszła do okna, ale jej też nie zauważyli. A może nie zwracali uwagi? Odgłos marszu trwał chwilę i stopniowo cichł, aż wreszcie zapanowała cisza.
- Co to jest, patrol?! - zdenerwowałam się.
- Chyba nie zamierzali wchodzić do domów - stwierdził Ketris. - Ciekawe, co by było, gdyby kogoś z nas odkryli...
- Trzeba było wyjść na dwór i to sprawdzić. Naprawdę mamy dwa wyjścia, zniknąć stąd albo dowiedzieć się, co jest grane...
- Maszyny powstają przeciw ludziom? - zadumała się Vanny. - Jakby znajomy motyw.
- No dobra - uśmiechnęłam się do niej dość złowieszczo. - Która z nas wybierze się szukać sprawców zamieszania, a która zostaje pilnować Ketrisa?
- Jakby mnie trzeba było pilnować - obruszył się zainteresowany. - Przecież nie będę się przewracał o meble!
- Fakt, o ile będziesz tu siedział bez ruchu - prychnęłam. - To jak myślisz, Vanny?
- Myślę, że możecie obie zostać w domu - usłyszałyśmy od drzwi. - Jeśli macie bez efektów roztrząsać kwestię podziału obowiązków, ja mogę się wybrać.
- Co cię nagle ruszyło? - zdziwiłam się. Clayd spojrzał na mnie wyzywająco.
- Poczułem się sprowokowany - powiedział. - Ketris, jak zidentyfikować tamtych dwoje?
- Po tym, że będą jedynymi żywymi osobami w okolicy. Oprócz nas - roześmiał się bard. Na szczęście jednak pamiętał jak oboje wyglądają, więc parę informacji dla porządku podał.
- No to ruszam i biorę Rob Roya. I mam nadzieję, że ktoś się zajmie Ivy, skoro Ketrisem nie trzeba.
- A użeraj się z tym furiatem - mruknęła Vanny. - A twoja podopieczna będzie miała kogoś przy sobie, gdy się znów obudzi. O to się nie martw.
Powiedziawszy to wstała i wyszła z kuchni. Clayd zaś opuścił dom, trzaskając głośno drzwiami.
- Dlaczego w głosie Vanille było takie zniechęcenie? - zainteresował się Ketris.
Miałam ochotę poradzić mu, żeby ją samą o to spytał, skoro jest ciekaw. Ale coś mnie powstrzymało.
- Może jest zmęczona - wzruszyłam ramionami i usiadłam obok niego. - No cóż, teraz chyba ty będziesz musiał się opiekować nami.
- ?
- Bo jesteś teraz jedynym mężczyzną w tym domu.

*

Usiedliśmy wszyscy przy stole. To znaczy, dziewczyna "Ciepła Pieszczota Słońca w Czasie Burzy" twardo odsypiała - przynajmniej już oddychała i nie była taka blada - za to Ketris był już wypoczęty.
- No to od czego zaczynamy? - zapytał raźno.
- Od ciebie, kotuś - odpowiedziałam z uśmiechem jakiego nie powstydziłaby się Xemedi-san. - Nie widzieliśmy się szmat czasu, więc pewnie masz nam co opowiedzieć. Co się z tobą działo po tym jak zniknąłeś?
- Właśnie, że najpierw nic - westchnął. - Miałem przerwę w życiorysie, nie wiem jak długą. A potem nagle spadłem tutaj, do D'athúil.
- Tak się nazywa ten świat?
- Ta kraina - sprostował. - Wiesz, że to od niej się zaczęło zasiedlanie tego świata? Dawno temu ludzie uważali, że to jedyny ląd jaki istnieje, aż w końcu śmiałkowie zaczęli się wyprawiać za Krawędź Świata i wracać z rewelacjami...
- Widzę, że jesteś już nieźle obeznany - roześmiałam się. - Czyżby to był ten twój wymarzony, spokojny świat?
- Być może... Dopóki tamci dwoje nie uruchomili domu u podnóża gór.
- Nie uruchomili? Co masz na myśli? - zainteresowała się Vanny.
- Choćby to, że tylko oni tam weszli i wyszli - wyjaśnił. - Mówiono, że od kiedy zleciał tutaj z nieba, nikt, kto się tam wybrał, nie powrócił. Ale potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Łagodnie mówiąc.
- Dom spadł z nieba - mruknęłam. - A nie przygniótł przypadkiem żadnej czarownicy w czerwonych trzewikach?
- Co?
- Nic, nic. Tylko co rusz natrafiamy na jakieś dziwne, puste domy... Dobrze, że przynajmniej tu jest wygodnie, nie tak jak w tym nad morzem.
- W domu nad morzem? - gdyby Ketris mógł otworzyć oczy, pewnie przypominałyby teraz dwa talerzyki. - Byliście w domu na Krawędzi Świata?
- W sumie sami się temu dziwimy, bo mogliśmy od razu zatrzymać się w mieście - prychnęłam. - A tam ciemno, pusto, melancholijnie...
- Nie o to pytam. Jak go otworzyliście?!
- Czy jest coś niezwykłego w naciśnięciu klamki, że tak się dziwisz, dźwiękmistrzu? - zapytał Aeiran. Na to z Ketrisa jakby uszło powietrze. Zwisał z krzesła jak porzucone ubranie.
- No jasne - jęknął. - Któż inny byłby do tego zdolny?
- Do czego?
- Do rzucenia wyzwania bóstwom tego świata! - bard zachichotał histerycznie. - Nawet o tym nie wiedząc!
- Trudno - odparł Aeiran beznamiętnie. - Nie to jest teraz ważne.
- Właśnie, opowiedz o tych dziwnych rzeczach! - dołączyła się Vanny.
- Najpierw z domu pod skałami zaczęły dochodzić dziwne odgłosy - Ketris wyprostował się i przeczesał włosy palcami. - A potem zaczęli z niego wychodzić sztuczni ludzie. Wdzierali się do miasta, nie zważając na nic. Mieszkańcy próbowali ich przepędzić, na co tamci odpowiedzieli ogniem... Więcej nie wiem, bo w którymś momencie spotkałem tę władczynię umysłów i zabrała mnie ze sobą. Wprowadziła mnie w jakieś otępienie, niewiele pamiętam.
- Jaki chcieli zrobić użytek z twojej muzyki? - zastanawiałam się głośno. - I z tej dziewczyny?
- A czy to naprawdę ważne? - syknął milczący dotąd Clayd. - Nie wystarczy sam fakt, że to miejsce odziera ze wszystkiego czym się jest?!
- Ja tam nie czuję się niczego pozbawiony - wzruszył ramionami Ketris.
- W przeciwieństwie do tej, która teraz śpi w pokoju - powiedział Aeiran z namysłem. - Czy ona też jest Khai'rise Naen? - zwrócił się do Clayda.
- Odpowiem jak mi wyjaśnisz co to, do cholery, znaczy.
- Niezły jesteś, wiesz? - omal nie zakrztusiłam się herbatą, co przypomniało Vanny, że jeszcze nie zaczęła pić swojej. - Aeiran cię tak tytułuje od ponad roku i dopiero teraz pytasz? Coś w rodzaju "w jedności z ziemią", a może "z miejscem", trudno to dosłownie przetumaczyć. Przynajmniej mi trudno - roześmiałam się.
- No cóż. W takim razie już nie jest - Clayd wyglądał w tej chwili na bardzo zmęczonego. - Jest zupełnie odcięta od... D'athúil? Tak to się nazywa?
- Sam niedawno mówiłeś, że nie można przeciąć więzi ducha opiekuńczego z jego krainą.
- Nie można też stworzyć mu ludzkiego ciała, i co? - uśmiechnął się drwiąco. - Najwyraźniej ta mała Ivy jest następnym po mnie niechlubnym wyjątkiem. Tyle że ona wcale się z tego nie cieszy.
- A myślisz, że się ucieszy z tak drastycznego skracania jej imienia, czy raczej tytułu?
- Jakby mnie ktoś tak wymyślnie tytułował, chyba bym się pochlastał - prychnął. - W każdym razie... Z jak wielką siłą mamy do czynienia? Co było zdolne pozbawić małą jej powinności i na dodatek wpakować ją w ludzkie ciało?
- Ty też masz całkiem ludzkie - uśmiechnęła się ciepło Vanny. Nawet nie zwrócił uwagi na ten uśmiech, co zwykle mu się nie zdarzało.
- Jest pewna różnica między moją a jej sytuacją - machnął ręką. - Jak między zamówieniem sobie stroju na miarę a wybraniem czegoś bez zastanowienia w szmateksie.
- Sugerujesz, że zajęła ciało kogoś umierającego? - wyjąkałam. - Tak jak to robią Wysłannicy?
- Niedokładnie. Oni trafiają do ciał dzieci i oswajają się z nimi podczas dorastania. Przyspieszonego, ale jednak. A Ivy nie wie jak się to cholerstwo obsługuje. Nie widziałaś, że ona nawet nie umie porządnie płakać?
- Whatever - Vanny dopiła herbatę i podniosła się z krzesła. - Co dalej robimy? Zwiewamy?
- Znajdujemy tamtych dwoje - odpowiedział stanowczo Ketris - i grzecznie pytamy, o co w tym wszystkim chodzi.
- Mogłeś spytać, kiedy miałeś okazję - zauważyła. - Czemu tego nie zrobiłeś?
- Myślisz, że nie próbowałem? Może jak zobaczą większe towarzystwo, będą milsi.
- Nie ma jak zasłaniać się silniejszymi, prawda? - rzucił Aeiran w przestrzeń, a ja poczułam nagłą ochotę by coś ścisnąć i udusić. Ale zamiast tego po prostu wyciągnęłam go z kuchni, żeby stracił Ketrisa z oczu. Zaaferowany Clayd też wyszedł i bard został w kuchni z Vanny.
- Ciebie dotąd nie znałem - usłyszałam jeszcze jego głos. - Opowiesz mi trochę o sobie?

*

- Zmężniał jakby? Czy tylko nie pamiętam jak wyglądał?
- Mniej kolorowy jest, rzekłabym...
Po prostu nie mógł się nie zbudzić i nie słyszeć jak go obgadujemy. Tyle że zamiast dać znak, że już nie śpi, krzywił się tylko co chwilę.
- Ja cię podziwiam - zwróciłam się do niego serdecznie. - Znosisz ten gwar nad swoją osobą i nawet się nie odezwiesz.
- Znałem kiedyś kogoś o twoim głosie - odpowiedział zamyślonym tonem. - A skoro go słyszę z powrotem, chciałbym się tym nacieszyć. Choćby we śnie.
- Otwórz oczy, dźwiękmistrzu, a zobaczysz, że to nie sen - rzekł Aeiran cierpko i zaraz pociągnęłam go mocno za rękaw, żeby przypadkiem nie dodał "tylko koszmar" czy czegoś w tym rodzaju. A może byłam zanadto przezorna?
- ...Tylko koszmar? - dopowiedział półelf niepewnie, a ja omal nie przewróciłam się ze śmiechu. - Co jest, cała moja przeszłość mnie ściga?
- Ketris, złotko - uśmiechnęłam się szeroko, siadając obok niego. - Czy ja cię mam uszczypnąć, czy uściskać, żebyś uwierzył, że to jawa?
- Pewnie, że uściskać! - on również się uśmiechnął, ale nie otworzył oczu.
- No to siadaj.
Spełnił moje życzenie i... No cóż, ja również mogłam się wtedy upewnić już zupełnie, że nie mam żadnych zwidów.
- Zaraz mi połamiesz żebra - oznajmił z rozbrajającą szczerością. - Czy mogę powiedzieć, że miło cię nie widzieć?
- Brzmi to dość dwuznacznie - prychnęłam i w tej samej chwili usłyszałam jak Clayd mówi coś uspokajająco do Aeirana, a Vanny chichocze. - Może lepiej na mnie popatrz?
- Sęk w tym, że nie mogę otworzyć oczu - Ketris pokręcił głową. - Zafundowali mi taką małą klątwę, żebym przypadkiem nie znalazł wyjścia i się nie ulotnił.
- Kto ci zafundował klątwę? - zapytał Clayd. - Ktoś jednak się tutaj kręci?
- Są dwie osoby - wyjaśnił bard. - Czarodziej i kobieta, która chyba zajmuje się zaglądaniem w umysły. Widywałem ich w mieście... Przedtem.
- Przed czym? - chciała wiedzieć Vanny. - I w ogóle dlaczego tu siedzimy zamiast się wynieść zanim nas nakryją?
- Właśnie, dlaczego? - uśmiechnął się nie bez złośliwości Ketris. - Pocieszę was, że gdyby tu byli, już dawno by was nakryli.
- Więc kto nas tu ściągnął?! Zaczynam się w tym gubić...
- Ta maszyna wydobywała z ciebie muzykę, prawda? - wtrąciłam. - Po co?
- Pytałem tamtych, wyobraź sobie - odpowiedział bard. - A oni na to, że im po nic. Ale nie jesteśmy tu jedynymi "gośćmi"... Trzymają tu jeszcze jedną dziewczynę.
- Też nie wiedzą po co?
- Tego nie wiem, spytajcie ją sami. Jest chyba gdzieś na najwyższym piętrze.
- No to nie ma co się zastanawiać - roześmiał się Clayd. - Skoro nikt nas stąd nie wygania, rozejrzyjmy się jeszcze.
Aeiran wzruszył ramionami, a Vanny skinęła głową i obie ujęłyśmy Ketrisa pod ręce. Niby utyskiwał, że nie jest niedołężnym staruszkiem, ale sprawiał wrażenie zadowolonego.

Jeszcze więcej drzwi, których nie dają się otworzyć. Ketris wyjaśnił, że pozostają zamknięte nawet dla tych dwojga, którzy go schwytali - jeśli zaś jakiś pokój jest otwarty, znaczy to, że mogą tam wchodzić. Czyli powinien tu być jeszcze ktoś, kogo oni słuchają... Dlaczego w takim razie nie przewidział, że może się tu dostać ktoś niepowołany?
Jedyne otwarte drzwi na najwyższym (sama nie wiem którym, ale wolałam się nie zastanawiać) piętrze były przezroczyste. Za nimi znajdowała się skomplikowana aparatura, taka wielka, z mnóstwem guzików i kolorowych lampek - wyglądała jak z czasów gdy komputery nie były jeszcze niewielkie i poręczne. To właśnie tam była dziewczyna, o której mówił Ketris. Drobna, krótkowłosa blondyneczka leżała na czymś, co przypominało stół operacyjny, oplątana przewodami. Na czarnym ekraniku pojawiały się coraz to nowe wzory i inne dziwne szlaczki, ale nie mnie próbować je rozszyfrowywać. Byłam za to zaskoczona zachowaniem Clayda - podszedł do leżącej jak zahipnotyzowany, delikatnie ujął jej twarz w dłonie i coś cicho powiedział. Nawet nie drgnęła, ale kiedy Clayd się do nas odwrócił, w jego spojrzeniu była wściekła determinacja.
- Zabieramy ją stąd.
- A wiesz jak ją wyplątać z tych kabli? - zapytała sceptycznie Vanny. - To może jej nie wyjść na dobre... Zresztą i tak wygląda jakby nie żyła.
- Zależy jak na to patrzeć - odpowiedział, a potem bez ceregieli pozrywał z dziewczyny przewody. Nic na sobie nie miała, więc zarzucił na nią swoją kurtkę. A potem nastąpiło przedstawienie.
W jednej chwili cała maszyneria jakby oszalała. Zaczęła migotać, trzeszczeć, wyć tak głośno, że nie słyszałam własnych myśli. Trochę się uspokoiło, gdy zamknęły się drzwi, ale to nas specjalnie nie pocieszyło. Szczegółnie, że z dołu dało się słyszeć rytmiczne dudnienie... Jakby marsz.
- Specjalnie się nie zastanawiałeś, co robisz, nie? - zwróciłam się słodko do Clayda.
- Rozwalamy czy się teleportujemy? - zapytała mnie Vanny, a ja mogłam tylko spojrzeć pytająco na Aeirana. Teleportacja na mój sposób raczej by się tu nie przydała, ale czarna dziura...? Uchwycił mój wzrok i skinął głową.
I wtedy właśnie w pokoju pojawiły się dwa rozbrykane rumaki, rozglądając się dokoła.
- A widzisz! - zawołała triumfalnie Nindë. - Mówiłeś, że nie potrafię ich znaleźć, i co? I co?
- Podpuszczałem cię - prychnął Rob Roy. - Wcale nie musiałaś nas ściągać w tak zagracone miejsce.
Ja i Vanny parsknęłyśmy śmiechem, choć to chyba nie był czas po temu.
- No to chyba mamy problem z głowy - Clayd wziął na ręce nasze znalezisko i dosiadł wciąż prychającego Rob Roya. - Do miasta - rzucił i tyle ich było. Vanny, chcąc nie chcąc, wskoczyła na Nindë i wciągnęła na nią Ketrisa, a co do nas... Cóż, czarna dziura się przydała. Ciekawe jak wielką demolkę po sobie zostawiła, bo się nie przyglądałam.
Znaleźliśmy się znowu w parku, gdzie ze stoickim spokojem stał No Doubt, który pewnie szczypałby trawę, gdyby tylko jakaś była.
- Jak tu cicho - odezwał się Ketris. - Jak teraz wygląda miasto?
- Jest opuszczone - odpowiedziałam. - Mieszkasz gdzieś tutaj?
- Wynajmowałem pokój u pewnej kobiety. Dalibyście radę tam dojechać, gdybym wam powiedział którędy? Muszę się gdzieś przespać.
- Dopiero co spałeś - zauważyła Vanny.
- Ale to nie był normalny, zdrowy sen - skrzywił się bard. - A jeśli dom też będzie opuszczony, też będziecie mogli odpocząć.
Nie było rady, wsiedliśmy z Aeiranem na No Doubta i zaczęło się poszukiwanie na ślepo.
Trochę pobłądziliśmy, ale mniej niż się spodziewałam.

Dom, w którym mieszkał Ketris, okazał się niewielką kamieniczką, a po tych uroczych miejscach, które zwiedziliśmy w tym świecie, był całkiem normalny i miły. Faktycznie, mogliśmy się panoszyć gdzie chcieliśmy, skoro nie było śladu zarówno po właścicielce, jak i po innych lokatorach. Bard natychmiast poszedł spać, zaś anonimowa dziewczyna została położona na pierwszej napotkanej kanapie. Przy okazji postanowiłam znaleźć jej w swojej torbie coś do ubrania, choć niekoniecznie zgadzałyśmy się wzrostem... Moja torba, choć daleko jej pod tym względem do Szafy, mieści w sobie zadziwiająco sporo i przy okazji odkryłam w niej dwie paczki herbaty. Wydałam z siebie stęskniony pisk, bo kiedy ja ostatnio piłam herbatę? Jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy? Toż to więcej niż mogę znieść!
Dziewczyna nadal sprawiała wrażenie nieżywej, ale Clayd siedział przy niej z uporem godnym podziwu i coś do niej mówił - zaklinał? odklinał? - starając się nie pokazywać po sobie zdenerwowania. I w końcu, w końcu przyniosło to efekty. Dziewczyna podniosła powieki i spojrzała przed siebie dość nieprzytomnie. Gdyby nie to, że Clayd nie pozwalał jej urwać kontaktu wzrokowego, pewnie zamknęłaby oczy i z powrotem straciła świadomość.
- Seaíne'an, ath deolienn - powiedział. - Nie śpij już. Masz jakieś imię?
- 'Nia'ngúin 'Tha Áie'ví'eann - odpowiedziała również w Starej Mowie. Mówiła cicho, łapczywie chwytając powietrze, jakby odzywała się pierwszy raz w życiu.
- Oby słońce zawsze ci świeciło - uśmiechnął się, dotykając dłonią jej policzka. Chwyciła tę dłoń - szybko, kurczowo, wbijając w nią paznokcie - i chyba sama się zdziwiła tym, co zrobiła. Nawet się tym nie przejął.
- Nie jesteś przemawiającym - wykrztusiła. - Nie jesteś kapłanem. Jesteś taki jak ja, prawda? Tobie też to zrobili?! Też nic nie czujesz?!
Nagle zaczęła płakać, nie przestając gorączkowo chwytać oddechu. Mrugała powiekami, połykała łzy, dławiła się nimi.
- Ćśśś, malutka - Clayd mocno przytulił dziewczynę, głaszcząc ją po włosach. - Już nikt nie zrobi ci krzywdy. Już nikt.
Bez słowa skinęłam na Aeirana i Vanny, którzy stali jak sparaliżowani (czy ja przedtem też tak stałam?) i poszliśmy znaleźć kuchnię i jakiś czajnik.
- Chyba czeka nas naprawdę długa rozmowa - stwierdziła moja kuzynka złowieszczym tonem, siadając przy stole.
- Nie da się ukryć - zabrałam się za parzenie herbaty. - Tylko niech najpierw Ketris się obudzi.

*

- Ja już byłam w tym miejscu - przypomniałam sobie, rozglądając się po mieście. - W pobliżu tego miasta. Tyle że wtedy toczyła się tu wojna.
- No to nie ma się co dziwić brakowi ludzi - uznała Vanny. - Chociaż... Wszyscy zginęli? Uciekli?
- Chyba przegrali - mruknęłam. - Atakujący wyraźnie nie byli ludźmi. Byli sztuczni.
- A masz pewność, kto tu atakował, a kto się bronił? - zapytał Aeiran. - Albo czy w ogóle byli tu jacyś ludzie?
- Nie mam - pokręciłam głową. - Ale nawet gdyby to była kraina samych maszyn, to ktoś je kiedyś musiał wyprodukować, prawda?
Po dłuższym badaniu miasta zyskałam pewność. Domy były puste, ale nie tak całkowicie, jak ten nad morzem i trudno było nie zauważyć, że ktoś w nich jednak żył i to całkiem niedawno...

- Znalazłem świątynię - poinformował nas Clayd, gdy zebraliśmy się w parku pełnym szarych drzew. - A przynajmniej coś, co wygląda jak świątynia. I w przeciwieństwie do innych budynków jest absolutnie nienaruszona.
- A ja znalazłam wysypisko pełne śrubek i rozmaitych części zamiennych - powiedziałam. - Mam wrażenie, że to była magiczna kraina, która przeżyła niespodziewane i niemile widziane zderzenie z techniką.
- Gdzie w takim razie podziała się magia? - Aeiran zwrócił ku nam nieobecny wzrok. W ogóle od opuszczenia domu nad morzem był głęboko zamyślony i rzadko się odzywał, nawet jak na niego.
Vanny jeszcze nie doszła i już zaczynałam się bać, że zgubi się tak jak Satsuki, gdy nagle stanęła w pewnej odległości od nas i dała znak ręką, byśmy poszli za nią. Musieliśmy się pospieszyć, bo biegła szybko, nie zatrzymując się ani nawet nie oglądając. W końcu zniknęła za drzewami. Kiedy już odgarnęliśmy wszystkie gałęzie na naszej drodze, zobaczyliśmy przed sobą portal...

- Nie zmieniliśmy świata - zawyrokowałam będąc już po drugiej jego stronie. - To te same skały, które widziałam po przybyciu tutaj... A tam, w oddali, jest miasto.
- Vanny będzie musiała nam co nieco wyjaśnić - stwierdził Clayd, ruszając w stronę samotnie stojącego budynku, przy którym zobaczyliśmy moją kuzyneczkę.
- No, wreszcie raczyliście się pojawić! Czekam i czekam - zawołała z wyrzutem.
- Od kiedy czekasz? - zdziwiłam się. - Przecież dopiero co wbiegliśmy za tobą w portal.
- Wy za mną? - zamrugała w zaskoczeniu. - Przecież to ja poszłam za tobą. Otworzyłaś portal i w nim zniknęłaś, więc ja też...
Spojrzeliśmy wszyscy po sobie z kompletnym osłupieniem.
- Ktoś się nami bawi? - odezwał się Clayd. - Iluzje?
- To musiałyby być mistrzowskie iluzje, skoro daliśmy się na nie nabrać - wzruszył ramionami Aeiran.
- Niekoniecznie - powiedziałam. - Po prostu założyliśmy, że nie ma w mieście nikogo poza nami i... No, nie wzięliśmy pod uwagę tego, że ktoś mógłby nam pokazać iluzję.
- Ciekawe tylko kto i po co - burknęła Vanny. - Jeśli ktoś chciał, żebyśmy się tu zjawili, wystarczyło poprosić!
Rzuciłam okiem na budynek, najwidoczniej kolejny opuszczony w tej okolicy. I trochę jakby zaniemówiłam. Piekielnie wysoki, na planie koła i... I po prostu podobny do kwatery Agencji i siedziby bogów Jasności.
Co jest, w tak różnych i odciętych od siebie światach?!
- No to wchodzimy - zadecydowałam, łapiąc kuzynkę pod rękę. - Skoro już nas zaproszono... Najwyżej nasi panowie nas obronią.
- Jaka ty jesteś znienacka beztroska - posłała mi uroczy uśmiech.
- Dziwisz się? Skoro jesteśmy na wycieczce, to w końcu trzeba zacząć się nią cieszyć.
Tym razem również drzwi były otwarte... Ale kiedy przekroczyliśmy próg budynku, zamknęły się za nami z głośnym trzaskiem. Przed nami zaś rozciągała się plątanina korytarzy, z windą w samym centrum. Chwilę odczekaliśmy przed zrobieniem choćby jednego kroku, bo czuliśmy się obserwowani... A w każdym razie j a miałam wrażenie, że coś nas obserwuje. Ale nie odczuwałam niczyjej obecności ani nie widziałam żadnych kamer na połyskujących metalicznie ścianach.
Idąc korytarzami trzymaliśmy się razem, łapiąc po drodze za rozmaite klamki, ale najwyraźniej epoka otwartych drzwi już się dla nas skończyła. Przynajmniej dopóki nie usłyszeliśmy muzyki. Pięknej, żywej muzyki, jednak tłumionej przez ściany... Pojechaliśmy za nią na wyższe piętro. Nic nas przy tym nie złapało ani nie zabiło, a tylko przyglądało się z zainteresowaniem. A może po prostu tak długo zastanawiało się, co z nami zrobić?
Na drzwiach, zza których dochodziła melodia, widniała cyfra 6. Nie dość, że nikt ich tym razem nie zamknął, to jeszcze były zachęcająco uchylone. Po otwarciu ich na oścież muzyka uderzyła w nas z zadziwiającą siłą, ale zamiast zatkać uszy wolałam ją podziwiać. I rozejrzeć się trochę po odkrytym właśnie pokoju. Wszystko w nim miało biały kolor - leżanka, zasłony... A może raczej kurtyna, bo okien tam żadnych nie było. Biały był dywan i porozrzucane dokoła poduszki. A pod ścianą stała dziwna maszyna, migocząca kolorowymi światełkami. Miała potężne głośniki i przewody, ciągnące się po dywanie, aż do...
...Do ciemnowłosego chłopaka o lekko spiczastych uszach, siedzącego na dywanie ze skrzyżowanymi nogami. Miał zamknięte oczy, jakby spał albo był pogrążony w transie... Podeszłam do niego, zastanawiając się czy także jest iluzją, czy może to tylko ja mam omamy. Ale nie, nie istnieją chyba tak doskonałe iluzje - położyłam mu rękę na ramieniu i okazał się najzupełniej prawdziwy. Zauważyłam, że do blizn na wnętrzach dłoni doszła jeszcze jedna, pod lewym okiem. Niewielka, nie szpeciła mu twarzy za bardzo, a raczej dodawała jej wyrazistości... Jednak w żaden sposób nie zareagował na mój dotyk.
- Jeśli będziesz się z nim obchodzić jak z jajkiem, nic nie wskórasz - czyżbym w głosie Aeirana usłyszała drwiący ton? Podszedł, chwycił w rękę przewody i szarpnął mocno, odrywając je z obu stron.
Muzyka ucichła, a chłopak osunął się bez przytomności na dywan.

*

Raczej nie ma sensu pisać dat, skoro w światach za aleją czas płynie inaczej. Zresztą wskazówki mojego zegareczka szaleją i mam cichą nadzieję, że wytrzyma tę podróż - inaczej Lilly mnie zabije za zepsucie jej prezentu.
Nadal nie mamy pojęcia, gdzie może być Satsuki - może dotarła do swojej opowieści?
A może znalazła nową? W takim wypadku już chyba by się załamała.

Stanęliśmy na brzegu morza. Znowu. Ale było to już zupełnie inne morze, chociaż także pociemniałe i głośno szumiące. Ale w przeciwieństwie do tamtego nie pakało. Miotała nim wściekłość.
Nie było żadnej porządnej plaży; znajdowaliśmy się na stromym wzniesieniu. Trochę wyżej stał jakiś dom z wielkimi ciemnymi oknami, poza tym dokoła było prawie pusto. Niemal żadnej trawy, parę ogołoconych i poszarzałych drzewek... Pokrytych popiołem?
Gdyby nie szum fal, pewnie panowałaby tu martwa cisza.
- Co robimy? - zapytałam, obejmując się ramionami. - Niepokoi mnie to miejsce.
- Ciebie też? - usłyszałam głos Clayda. Drżał, co zwykle się nie zdarzało.
- Mam wrażenie, że powinniśmy stąd zwiewać jak najszybciej - mruknęłam.
- A ja odwrotnie... Że powinniśmy zostać. W tym miejscu jest jakaś pustka, którą trzeba zapełnić.
- Mnie też się wydaje, że moglibyśmy się tu zatrzymać - westchnęła Vanny. - To skakanie po światach jest dość męczące... Może zajrzymy do tamtego domu i spytamy gdzie nas rzuciło?
- Możemy - wzruszyłam ramionami i poszliśmy pod górkę. Z wysoka widać było wznoszące się w oddali ściany skalne, a nieco bliżej ciche, szare miasto. Spoglądałam w tamtą stronę zamiast patrzeć pod nogi i w rezultacie omal się nie przewróciłam.
Zatrzymałam się w połowie drogi, sprawdzając o co takiego się potknęłam... I zamarłam, gdy okazało się to ręką. Nie ludzką, na szczęście, ale mechaniczną, przyobleczoną w podarty rękaw. Spróbowałam ją podnieść, ale była spora i ciężka jak diabli.
- Chyba trafiliśmy do dość wysokiej techniki - skrzywiłam się i podreptałam w stronę Clayda, który nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Podchodził do tych nielicznych drzew, szedł lekko, jakby próbując wyczuć coś pod nogami i mówił cicho coś niezrozumiałego. Kiedy się zbliżyłam, rozpoznałam jakąś nieskładną mieszankę altheńskiego i Starej Mowy.
- Gdzie jest twoja ath deolienn? - pytał nie wiadomo kogo. - Kto ci ją odebrał?
- Komu? - stanęłam za nim. Odwrócił się, zmieniony na twarzy. Do granic wstrząsnięty.
- Temu miejscu - spojrzał nie na mnie, lecz przeze mnie. - Ono jest puste. Nie ma duszy.
- A jesteś pewien, że miało kiedykolwiek? - nasze drugie połówki wreszcie zauważyły, że zostaliśmy z tyłu.
- Jasne, że jestem pewien! - syknął z rozdrażnieniem. - Ale przecież... Przecież nie można rozłączyć flénn'atha z jego krainą...
- Więc co tu robisz? - zapytał sensownie Aeiran. Clayd uśmiechnął się gorzko.
- Mojej więzi z Althenos nikt nigdy nie przeciął. Choćbym był jak najdalej...
- Mamy w takim razie rozumieć, że to miejsce jest martwe? - chciała wiedzieć Vanny.
- Powiedziałbym, że jest jak roślinka. I żal na nie patrzeć.
- Skoro nie chcesz patrzeć, wejdźmy do domu - uciął Aeiran zdecydowanie. - Też jest do granic pusty, ale przynajmniej otwarty.
Faktycznie, wewnątrz nie było nawet umeblowania. Na dole jedno niewielkie pomieszczenie i jedna większa sala, schody na górę... I tam też pusto. Mimo wpadających przez wielkie okna promieni słońca, dom robił dość przygnębiające wrażenie.
- Jeśli nadal chcemy zwiedzać, lepiej wybrać się do tamtego miasta w dole - stwierdziła Vanny.
- Pewnie, może tam spotkamy właściciela tej metalowej ręki i mu ją oddamy - prychnęłam. - A Sat przez ten czas sama nas znajdzie.
- To by mnie nie zdziwiło... Ona zawsze potrafi sobie dać radę.
Poza tym mało rozmawialiśmy. Może atmosfera tego dziwnego domu sprawiła, że woleliśmy poświęcić czas na słuchanie ciszy? Przynajmniej z okna był piękny widok na morze i żałowałam, że słońce już zaszło... A gdy rano zbieraliśmy się do miasta, ten wszechobecny niepokój był jakby trochę mniej wyczuwalny. Czyżbyśmy już przywykli?

21 I

- Czy gdybym wyprawiła się na wędrówkę po tych światach - zamyśliła Satsuki - mogłabym w jakimś odnaleźć koniec którejś z moich opowieści? Nie ma jak się wplątać w coś bez widoku na zakończenie...
- Mnie to mówisz - westchnęłam. - Ale tu raczej nie masz co szukać. Światy na końcu alei nie mają połączenia z międzysferą, z żadną inną domeną... Tylko ze sobą nawzajem. Czy twoje opowieści mogłyby się tam przedostać?
- Jeśli nie, to mogę od nich dla odmiany uciec na trochę - wzruszyła ramionami. - Ale jak w takim razie trafiałaś stamtąd do domu?
- Podążając dokładnie w drugą stronę.
- Co to znaczy? - Vanny zapatrzyła się na migoczące przed nami portale.
- Z każdego takiego świata można wyjść albo tam, skąd się przybyło - zaczął wyjaśniać Aeiran - albo trafić do innego, zupełnie losowego.
- Ale jeśli się przemierzy kilka takich światów - dodałam - pamięta się tę trasę i można nią wrócić aż do samej alei. Przynajmniej ja tak pamiętałam.
- Skoro chcecie bawić się w turystów, lepiej się nie oddalajcie - wyraz twarzy Aeirana dokładnie wskazywał na to, co też on myśli o takiej zabawie.
- Czyli wchodzimy w taki portal, który się dopiero otworzy - załapała moja siostra. - Żeby się nie zamknął za szybko i żeby ktoś z nas nie został w tyle... Furia, rozumiesz?
- Rob Roy, rozumiesz?
- A tylko spróbuj się odezwać - kłapnęła na mnie zębami Nindë, jakbym w ogóle zamierzała coś jej powiedzieć.

Wylądowaliśmy na wyspie. Malutkiej, piaszczystej, z kilkoma palmami. A dokoła nieskończone morze, szumiące jakąś swoją pieśń. Dziwnie melancholijna była, może ktoś tu w pobliżu utonął?
- Nikt nie utonął - odpowiedział Clayd, kiedy wyraziłam tę myśl na głos. - Ktoś tu kogoś zabił. I to chyba bardzo niedawno.
- Nawiedzona wyspa, fajnie - skomentowała Satsuki. - A nie możemy się przenieść gdzieś, gdzie jest trochę bardziej sucho?
- Bardziej sucho czy bardziej żywo? - zapytała słodko Vanny.
- A myślisz, że się duchów boję?
Też coś. Ledwo trafiliśmy w miejsce, z którego mogłabym godzinami patrzeć na morze, już się zbieramy... Ale właśnie zachodziło słońce i ktokolwiek nie chciał tu dłużej być, musiał poczekać aż pozachwycam się widokiem.
- Pamiętaj, siostro, że będziemy tędy wracać - nie darowałam sobie na koniec.

Tu z kolei było dość normalnie. Przynajmniej na dole. Niskie, kolorowe domki, drzewa, kwiaty. Za to pod niebem widniały splątane ścieżki... Nie, nie ścieżki. Po bliższym przyjrzeniu się okazały się białymi schodami, kończącymi się gdzieś poza zasięgiem wzroku.
- Mówią, że tymi schodami chadzają bogowie - powiedział Aeiran, spoglądając w górę.
- Byłeś już tutaj? - uśmiechnęłam się. - I jak myślisz, wpuściliby cię tam na górę?
- Dlaczego miałbym to sprawdzać?
- Żeby przekonać się, czy byłbyś tam mile widziany - roześmiała się Satsuki. - Tam z góry musi być piękny widok.
- Jest coś takiego jak piękny widok z góry? - wzdrygnęłam się.
- Ja tam myślę, że jest piękny widok z dołu - mruknęła Vanny. - Ludzie tutaj chyba nie wynaleźli samolotów, co? Bo inaczej pewnie już dawno by polecieli tam pod niebo, zmierzyć się z tymi bogami.
- Czy rzeczywiście? - zamyśliłam się. - A może zdają sobie sprawę, że piękno bywa nieosiągalne... I boska moc...
W tym miejscu też nie zabawiliśmy długo, ciągnęło nas dalej. Przynajmniej niektórych z nas.
Przekroczyliśmy więc granicę między światami...

...A gdy znaleźliśmy się po jej drugiej stronie, brakowało jednego jeźdźca i jednego konia.
- Kto ostatni widział Sat? - zapytałam możliwie spokojnie. Wszyscy odpowiedzieli, że widzieli ją jeszcze w świecie ze schodami.
- A niech to, została? Bo jeśli ją przerzuciło gdzieś indziej...
- Zaraz wracam - powiedział Aeiran i zniknął na chwilę. Powrócił po jakichś dziesięciu minutach.
- Nie została tam - pokręcił głową. - Nie wyczułem jej obecności.
- I tak krótki czas starczył by się o tym upewnić? - odezwała się zjadliwie Nindë.
- A skąd wiesz ile czasu mogło minąć w tamtym poprzednim świecie? - wtrącił się równie zjadliwie Rob Roy.
- Cicho tam - burknęła Vanny. - No i jak my ją teraz znajdziemy? Z tego, co mówiliście o tych światach, może być wszędzie.
- No to możemy zrobić tak - uśmiechnął się Clayd. - Posiedzimy tu i poczekamy aż ją rzuci tutaj. Ile tak właściwie jest tych światów?
- Dobre pytanie. Optymisto skończony - odwzajemniłam uśmiech. - A może ona właśnie gdzieś siedzi i czeka aż nas rzuci tam gdzie jest?
- Nie, to nie - rozłożył ręce. - Czyli ruszamy dalej?
Nawet nie zwróciliśmy większej uwagi na to, gdzie jesteśmy, a może to był błąd? Ruszyliśmy dalej.
A niech to, nie podoba mi się to...

20 I

A może ja nigdy nie powinnam była brać nikogo i niczego pod opiekę? Oszczędziłoby mi to wyrzutów sumienia, że kogoś zaniedbuję... Cóż, Nindë na razie na mnie nie fuka; otwieranie wymiaru na rozległe łąki skutecznie załatwia sprawę, za to gdy przywołałam ją z zawiadomieniem, że pora na podróż, trochę się jakby ociągała. Dziczeje mi jednak?
- Doprawdy, czyżbym miała być jedyna normalna w tym towarzystwie? - odezwała się przeciągle, mierząc wzrokiem pozostałe wierzchowce. Na temat Rob Roya i No Doubta miała już wyrobione zdanie, a widok Furii tylko ją utwierdził w tej tak zwanej normalności... Swoją drogą, pamiętałam, że Satsuki już od dawna snuła plany zdobycia sobie konia, nie spodziewałam się jednak imponującego, rudo-czarnego stworzenia z rogiem i skórzastymi skrzydłami. Wypytałam siostrę i dowiedziałam się, że pewnego dnia po prostu zobaczyła to zjawisko stojące pod jej oknem i nawet nie wie skąd się wzięło. Ważniejsze, że jej słucha... Zazwyczaj.
- A wjechać w aleję potrafi? - przeszłam do najważniejszego.
- Jak dotrzyma wam kroku, powinien - wzruszyła ramionami Sat, powstrzymując się chyba od dodania "mam nadzieję".
- A Rob Roy potrafi? - tym razem zabrała głos Nindë, szczerząc złośliwie zęby. Zapytany tylko parsknął z rozdrażnieniem, na co parsknęła również jego amazonka - ze śmiechu.
Chwilę potem dojechał Aeiran, czyli byliśmy już w komplecie i mogliśmy ruszać.

- No to na co się głównie nastawiamy? - zatarł ręce Clayd. - Na eksplorację nieznanych światów czy na próbę zrozumienia samej alei?
- Zrozumienie alei to akurat twoje zadanie - przypomniałam. - I cieszę się, że tym razem jedzie ze mną ktoś kompetentny.
- Geddwyn też byłby kompetentny! - zaprotestowała Satsuki. - I wrażliwy do tego... Dotarłby do duszy tej przestrzeni nawet jeśli żadnej prawdziwej duszy tam nie ma!
- Tak, tak - prychnęłam. - Zresztą Geddwyn jest teraz zbyt zapracowany, żeby się szwendać po jakichś nieznanych wymiarach.
- On, zapracowany? - wtrąciła Vanny. - Czy ja dobrze kojarzę, że to właśnie on był zawieszony w obowiązkach opiekuna żywiołu?
- Był - pokiwałam głową. - Ale teraz gdzieś tam jest niekończąca się susza i pożary... A na którejś Ziemi odwrotnie, woda szaleje i zabija. Ktoś musi pomóc przywrócić równowagę - zakończyłam z westchnieniem. Naprawdę nie najlepiej znoszę dowiadywanie się niezbyt miłych rzeczy o własnym żywiole.
- Taaa... - Clayd uśmiechnął się krzywo. - A najlepiej ktoś, kto kiedyś został odsunięty od roboty właśnie za zachwianie tej równowagi, co? Paradoksalne jakby...
- Może już nie będzie zachwiewał - ofukała go Satsuki. - Ale teraz ruszam w tę podróż taka... Bez pary.
- I tak ci to przeszkadza? Pomyśl o tym jako o niezależności, wolności i perspektywie spotkania kogoś nowego i interesującego, nic tylko poza... Au. Cholera, no... Vanny, to nie było z podtekstem!
- Przestań go ciągnąć za włosy, bo jeszcze ten podtekst zdąży się pojawić - dołączyłam się.
- Mnie żaden podtekst nie ruszy - Satsuki wpadła w melancholię (serio czy udawaną?). - Ja tu się znalazłam jako przyzwoitka.
- Czyżby ktoś tu potrzebował przyzwoitki? - zapytała niewinnie nasza kuzyneczka.
- Niektórym z tego towarzystwa już nic nie pomoże - rzuciłam w przestrzeń, do nikogo konkretnego.
- No nie? - zgodził się Clayd tak radośnie i dumnie, że po prostu nie mogłam się nie roześmiać. Tak samo zresztą jak Vanny.

Trzymaliśmy się blisko siebie i wjechaliśmy do alei bez większych problemów. Księżyc dopiero co przekroczył pierwszą kwadrę, więc było już całkiem jasno i widzieliśmy, dokąd jedziemy... Jakby zresztą można było jechać w innym kierunku niż przed siebie. Jechaliśmy dość wolno, o dziwo w milczeniu. Chociaż może nie powinnam się dziwić, bo wszyscy wyglądali na urzeczonych spokojem ten przestrzeni. Satsuki rozglądała się na wszystkie strony - co prawda w alei niekoniecznie jest co oglądać, ale moja siostra postrzega świat bardzo malarsko i kto wie, co usłyszę, gdy spytam ją o wrażenia... Vanny nie wykłócała się z Rob Royem, a Clayd był bardzo skupiony i wsłuchiwał się w ciszę. Natomiast ja... Ja zastanawiałam się, ile dni się nam zgubi, gdy zaczniemy buszować po wymiarach.
Podjechał do mnie Aeiran i złączyliśmy dłonie. Za to Nindë posłała No Doubtowi miażdżące spojrzenie, prychnęła i o mało nie zepsuła nam nastroju.

*

Siedzę na ławce w jednym z pięknych parków Poznawalni i obserwuję jak Tenari szaleje.
- Co tym razem wyprawia ten mały? - ktoś się do mnie przysiada. Mówi po angielsku z zabójczym szkockim akcentem.
- To samo, co w domu - wzdycham. - Bawi się z naszym lotofenkiem. Zatem i tu nic ich nie może rozłączyć?
- Widać łatwo się aklimatyzują. Ale widzę, że pani się tym martwi?
- Nie, to nie to. Cieszę się, że wszędzie im dobrze. A jednak... Może i się martwię.
Mój rozmówca patrzy na mnie z uwagą. Ma ciemne włosy w nieładzie, czarny sweter i wypłowiałe dżinsy, i bardziej chyba pasowałby do miejskich ulic którejś Ziemi niż do magiczności Poznawalni. A jednak coś w nim - w jego oczach? - sprawia, że chyba umiałby się wpasować wszędzie.
- Proszę mi się nie przyglądać w ten sposób, panie...
- Jones.
- ...Bo jeszcze chwila i uznam, że to ja tu potrzebuję jakiejś terapii - prycham. - Chociaż może to i prawda? Może to właśnie ja powinnam sobie tu trochę pomieszkać i wybadać czego mi w życiu trzeba?
- Zaraz terapii. Czy ja wyglądam na psychologa? - śmieje się.
- W sumie wygląda pan na... - Nie, może nie miejskie ulice. Droga wiodąca przez pustynię lub góry, gitara zawieszona na ramieniu i oczekiwanie na autostop. - ...Na wędrowca.
- Dziękuję - kiwa głową z uznaniem. - No to w czym problem? Bo jeśli ma coś wspólnego z Tenarim, tym chętniej posłucham, w końcu o nim chciałem porozmawiać.
- Problem jest chyba taki, że on równie dobrze mógłby być tutaj albo gdziekolwiek, niekoniecznie ze mną - odpowiadam po namyśle. - Że w zeszłym roku przegapiłam moment jego wyklucia, a w tym zapalenie mu świeczki na torcie. Że często mnie nie ma i że beze mnie by sobie świetnie poradził.
- I oddałaby go pani tak "gdziekolwiek" na zawsze?
- Jasne, że nie. Jestem do niego przywiązana. Po prostu nie wyglądam.
- Wydaje się samodzielny. Pewnie niedługo będzie go pani mogła zabierać ze sobą.
- Jak nie będzie sprawiał kłopotów. I jak się zacznie odzywać.
- Może zacznie do pani myśleć? - w tym momencie mam wrażenie deja vu, bo podobne słowa słyszałam kiedyś od Irian. - Kto wie, do czego może być zdolny?
- Ja nie wiem - krzywię się. - Właściwie niewiele wiem o jego rasie...
- Chyba wystarczająco dużo, skoro wyhodowała go pani na takie dorodny okaz demona?
- Nie, nie. Był taki, od kiedy go pierwszy raz zobaczyłam - spuszczam głowę. - Został nawiedzony przez wkurzonych pozamaterialnych, chyba miał się stać ich narzędziem. Od tamtej pory się nie zmienił... Fizycznie.
- No proszę. A psychicznie?
- To nie ja tutaj jestem zdolna poznać jego myśli - wytykam mu. - Ale nie widzę u niego nic podejrzanego... Poza tym, że nie chce mówić.
- Zawsze można spróbować go do tego nakłonić. Ale nie, proszę tak na mnie nie patrzeć. Nie będę mu grzebał w myślach, to nie w moim stylu. Zresztą trafiłem tu przypadkiem i nagle zrobiono ze mnie ważną osobistość.
- Pan to wszędzie trafia przypadkiem, co?
- Nie da się ukryć - uśmiecha się. - Ale jak się potrafi omijać czasy i przestrzenie, nie mogąc nic na to poradzić... Trzeba się przyzwyczaić. Do takich przypadków też.
- I nie umie się pan zatrzymać w żadnej konkretnej rzeczywistości? - pytam. - Wielu by zabiło za coś takiego.
- Dlaczego? - nagle mu twardnieje głos. - Nie można uciekać od rzeczywistości.
- Nie można - zgadzam się. - Ale można się wznieść ponad rzeczywistość. To jest siła, podczas gdy ucieczka jest słabością.
- Może... Ale i tak ta silna osoba i ta słaba nigdy się nie spotkają - zamyśla się. Nie wydaje się zadowolony z tego, co mu teraz chodzi po głowie, ale w końcu uśmiecha się, nieoczekiwanie wesoło.
- Przegadała mnie pani, ot co.
- Nie, nie, nie. Pan mnie podpuszczał.
- Do czego? Przecież nawet pani nie znam, nie wiem czego miałbym oczekiwać!
- Największy psionik w światach, a nie wie?
- Aye, right. Najpierw trzeba takim być - parska śmiechem. - A ja tylko patrzę uważniej niż inni, to wszystko.
- No to może spojrzy pan na tego urwipołcia tam?
- Dobra. Jeśli dobrze zrozumiałem pani słowa, to może po prostu jego rozwój nie we wszystkich aspektach przyspieszył? Może trzeba po prostu poczekać a sam zacznie się odzywać?
- Ja czekam cały czas. To tylko Maeve i Haett są nadgorliwi.
- No tak. Z drugiej strony faktycznie może mieć jakąś blokadę... Wie pani, że to myślenie to nie jest zły pomysł? Gdyby tak nauczył się przekazywania myśli, mogłaby go pani spytać, dlaczego nie chce mówić! - w tej chwili rozjaśnia się w promiennym, chłopięcym uśmiechu, a ja już nie wiem jaki jest naprawdę i jak mam go zrozumieć. W końcu zaczynam to sobie wyobrażać i wybucham niepowstrzymanym śmiechem.
- Ten-chan posługujący się telepatią? Dopiero bym się wtedy o niego bała!
- Efekt byłby podobny do mówienia na głos. Nie czytałby cudzych myśli, tylko wyrażałby własne.
- Właśnie dlatego bym się bała. Ale jeśli pan potrafi...
- Ja tu długo nie zostanę. Jednak jeśli rozbudzę w nim ciekawość - kto wie?

Skończyło się na tym, że Ten-chan zostanie w Poznawalni dopóki nie wrócę z wycieczki. Żegnał mnie z pewnym żalem, więc może już nie ma ochoty się na mnie mścić, że go ciągle zostawiam?

*

Zdawałam sobie sprawę, że zmieniając domenę, zmieniam również prędkość upływu czasu, ale miałam nadzieję, że nie zabawię tam zbyt długo. Tego by brakowało, żebym się spóźniła na wycieczkę, którą sama organizuję...
Zawieszone w międzysferze miejsce miało wielką, gościnnie otwartą bramę. Widniał na niej ciąg wymyślnych, starożytnych znaków, których znaczenia faktycznie nie dało się przetłumaczyć inaczej niż na "poznawalnię" właśnie. Nikt się nie sprzeciwiał mojemu wejściu do środka, bo też nikt bramy nie pilnował. Ale po chwili marszu pośród rozkwitających właśnie drzew wyrósł przede mną niewielki budynek w jasnych kolorach. Wybiegł z niego jakiś człowiek... Nie, nie człowiek. Miał wydłużone uszy, czerwone oczy i nazywał się Haett Dann Kiell, czyli mówiąc w skrócie, był vlexinem. Tyle że ta rasa jest raczej bojowa, podczas gdy on wyglądał na spokojnego intelektualistę... Pierwsze, co zrobił, to rzucił się w moim kierunku i jął przepraszać za Maeve. Najwyraźniej dobrze wiedział kim jestem i spodziewał się mojego przybycia. Mówił, że Maeve przywiozła tu demoniątko pod wpływem impulsu i nie umiał jej odmówić.
- Bo ona jest przecież tak wzruszająco spontaniczna - tłumaczył, a ja zachodziłam w głowę czy na pewno mowa o tej samej osobie. A jednak...

Ponieważ doszłam do wniosku, że ten jeden budyneczek i parę drzew robi jednak za małe wrażenie, poprosiłam Haetta - jak się okazało, jednego z założycieli - o pokazanie mi całej Poznawalni i oczywiście Tenariego. Zgodził się z miłą chęcią i zaczęłam się zastanawiać czy wszyscy tutaj są tacy uprzejmi. O ile są jacyś "wszyscy", bo trochę tu pusto... Prawda okazała się taka, że z budynku odchodziły korytarze międzywymiarowe do rozmaitych miejsc, to trochę jak z drzwiami do stref pór roku w Teevine.
- Co takiego się tutaj poznaje? - byłam ciekawa.
- To zależy, co się pragnie poznać - wyjaśniał Haett. - Życie. Możliwości. Siebie. Innych.
Jak to mówiła Renê? Skrzyżowanie szkółki z placem zabaw? Ja bym dodała do tego jeszcze sanatorium, farmę piękności i siedzibę jakiegoś duchowego guru. Tam naprawdę k a ż d y mógł przybyć i znaleźć coś dla siebie, nauczyć się czegoś nowego. I kto wie, może i ja... Kiedyś? Gdy będę już zmęczona życiami?

Gdy spotkałam się z Maeve, była odrobinkę skruszona. I rumieniła się jak nieśmiały podlotek. Dziwny to był widok.
- Czy ty też odbywasz tutaj kurs p o z n a w a n i a? - zapytałam na wstępie.
- A dlaczego nie? - starała się brzmieć pewnie, ale poza domem nie do końca jej to wychodziło. - Wszyscy zawsze widzieli we mnie matkę-ziemię, żywicielkę i opiekunkę. Teraz chcę być ziemią, która się budzi na wiosnę.
Nie przypomniałam, że jest zima, bo tę porę roku zostawiłyśmy za sobą, w Domenie Promienistych. Właściwie to Maeve miała rację, że chciała raz zaszaleć, ale trudno mi się było przyzwyczaić to takiego jej wydania. Może sprawił to brak rodzeństwa w pobliżu i to, że nie miała kim komenderować? A może naprawdę serdeczne relacje z Haettem? Ależ Tiley by się śmiał. A Geddwyn by klaskał.
- Ten-chan faktycznie nie chce wracać?
- Bardzo mu się tu podoba - przyznała. - Ale i tak miałam cię prosić o przybycie. Z powodu, o którym wcześniej pisałam... Wiesz?
- Wiem - przybrałam ponury ton. - Chcą mu zrobić pranie mózgu.
- Akurat! - naburmuszył się Haett. - Nie wyrabiaj sobie o nas takiej negatywnej opinii, dobrze?
- Gdybym miała nabrać złego zdania o Poznawalni, dawno bym to zrobiła - prychnęłam, starając się nie pamiętać o jej powiązaniu z Van Hoen. Które zresztą dotąd nie zostało wyjaśnione.
- Akurat przebywa u nas największy psionik z możliwych - referował podekscytowany Haett. - W zasadzie sam twierdzi, że jako poznający raczej niż nauczyciel, ale... Obserwuje niektóre osoby i ciekawi go twój wychowanek. Ale bardzo chciałby z tobą się skonsultować.
- Jak to miło - westchnęłam. - Pogadam z nim, jeśli mi go pokażecie.
A potem wróciłam do zwiedzania tego imponującego kompleksu wymiarów. Nie opiszę, bo brak mi słów, ale muszę się dowiedzieć, kto to wszystko właściwie stworzył... Tyle że dowiadywanie się mogłoby mi zająć za dużo czasu.

16 I

Xemedi-san radośnie pełniła funkcję szofera również podczas jazdy w drugą stronę. Może to i lepiej, bo juz zdążyłam zapomnieć jak się prowadzi samochód... Inna sprawa, że i tak nie byłam w tym nigdy najlepsza. Lex mi go sprezentował przede wszystkim po to, żeby samemu nim jeździć.
San jeszcze została. Siedzi tam od sylwestra, jak ten pasożyt i chyba nie ma zamiaru wracać do domu dopóki Neid jest w tej całej Poznawalni. Przynajmniej mam już pewne pojęcie jak tam trafić, więc wybiorę się i komuś naga... Znaczy, sprawdzę co też słychać u Tenariego.
Przed wyjazdem powiedziałam jeszcze San, żeby uprzedzili jeśli (kiedy?) zmienią zdanie co do daty ślubu i rzuciłam wymowne spojrzenie Kayowi.
- Oczywiście, że tym razem zaprosimy Satsuki! - spłonił się natychmiast.
Przy okazji, mam wrażenie, że o czymś jeszcze powinnam napisać. Że podczas pobytu na Andromedzie zdarzyło się coś jeszcze, ale mi umknęło. Może z czasem wróci, nie wiem.
Na koniec była szalona jazda przez wieczną noc, a gwiazdy do nas mrugały.

Nawet nie zajrzałam do domu, odstawiłam tylko samochód i skoczyłam do Marzenia. Ot, taki mały kaprys. Dawno tam nie byłam.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy na miejscu, była jemioła, zwieszająca się z sufitu w salonie.
- To taka fajna tradycja - uśmiechnął się szeroko Leo - że chyba zostanie tak na cały rok.
- I będziesz obcałowywał wszystkie dziewczyny w Marzeniu? - zapytałam sceptycznie.
- Raczej wszystkie, które przybędą w odwiedziny.
Po czym stanął po mojej lewej, a Haldis po prawej i równocześnie cmoknęli mnie w policzki.
Skąd się tam wziął Haldis? A z Pogranicza... Wygląda na to, że stał się w Marzeniu częstym gościem. Przeważnie dyskutuje z Vaneshką na temat Ładu i Chaosu, aniołów i demonów, a ona, o dziwo, nie odżegnuje się od takich tematów. Poza tym zaczął dzielnie asystować Milanee i razem zaśmiewają się wniebogłosy z czego tylko się da...
- Próbuje wzbudzić w niej poczucie humoru - brzmiał komentarz Leo. - Jeśli rzeczywiście jakieś tam ma.
Sama Mil nie dość, że wróciła z Saedd Ménn cała i zdrowa, to jeszcze przestała katować włosy rozmaitymi środkami usztywniającymi i teraz opadają jej swobodnie wokół twarzy. Doszła do wniosku, że pora na jakąś małą zmianę w wizerunku i sprawdzenie czy długo tak wytrzyma.
Egila oczywiście nie było; ostatnio wraca do Marzenia tylko na noc, a i to nie zawsze. Czyżby przeprowadzka do siedziby Agencji była już kwestią czasu? W zasadzie szkoda, że nie udało mi się z nim pogadać. Na sylwestrze też nam się jakoś nie zdarzyło, chociaż Yori próbowała go do mnie przyciągnąć. Za to Vaneshki wszędzie pełno, co jest dość zaskakujące. Niech to nie zostanie źle zrozumiane - cieszę się, że rozkwita i nie twierdzę, że straciła swoją łagodność i słodycz. A jednak nabrała energii... I jeszcze jedno - nie wiem czy to były tylko moje wymysły, czy naprawdę coś się zmieniło, ale dzisiaj po raz pierwszy poczułam się naprawdę mile widziana w Marzeniu. Nic a nic nie przeszkadzało mi posiedzieć tam dłużej.
- Dziwisz się? - zapytała Carnetia, posyłając mi szeroki i nieco wampiryczny uśmiech. - Gdybym ja była na miejscu Vaneshki, nawet bym cię tu nie wpuszczała.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że gdyby ona była na miejscu pieśniarki, w życiu bym się do niej nie fatygowała. Ale zamiast tego zareagowałam uprzejmym "o".
- A w ogóle zawsze uważałam, że nie warto się zakochiwać - Carnetia niespodziewanie się rozgadała. - Bo potem się okazuje, że facet świata nie widzi za inną i trzeba to latami odreagowywać. I co ty na to?
Zamyśliłam się, przypomniawszy sobie jej zachowanie względem Dárce'a, ale jeszcze nie oszalałam na tyle by pytać Carnetię, jakąż to kobietę tak gorączkowo pragnął znowu spotkać. Zresztą Carnetia i tak za chwilę wybyła, przebierając się przedtem w coś, co jakimś cudem więcej zakrywało niż odkrywało. Czyżby zaczęła zauważać panującą dokoła zimę? Bo jakoś nie wierzę, że Blue mógłby mieć na nią tak zbawienny wpływ.

Po opuszczeniu Marzenia zahaczyłam jeszcze na chwilę o Teevine, a potem wreszcie udałam się do domu by napisać dwa listy. Jeden poleciał do Melgrade, a drugi gdzieś nad Morze Płaczu, czyli tam, gdzie na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie byłam... Jutro jadę do Tenariego.

14 I

- Słyszałam, że wysłałaś swojego brzdąca do Poznawalni - zagaiła Renê. - Trochę szkoda, że jeszcze go nie znam. Już prawie zapomniałam, jak Kay i Xella-Medina byli mali...
- Pewnie właśnie dlatego ci szkoda - zostawiłam jej rozszyfrowanie tych słów. - I przepraszam, gdzie go wysłałam?
- No, tam gdzie San swoją wychowankę przecież - roześmiała się. - Może się tam spotkają?
- Nie śmiej się ze mnie, znajoma go zabrała, nie mówiąc gdzie - westchnęłam. - A te dwie małpy, twoja córka i przyszła synowa, też się podśmiewają ukradkiem, myśląc, że nie słyszę.
- No patrz, czyżby w twojej domenie jeszcze nie znano Poznawalni? - zadumała się Renê. - A to jest takie skrzyżowanie szkółki z placem zabaw... No, może nawet przedszkola. I to niezależnie od wieku.
- Teraz dopiero mi namąciłaś - mruknęłam. - To jak jesteś taka dobrze poinformowana, powiedz, co to przedszkole ma wspólnego z END-em.
- Z END-em, z END-em... Że co, że jeden facet z Van Hoen jest współzałożycielem Poznawalni? To nie ma nic wspólnego z END-em - prychnęła. - A co, nacięłaś się na nich ostatnio? Bo masz minę, jakbyś chciała w kogoś gromem cisnąć.
- Potem ci opowiem - spojrzałam w górę. - Bo na razie twoje drogie dziecię siedzi na schodach, podsłuchuje i się cieszy.
Na te słowa Xemedi-san podniosła się z gracją i zjechała po poręczy, faktycznie ciesząc się nieziemsko.
- Zdecydowanie twojemu drogiemu dziecięciu przydałoby się przedszkole - skomentowałam grobowym tonem.

Poszłam potem z Renê na wieżyczkę i opowiedziałam jej jak to się nacięłam na END. Słuchała z uwagą, a na jej ustach błąkał się uśmieszek.
- Czy ja dobrze czuję, że mi zazdrościsz? - zapytałam.
- Nie zazdroszczę. Wspominam. Gdzieś tam - wskazała rozciągający się wokół kosmos - jest jeszcze tyle czasów i przestrzeni, tyle rzeczywistości, w których mnie jeszcze nie było...
Skinęłam głową. Wiedziałam, że mówiąc o rzeczywistościach, nie ma na myśli światów, przynajmniej niedokładnie.
- Wolałabyś być teraz w którejś z nich?
- Nie, nie - pokręciła głową. - Już i tak nawiedziłam zbyt wiele, a lepiej by coś pozostało intrygujące, w sferze domysłów - teraz brzmiała zdecydowanie jak matka swojej córki. - A ty? Nie chciałabyś zostawić tego, co masz tu i teraz, i zacząć żyć inaczej?
- Żyję inaczej w każdym kolejnym życiu - odparłam. - Choć może tylko mi się tak wydaje? Ale, jak powiedziałaś, to, co jest tu i teraz - m a m. Nie mogę tego zostawić dopóki mnie nie zostawiło.
- Chyba tak - roześmiała się Renê. - W końcu sama robiłam tak tyle razy, że z czasem zaczęłam doceniać posiadanie czegoś stałego. A ty przecież jesteś bardziej stała niż ja.
Nie odpowiedziałam, pozwalając sobie mieć własne zdanie na ten temat.

13 I

- Powiedz mi "kocham cię" w jakimś obcym języku! - zażądała przejęta San.
- A we własnym ci mało? - nie zrozumiałam. - Z Kayem się chyba możesz pod tym względem dogadać?
- No mooogę - przyznała. - Ale lepiej mieć na każdy dzień inne "kocham cię"! Bo monotonia może znudzić!
- W jakimkolwiek języku będziesz mu to powtarzać, i tak zawsze będziesz mówiła to samo, nie?
- Oj, nic a nic nie kapujesz - prychnęła obrażona.
W ogóle da się u niej zauważyć gwałtowny przypływ romantyzmu. Zaczytuje się Wichrowymi Wzgórzami, nosi zwiewne ubrania w kwiaty, które niespecjalnie do niej pasują (ale Kay twierdzi, że i tak jest śliczna) i wzdycha z rozczuleniem. Nie powiem, ma w sobie całe pokłady miłości i chce się nimi dzielić, więc przyszły małżonek na pewno nie będzie się z nią nudził, ale przekora moja czasem każe mi reagować na nią chichotem. Znaczy, nie w jej obecności - zazwyczaj odczekuję aż zostanę sama... Wczoraj przyłapała mnie na kolejnym spacerze z Aeiranem i interesującym milczeniu na różne tematy, i doszła do wniosku, że nie jesteśmy w stanie wykrzsać z siebie żadnej namiętności. Na co ja, powstrzymując drżenie w głosie, odpowiedziałam, że współcześni uważają relacje Cathy i Heathcliffa za aseksualne i zapytałam, co takiego robią ona i Kay, gdy są sami we dwoje. Na co z kolei San zatkało i oddaliła się z godnością, a naszym spacerom już nic nie groziło.
W ogóle te spacery stają się dla mnie esencją istnienia, a przynajmniej esencją wizyty na Andromedzie. Może komuś z zewnątrz wydałoby się, że można tu chodzić najwyżej dokoła zamku, ale pozory mylą. Nawet gdybym była sama, miałabym do towarzystwa gwiazdy, te na niebie i ich odbicia w podłodze. Miałabym kwiaty rosnące w pałacowej oranżerii, choć zdecydowanie brakuje mi tam nocnych łez - może następnym razem jakąś przywiozę? Ale jest też coś nowego - i byłoby nowe w każdym innym miejscu, nie tylko tutaj - czyli bliskość kogoś, na kim mi zależy... Fakt, że był obecny przy mnie już od dawna, ale do nowego charakteru tej obecności ciągle się przyzwyczajam. I nie przestaje mnie zadziwiać.
- Nie spodziewałam się, że to ty mnie będziesz oswajał - wyznałam dzisiaj.
- Bo ty mnie już dawno oswoiłaś - brzmiała odpowiedź.
- A jednak nie przestaję ci się dziwić - westchnęłam - że nie dałeś sobie ze mną spokoju wtedy, gdy zdecydowanie na to zasłużyłam. Co cię podkusiło, żeby zostać?
- A czy to ważne, co? - Aeiran uśmiechnął się lekko. - Niektóre sprawy lepiej by pozostały nieodkryte...
- Aaaaha. Więc może nie coś, tylko ktoś? - odwzajemniłam uśmiech. - W każdym razie może lepiej bym nie pytała. Nie wiem czy naprawdę chciałabym wiedzieć.
Postąpiłam kilka kroków naprzód, zbliżając się do krawędzi platformy, by lepiej przyjrzeć się niebu. Tym razem lęk wysokości nie miał do mnie dostępu, bo przecież w dole było to samo, co i w górze. A jak mogłabym się bać gwiazd?
Wyciągnęłam ręce, jakby gwiezdny blask miał za chwilę w nie wpaść.
- Aeiran - odezwałam się. - A jak jest "kocham cię" w twoim języku? Bo jakoś mi dotąd umykało.
- Tie skae'lem - odpowiedział miękko, przytulając mnie do siebie.
- Tie skae'lem - powtórzyłam i zapatrzyłam się na gwiazdy. - Ładnie.

11 I

Korzystając z okazji, że pojawiła się - jeszcze wtedy nie wiedziałam, po co - Xella-Medina, wzięłam ją na spytki. Kto jak kto, ale ona bezapelacyjnie jest świetnie poinformowana o tym, co się dzieje w światach. I tym razem, gdy pokazałam jej list od Maeve, była nawet skora odpowiedzieć.
- No, jak to? - spojrzała na mnie z łagodnym zdziwieniem. - Przecież to pieczęć Van Hoen!
Omal nie spadłam z kanapy - na szczęście siedzący obok Aeiran na to nie pozwolił.
- Jak mam to rozumieć? - wykrztusiłam. - Że Maeve zabrała Tenariego do stowarzyszenia szalonych naukowców END-u?
- Współpracujących z END-em, moja droga - poprawiła Xemedi-san. - Jak chcesz, mogę ich popytać, kiedy wy będziecie miło spędzać czas na Andromedzie.
- Jak ja mam miło spędzać czas, gdy ktoś może teraz robi dziecku pranie mózgu?! - zdenerwowałam się. - Ja nie wiem, tu się dzieje coś zupełnie poza moją zdolnością rozumowania!
- Oj, Miya-san, jesteś nadopiekuńcza - westchnęła. - Tak się składa, że się domyślam, gdzie jest teraz Tenari-san. A skoro tak, mogę dać słowo, że to nie ma nic wspólnego z END-em. Tylko pojedźcie, dobrze?
Brzmiała całkiem szczerze, a do tego co chwilę przypominała, że jakis czas temu obiecałam odwiedzić Renê... I tylko dlatego jej zaufałam. Za cenę radości któregoś z rodziców zdolna była nawet... Mi pomóc.
Poza tym, z tego co wiedziałam, San nadal siedziała z Kayem w pałacu. Tym lepiej.

Koniec końców Xemedi-san załadowała nas oboje w mój samochód i osobiście go poprowadziła niewidzialną drogą pośród gwiazd. Dziwna to odmiana po tym, jak za kierownicą siadywał Lex. A na miejscu otworzyła nam z galanterią drzwi. Brakowało jej tylko liberii. Fioletowej.
Droga była dość długa, więc mogłam sobie w nalepsze podziwiać gwiazdy i zaraziłam tym Aeirana. Przy okazji opowiedziałam mu co nieco o Andromedzie i poinformowałam, że najlepiej nie dać się Renê obcałowywać (nie żebym była zazdrosna, po prostu... niektórym taki sposób bycia przeszkadza), za to Ciaránowi już można pozwolić się obmacać. Xemedi-san chichotała w najlepsze, zupełnie nie wiem dlaczego.
Pałac dynastii Anjin był taki jakim go zapamiętałam, a przecież nie byłam tam od... ilu lat? Trzech? Stojący na zawieszonej pod niebem platformie, błyszczący pod rozgwieżdżonym niebem. Gdyby było tam normalne słońce, w świetle dnia byłby po prostu czarny. A tak...
- Jak w Ciemności, co? - uśmiechnęłam się, widząc jak Aeiran chłonie to wszystko wzrokiem.
- Nawet lepiej - odpowiedział. - Pod trzema względami: otwarta przestrzeń, gwiazdy i brak Eskire'a.
Jaśniejące srebrzyście latarnie i lustrzana podłoga, w której odbija się noc.
Nigdy nie patrzyłam w dół, idąc po niej. Trochę się jednak bałam.

Pierwszą znajomą osobą, którą tam spotkałam, była San-Q. Usilnie próbowała wczuć się w rolę przyszłej księżnej Andromedy, ale i tak z piskiem rzuciła mi się na szyję. Natomiast Xemedi-san pospieszyła z uściskami do rodziców... Tak, to zdecydowanie jedyne miejsce, w którym ta panna zostawia za sobą wszystkie swoje grzeszki i tajemnice. A może tylko jedyni ludzie? Renê pogłaskała ją po głowie jak małą dziewczynkę, a potem zaczęła robić mi wyrzuty, że przyjechałam dopiero teraz. Ciarán zaś wyjątkowo poprzestał na wymianie uścisków dłoni, ale dość długo trzymał nasze ręce w swoich. Jakby chciał przez ten kontakt zgłębić nasze dusze... Dobra, w połowie mogę to zrozumieć, bo Aeirana spotkał po raz pierwszy, ale mnie przecież już trochę zna...?
Później Renê zaciągnęła mnie do swojego buduaru i jęła wypytywać o wszystko, co warte obecnie uwagi w światach. Zwłaszcza jeśli kontrowersyjne i skandaliczne. Widać, że brakuje jej dawnych czasów, nawet jeśli wiązały się z banicją, ale pewnie nie oddałaby rodziny i poczucia bezpieczeństwa za ich powrót... Cóż, akurat o skandalach mało jej miałam do powiedzenia. Kronikowanie to jednak nie dziennikarstwo, mimo wszystko.
W każdym razie jej wysokość królowa Andromedy nie ustawała w zmuszaniu mnie do mówienia i gdy przeszło na temat pod tytułem "skąd go wzięłaś i na co cię złapał", przypomniałam jej, że jeszcze będziemy miały czas by się nagadać. Uśmiechnęła się tylko krzywo i zaciągnęła mnie dla odmiany do najmniejszego z pałacowych salonów - i zdecydowanie najnormalniejszego. Cała reszta towarzystwa już tam siedziała, a Ciarán, słysząc, że nadchodzimy, zasiadł do pianina i odegrał jakiegoś porywającego marsza. Doprawdy, podziwiam go. Sama ewentualnie mogłabym z zamkniętymi oczami coś wyplumkać jednym palcem, nie lepiej zresztą z otwartymi, tymczasem jego można by śmiało wysłać na estradę. Śmiał się, kiedy mu o tym powiedziałam.
- Podczas swojego poszukiwania doświadczenia podejmowałem różne wyzwania. Miałem w czym się wprawiać.
- No tak - przyznałam. - Wędrówka królewicza pragnącego zdobyć doświadczenie... Z tego byłaby niezła baśń.
- Dlaczego więc jej nie napiszesz?
- Może kiedyś, gdy odkryję, że ptrafię pisać baśnie - uśmiechnęłam się. - Jak rozumiem, nie żałujesz, że oddałeś swój wzrok.
- Dobrze rozumiesz - Ciarán wpadł w zawadiacki ton. - Nikt mi nie każe czytać nudnych dokumentów, a moją Renê znam całą na pamięć i bez patrzenia, więc w czym problem?
Ostatnie słowa usłyszał Kay, który robił za kelnera i akurat pojawił się niosąc tacę z kieliszkami.
- No wiesz, tato?! - zareagował tonem zgorszonej nauczycielki z pensji dla panienek. Spotkało się to z głośnym śmiechem, a najgłośniej śmiała się sama zainteresowana, prosząc przy tym męża by powiedział jej, jeśli się mu przypadkiem znudzi. Na to Ciarán wziął ją za rękę i z powagą zapewnił, że nie omieszka.
Natomiast kiedy Kay wreszcie usiadł z nami, a San czule oparła mu głowę na ramieniu, Renê wczepiła się palcami w mój rękaw i zaczęła nerwowo podskakiwać.
- No, co?
- Co co? - odezwała się żałośliwym tonem. - Nie widzisz?! Będę teściową!!
- Trzeba było uwzględnić to ryzyko, gdy się zostawało matką - prychnęłam.
Towarzystwo uraczyło się winem, ja dostałam coś musującego i pomarańczowego w smaku. Orzeźwiało, więc na długo pożegnałam się z sennością.

8 I

- Możesz to powtórzyć?
- Mogę - odpowiedziała cierpliwie Brangien. - Tenari nie chce wracać, więc ty możesz jechać do niego.
Usiadłam w fotelu, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Jak to ja mogę? - zapytałam. - Czy Maeve dała znać gdzie się znajdują?
- Napisała, że na pewno trafisz bez trudu - wzruszyła ramionami moja przyjaciółka, a ja zaczęłam wyklinać w duchu tę nagłą niefrasobliwość jej siostry.
- Wiesz co? Pokaż ty mi tę wiadomość.
- Geddwyn ją gdzieś ma - ściągnęła mnie energicznie z fotela. - Chodź, poszukamy.
Przeszłyśmy prawie całe Teevine zanim w końcu znalazłyśmy ducha wody w jego własnym pokoju. Leżał z nogami na poduszce i słuchał jakiegoś skrzyżowania rocka z orkiestrą symfoniczną. Nawet mi się to wydało znajome.
- Do raportu, braciszku! - zawołała Brangien, wytrącając go z zamyślenia.
- Cześć wam, śliczne jesteście, co znowu zrobiłem?
- Jeszcze nic. Pokaż Miyi ten liścik od Maeve, OK?
Przeczytanie listu wywołało we mnie jeszcze większą konsternację. Maeve pisała, że Tenariemu bardzo się tam podoba - gdzie, u diabła, gdzie? - że jest prawdziwym małym odkrywcą i że jego niechęć do odzywania się może wynikać z jakiejś blokady psychicznej, więc czekają na kogoś, kto potrafi się jej pozbyć. Zatkało mnie.
- No widzisz, jesteś złą matką - podsumował lekko Geddwyn.
- Za pozwoleniem, złym czym? - spojrzałam na niego spode łba. - Choć może i faktycznie coś ze mną nie tak, skoro zabierają mi dziecko i dowiaduję się o nim wszystkiego ostatnia, bo nie otrzymuję wieści osobiście.
Zerknęłam jeszcze raz na wiadomość. Była opatrzona błękitną pieczęcią ze znakiem runicznym. Gdzieś w umyśle zapaliło mi się jakieś światełko, ale równie szybko zgasło. Ech, ta moja krótka pamięć...
- Dobra, jeśli Maeve chce żebym się bawiła w quest, to pomyślę nad tym - mruknęłam.
- A nie myślisz, że młody może nie chce wracać z zemsty? - uśmiechnął się Geddwyn jak głupi do sera.
- Że co?!
- Tyle razy go zostawiałaś na jeszcze dłużej, ma prawo się teraz odegrać, nie? - wyraźnie świetnie się bawił, omal nie wpędzając mnie w załamanie.
- Dobra, poddaję się - uniosłam w górę obie ręce - Jestem złą... no. Ale na razie jestem zbyt rozdygotana żeby się pchać sama nie wiem gdzie.
- Dreszcze masz? Ty przypadkiem chora nie będziesz? - zaniepokoiła się Brangien.
- Raczej nie... To mało fizyczne rozdygotanie - westchnęłam. - Ale może gorąca herbata i gorąca kąpiel coś pomoże.
- Jeśli ma to podłoże duchowe, lepiej napisz gorącą scenę miłosną - Geddwyn nie ustawał w dokuczaniu mi.
- Tak, jasne - prychnęłam. - Wszystkim się osobowości wykręcają. Aeiran spuszcza z powagi, Maeve robi się beztroska, a Miya pisze gorące sceny miłosne?
- A co, powinienem był zaproponować, żebyś raczej wzięła w jakiejś udział?
- Milcz, bluźnierco. Idę do domu.

6 I

Słońce świeci jak szalone. Na szczęście nie grzeje jak szalone, bo jest zima i grube warstwy śniegu pokrywają świat, ale jaśnieje jakby wskazując kierunek zdrożonym wędrowcom zmierzającym gdzieś, gdzie jest ciepło i gdzie się ogrzeją. Do słońca oczywiście nie dojdą, ale może po drodze znajdą jakiś gościnny dom z kominkiem. Życzę im tego, kimkolwiek są. O ile w ogóle są.
Trzeba będzie rozpalić we własnym kominku, gdy wrócę do siebie.
Słońce świeci. Śnieg odbija jego promienie, jeszcze bielszy niż zwykle, jeszcze bardziej błyszczący. Na lewo ode mnie jest zamarznięte jezioro, iskrzące i zapraszające by się na nim poślizgać. Ciekawe czy ma dobre intencje, czy raczej załamałoby się pod pierwszą osobą, która weszłaby na lód? Po prawej widnieje zarys Góry Wieczności. Tam rosną nocne łzy.
Piękna jest zima gdy prawdziwą zimę przypomina. Ale czy naprawdę powinnam o tej porze roku tęsknić za baśnią? Może lepiej poczekać do wiosny, za którą zresztą też tęsknię? Zimowe baśnie zawsze wydawały mi się jakieś... Lodowate.
Tak, osoba potrafiąca w razie czego zamrozić wodę jednym czarem, ma pretensje do zimowych baśni. Czyżby ciepła mi było trzeba? A czy już go nie mam pod dostatkiem?
Ale ja wiem, skąd mi się to bierze. Naczytałam się różnych rzeczy i od razu zaczęła mi się marzyć jakaś czarodziejska podróż tam, gdzie kończy się rozsądek a zaczyna się natchnienie. Tylko że muszę to na razie odłożyć. Gdybym miała spełnić te marzenia, nawet nie wiedziałabym od czego zacząć. Nie widzę w tej chwili żadnego punktu zaczepienia.
Dlatego właśnie bezczelnie włażę w spokojny zimowy nastrój ciężkimi butami. W ciemnych okularach, ze słuchawkami na uszach, z Led Zeppelin w słuchawkach.

4 I

- Można? - Aeiran zmaterializował się w herbaciarni.
- Można. Trzeba! - zerwałam się z kanapy i chwyciłam go za ręce. - Jesteś moim pierwszym gościem w tym roku, tylko się cieszyć!
- Czy z tym też jest związany jakiś noworoczny przesąd?
- A wiesz, że chyba jest? - zamyśliłam się. - Ale to akurat najmniej istotne. Cieszę się, że to właśnie ty.
Usiedliśmy sobie wygodnie i wlepiłam w niego rozgwieżdżone spojrzenie.
- A wiesz, dlaczego się cieszę? - zapytałam. - Bo wreszcie pora coś nadrobić. Opowiadaj!
- O czym? - zdziwił się i nawet było to po nim widać.
- Dwa miesiące byłeś w podróży, a teraz chcesz wiedzieć o czym opowiadać? - roześmiałam się. - No, co? - zapytałam, widząc, że nie spuszcza ze mnie oczu i odwzajemnia uśmiech. Po swojemu lekko, powściągliwie, ale...
...Dla mnie.
- Ech, ty - wstałam, mierzwiąc mu włosy. - Dam ci trochę czasu, żebyś wymyślił, o czym.
Czas, jaki zajmuje postawienie czajnika na gazie, nie jest zbyt długi, więc szybko wróciłam z kuchni by kontynuować.
- Więc jak? Znalazłeś jakieś ślady tamtych bóstw?
- Owszem - Aeiran skinął głową. - Jeden zniszczyłem. Drugi... Niemal odwrotnie.
- Że co?! - wybuchnęłam. - Na co ty się narażałeś?!
Złapał moją rękę, przytrzymując mnie na miejscu. Co nie do końca mnie uspokoiło.
- Było coś podobnego do... Do tej przeklętej perły, pamiętasz ją? - zaczął spokojnie. - Praktycznie stworzyło od podstaw świat. Mały, ale urzekający. Jednak stworzyło też coś złego. I zjednoczyło się z tym.
Westchnęłam. Mogłam sobie sama dopowiedzieć, że cokolwiek to było, Aeiran stoczył z tym walkę. Nie byłam jednak pewna czy chciałabym tę walkę oglądać.
- Był kiedyś taki mały kamyczek o wielkiej mocy - odezwałam się. - Dawał życie trzem pięknym krainom, ale pewnego dnia trzeba było go zniszczyć. Na szczęście mieszkańcy w porę uświadomili sobie, że to od nich samych powinno zależeć istnienie owych krain.
- Chyba wiem, do czego zmierzasz. Ale ci, których ja napotkałem, nie mieli takiej szansy.
- Dlatego otworzyłeś im przejście do innego świata - dopowiedziałam. - Czy to przynajmniej jakiś dobry świat?
- Skąd wiesz? - znowu zaskoczenie. Doprawdy, on przy mnie traci nad sobą kontrolę!
- Aha! Tak myślałam! - zawołałam. - Przejeżdżałeś znowu przez tę nieznośną aleję!
- Domyślam się, że i ty się tam znalazłaś niedługo po mnie. Mam się również domyślać, że następnym razem wybierzesz się ze mną?
- Jeśli planujesz następny raz, raczej beze mnie nie pojedziesz - wzruszyłam ramionami i w tym momencie usłyszałam gwizd czajnika. - Oj, chyba pora żebym tam poszła.
Podniosłam się, ale nie zrobiłam nawet kroku, bo Aeiran nie puścił mojej ręki.
- Zostań.
- Zaraz, moment - powiedziałam. - Nie żeby herbata była dla mnie ważniejsza od ciebie, ale nie chcę żeby mi czajnik trafił na śmietnik.
- Zostań - powtórzył. -Teraz już nie zamierzam wypuścić cię z rąk.
- Śmiejesz się ze mnie! - oburzyłam się, padając z powrotem na kanapę.
- Gdzieżbym śmiał się śmiać? - zapytał śmiertelnie poważnym tonem. A ja zrobiłam coś, co jeszcze niedawno uznałabym za niesłychane - złapałam poduszkę i zaczęłam go nią okładać. A czajnik gwizdał jak opętany.
Jak powiedziałaby Lilly, jesteśmy widać na etapie szarpania się za warkoczyki.

3 I

Nadal jestem senna. Sylwester przeciągnął się do dwunastej w południe i w międzyczasie udało mi się przespać ze cztery godzinki. Teraz to się mści.
Krążę między mieszkaniem a Blue Haven, w ciepłym szlafroku i ciepłych kapciach, robiąc sobie coraz to inne herbatki, ale głównie leżę. I słucham romantycznej muzyki. O, bogowie... Takiej najbardziej usypiającej w dodatku. I czytam ciągle przychodzące kartki noworoczne. Od Xemedi-san z rodzinką. Od Akane i jej sióstr. Od Tenki, z którą koresponduję zażarcie, żałując, że nie dogadałyśmy się jak należy w sprawie jej (nie)obecności na balu - ale wtedy trudno się było dogadać z istotą tak niewiele łapiącą z rzeczywistości jak ja... Swoją drogą, ciekawe czy teraz, kiedy już nie wzdycham z żalu, będzie to łatwiejsze, czy może będę zbyt zajęta - wzdychaniem z zachwytu? Bo chyba coraz bardziej sobie przypominam jak to jest... A tak na marginesie, dostałam też kartkę od Lexa i Sheril. Nie dość, że oni nigdy wcześniej nie wysyłali mi życzeń, to jeszcze jedną od obojga? Czy ja o czymś nie wiem?!
Do tego list od podekscytowanej Vylette, z którą się przecież widziałam na balu. Pisze, że wpadła na genialny pomysł i gdy będę miała czas, muszę, ale to muszę przyjechać do Arquillonu, żebyśmy mogły ów pomysł obgadać. Trochę się boję, ale skoro nie domaga się natychmiastowego przybycia, zdążę się przygotować na wszystko. Mam jeszcze z miesiąc, dopóki się nie wyśpię. Natomiast Pai Pai i Shee'Na zawiadomiły mnie, że dzięki tamtemu fatalnemu wysadzeniu góry w powietrze mają teraz dostęp do nowych, niepoznanych dotąd obszarów, odkryły właśnie jakiś legendarny artefakt i mogę częściej przyjeżdżać by robić im tam demolki. Ja?! Doprawdy... Długo nie będę mogła się tam zjawić bez ukłucia w duszy na myśl o Kenjim i tej małej androidce. Zresztą w Srebrnej Domenie niemal wszystko jest legendarne, nie mają się co tak ekscytować.
Za to ani śladu Maeve i Tenariego. Próbuję się jeszcze nie niepokoić.
I mam niejasne wrażenie, że zapomniałam o czymś, o czym absolutnie powinnam pamiętać. Nie wiem tylko, o czym ani dlaczego.

1 I

If this world is wearing thin
And you're thinking of escape
I'll go anywhere with you
Just wrap me up in chains
But if you try to go alone
Don't think I'll understand
Stay with me...
In the silence of your room
In the darkness of your dreams
You must only think of me
There can be no in between
When your pride is on the floor
I'll make you beg for more
Stay with me
...

Shakespear's Sister

Tym razem nie było przyjemności nakrywania do stołu i prób otwarcia lodówki. Ale to akurat zrozumiałe.
Długo stałam przed lustrem, nie otwierając oczu. Trudno mi było zrobić krok w portal i przenieść się do dworku... Dopóki nie zdałam sobie sprawy, że nie jestem w pokoju sama.
Stanął za mną, uśmiechając się lekko, jakby w ogóle nie było tamtej rozmowy, jakbyśmy nie rozstali się w napiętej atmosferze. Ale nie wierzyłam własnym oczom i nie byłam pewna, czy jego uśmiech naprawdę był ciepły, czy tylko tak sobie wyobraziłam... Dlatego po prostu ujęłam w palce rąbek sukni i dygnęłam, a potem udaliśmy się na bal.
Przez ten czas Aeiran się słowem nie odezwał. Ja zresztą też nie.

Pięknie wyglądała sala balowa. Przystrojona i jasna, choć bez żadnego konkretnego oświetlenia. Coś jednak unosiło się w powietrzu - coś świecącego różnymi kolorami, wywołując przyjemny nastrój; patrząc na całą tę scenerię pomyślałam w końcu, że może będzie dobrze. Może nawet, jeśli wszyscy razem wstaniemy do tańca, sala nie okaże się za duża.
Później Geddwyn i Clayd wypytywali mnie o dworek, a ja właściwie nie wiedziałam, co powiedzieć. Chodziło mianowicie o to, że owo miejsce jest nie tylko magiczne, ale również posiada własnego ducha opiekuńczego... Tyle że nieobecnego. Chłopaków dręczyło uczucie samotności, wrażenie, że strażnik tego miejsca chyba go nie lubi - a co to za duch opiekuńczy, któremu nie zależy na tym, czym się opiekuje? Na szczęście sama posiadłość wydawała się lubić nas.
Szczerze wierzę, że domy mają swoją osobowość. Bo przecież takie Rozdroże też ma.
Dodam jeszcze, że stoły były suto zastawione - i tak, był łabędź z galaretki. Pomarańczowej.

Ale, skoro już mowa o gościach... Wbrew moim oczekiwaniom jako pierwsi nie pojawili się Lilly i Tiley. Ich powitałam następnych, bo pierwszymi gośćmi były zupełnie nieznane mi osoby. Niezwykle elegancki młodzieniec oraz równie szykowna dama, oboje o takich samych niebieskich oczach bez widocznych źrenic. Twierdzili, że zostali tu zaproszeni, ale nie zdradzili, przez kogo - na pewno nie przeze mnie. Jednak nie spodziewałam się, żeby mieli wysadzić dworek w powietrze i odlecieć z dzikim rechotem, więc nie było przeszkód, żeby zostali.
Dalej wspomniani już Lilly i Tiley, potem Satsuki i Geddwyn (wyglądający równie awangardowo jak w zeszłym roku), Brangien i Arten oraz reprezentacja Marzenia. Vaneshka wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle, a Haldis nie odstępował jej na krok, nawijając przy tym jak nakręcony. Ale chyba jej to nie przeszkadzało. Egil udawał, że świetnie się czuje w garniturze i co chwilę spoglądał na Yori-chan, chyba żeby się upewnić, że to faktycznie ona. Zresztą ja też, bo chyba pierwszy raz nie wyglądała jakby przed chwilą zwlokła się z łóżka...
Leo przybył - jednak przybył! - w towarzystwie Noelle z Rozdroża i prezentował się z krawacikiem pod szyją mniej szokująco niż myślałam, choć może to tylko moje zdanie. Kolejnym zaś przykładem integracji Rozdroża z Marzeniem byli oczywiście Blue i Carnetia, której strój był jak zwykle koronkowy, ale na szczęście bardziej przypominał suknię niż bieliznę... Swoją drogą często zerkała z ciekawością na kreację Vanny. Przeważnie jednak nie spuszczała oka z Blue, dumnym wzrokiem posiadaczki. Samego zainteresowanego wyraźnie to bawiło.
Alath i jej partner przyjechali konno. Posłałam po nich Nindë, wniebowziętą, że mogła nieść takiego jeźdźca jak Maho. Za to goście, przynajmniej na początku, cofali się na jego widok z pewnym niepokojem - zwłaszcza Vanny i z jakiegoś powodu Geddwyn. Z drugiej strony jednak moja kuzynka szybko znalazła wspólny język z duchem wody. Do tego dołączyła jeszcze Satsuki i wywiązała się długa dyskusja o sztukach pięknych. Zwłaszcza, że obie sztuki piękne Geddwyn z zapałem częstował czymś wytrawnym i komplementował.
Irian mnie po prostu zażyła - toż ona na każde przyjęcie przychodzi z innym facetem! Nie da się ukryć, ostatnio sporo lokatorów plącze się po jej siedzibie... Jej obecny partner, Kerayn, ku mej cichej wesołości dorównywał fryzurą Leo i rozglądał się wokół speszony. Podobno nieprzyzwyczajony do takiego nagromadzenia istot magicznych... Czyżby Irian, zabierając go, kierowała się złośliwym poczuciem humoru? Cóż, na tym balu przyzwyczajenie było kwestią czasu.
Ktoś mi kiedyś powiedział - Vanny? - że gdy się przyjdzie do mnie na sylwestra, można łatwo wyjść wyswatanym. Wzięłam to sobie do serca i wysłałam zaproszenia do DeNaNi, a konkretnie do Arquillonu. Dla (nie)Poważnej Pani Nauczycielki Vylette, która spędziła czas przede wszystkim na burzliwej dyskusji z Lilly na temat magii i jej zgubnego wpływu na Shee'Nę - oraz dla jej cichego acz niestrudzonego adoratora a mojego równie niestrudzonego wydawcy, który z kolei deklarował mi po cichu, że dzisiaj wreszcie weźmie się w garść i się oświadczy. Jak się mogłam spodziewać, największym jego osiągnięciem było przejście z Vylette na "ty". Po iluś tam latach cichej acz niestrudzonej adoracji!
A skoro już o sylwestrowym swataniu mowa, Vanny i Clayd byli zdecydowanie najbardziej rozrywkową najbardziej parą wieczoru, jakkolwiek to interpretować. Najwięcej się śmiali i ja przy nich najwięcej się śmiałam... Zwłaszcza kiedy kuzyneczka postanowiła udowodnić mi, że nie jest ubrana na c z e r w o n o - w tym celu przyciągnęła zaskoczoną Noelle i skontrastowała jej suknię ze swoją połówką, a może nawet ćwiartką sukni. I faktycznie, przy wściekłej czerwieni tej pierwszej kreacji bordo wydało mi się całkiem ładnym i sensownym kolorkiem.
A ja? Co ja robiłam? Wczuwałam się w rolę przede wszystkim. W rolę eleganckiej damy na wystawnym balu. A Aeiran? Gdzieś tam był, kiedy ja swoim zwyczajem tańczyłam mniej lub bardziej nieudolnie z każdym facetem na sali, coraz bardziej pragnąc żeby coś się między nami wyjaśniło. I w pewnym sensie czując samotność... Bo chociaż spodobała mi się ta posiadłość, w kameralnej herbaciarni czułabym się jednak lepiej.
Tak mi się przynajmniej wydawało...

...I w końcu uciekłam. Ja, która odgrażałam się, że będę pilnować by nikt nie zniknął przed północą, po cichu uciekłam. Włożyłam płaszcz, wbiegłam na piętro, przemknęłam obok długich rzędów drzwi do pokojów i stanęłam na balkonie. Tym mniejszym, bo z drugiej strony był spory taras, ale ja potrzebowałam małej przestrzeni. Z balkonu widać było zimowy pejzaż. I gwiazdy.
Dotarło do mnie jak dawno już nie widziałam gwiazd.
Północ zbliżała się już w szybkim tempie.
Usłyszałam zbliżające się kroki. Bardziej chyba nadzieja niż intuicja podpowiedziała mi, kto oprócz mnie wybrał samotność.
- A więc tutaj się ukryłaś.
- Tutaj. Ty też chciałeś na chwilę uciec od tego wszystkiego? - zapytałam. Bo nie brałam raczej pod uwagę, że mnie szukał.
Aeiran podszedł do barierki i także spojrzał na gwiazdy.
- Tam na dole dziwne myśli przychodzą do głowy - powiedział z zadumą. - Swoją drogą ty też wyglądałaś na zamyśloną.
- Myślałam o niedokończonych sprawach - skinęłam głową. - O tych, które powinno się załatwić jeszcze w starym roku, żeby nie ciągnęły się za nami w nowym. Z reguły nie jestem przesądna, ale akurat z tym miewam problemy...
- A co, jeśli właśnie ktoś chce żeby coś trwało jak najdłużej? - usłyszałam. - Co, jeśli nie dokończy się czegoś dobrego? Czy i to pozostanie przez cały następny rok?
- Wiesz, nigdy na to w taki sposób nie patrzyłam... Ale z drugiej strony, coś może się nam wydawać dobre i korzystne, a z czasem okazać się wręcz odwrotnie. Albo przeciwnie, coś niemiłego może mieć dobre skutki, a my nie będziemy wiedzieć... Jak coś w ogóle zacząć w takiej niepewności?
- Kto tak podchodzi do sprawy, nigdy niczego nie rozpocznie - Aeiran wzruszył ramionami. - Ale rozumiem, że w takim układzie chcesz tu zostać sama do północy, nie robiąc nic? No dobrze. Może to i lepiej.
Odwrócił się, szykując się do odejścia. No tak, może to i lepiej...
- Zostań - usłyszałam własny głos i poczułam, że chwytam go za płaszcz. Zatrzymał się w pół kroku.
- Zostań - powtórzyło coś w głębi mnie. - Potrzebuję cię. Nie odchodź.
Czy to na pewno był mój głos, taki zduszony? Zawsze trudno mi go rozpoznać, kiedy tak brzmi.
- Dlaczego?
Wbiłam wzrok w podłogę, więc nie wiedziałam czy na mnie patrzy.
- Bo dzięki tobie nie tylko słucham, ale i rozmawiam - zaczęłam, a każde słowo sprawiało mi ból. - Bo jednocześnie właśnie z tobą najlepiej mi się milczy. Bo lubię na ciebie patrzeć kiedy śpisz. Bo przy tobie czuję się bezpieczna i - i - i kompletna.
I cisza. A potem cały ból rozwiał się jak dym, kiedy znalazłam się w mocnym uścisku. I ulga, wielka ulga... że nie wypomniał mi tego tekstu o przyzwyczajeniu.
- Czy odsłanianie swoich uczuć zawsze musi być takie trudne? - zapytał Aeiran cicho, nie wiem czy mnie, czy siebie samego.
- Zależy jak długo się z tym zwleka - nie mogłam powstrzymać łez. - Trzeba było je odsłonić już dawno temu. Trzeba było je z r o z u m i e ć już dawno temu.
Zabawne, że jeśli już płaczę, to tylko z radości. Jak ostatnio, gdy... Gdy... No, po prostu gdy.
- Wtedy może ja bym uciekł. Chyba oboje potrzebowaliśmy czasu by sobie co nieco przemyśleć.
- Aleśmy się dobrali - wychlipałam. - Dwoje takich o maksymalnie opóźnionym zapłonie.
- To chyba lepiej, że na nas padło - odpowiedział tym ponurym tonem, który zwykle zwiastował zupełnie przeciwną treść. - Wyobrażasz sobie, żebyśmy w to mieli mieszać jakieś dwie niewinne osoby?
- A tak w zeszłym roku się poznaliśmy... - roześmiałam się przez łzy. - W tym mieliśmy oficjalną pierwszą randkę... W takim razie w przyszłym może się pocałujemy, jak dobrze pójdzie...
Wreszcie spojrzeliśmy sobie w oczy. I cudownie było się przy tym śmiać.
- Rozumiem, że jednak powitamy nowy rok w gronie gości? - poczułam, jak dłoń Aeirana gładzi mój policzek. - Tylko najpierw otrzyj łzy, bo ci zamarzną na twarzy.
- Albo mi się makijaż rozmaże. I będę wyglądać jak Maho.

Na dół raczej sfrunęłam niż zbiegłam. I najgłośniej odliczałam ostatnie sekundy starego roku. I wreszcie wypiłam dwa razy więcej szampana niż zwykle przy takich okazjach (dwa pseudołyki).
- I jak, Vaneshko? - zwróciłam się do zielonookiej. - Zaśpiewasz nam na dobrą wróżbę?
Pieśniarka trochę się zmieszała, ale wystąpiła na środek, a my zebraliśmy się wokół niej. Zauważyłam przy okazji, że moi pierwsi, anonimowi goście gdzieś wyparowali, nawet nie wiem kiedy.
Wszyscy ucichliśmy, gdy Vaneshka rozpoczęła śpiew od mojej pieśni. Tej, którą mi podarowała i której swego czasu usilnie starałam się wyprzeć. A potem płynnie przeszła do zupełnie innej. I jeszcze innej. Mieszała najróżniejsze tony i tempa bez żadnej sztuczności i zgrzytów. A ja stałam, nie wypuszczając dłoni Aeirana ze swojej, i odpływałam, licząc po cichu...
- Zaśpiewałaś coś każdemu z nas - powiedziałam potem do Vaneshki. - Więc dlaczego pominęłaś siebie?
- Zapowiadałam ci kiedyś, że z czasem znajdę sobie nową pieśń - uśmiechnęła się. - I teraz będę szukała uważniej, wiedząc... Że tamtej u ciebie dobrze.
Uścisnęłam ją serdecznie i odetchnęłam z ulgą, że nie jest podobna z charakteru do swojej siostry. Bo co by się stało gdyby było inaczej? Zabiłaby rywalkę?
A potem było taszczenie wszystkich przyniesionych fajerwerków na dwór i podziwianie jak rozświetlają mrok nocy. Barwnie. Nieuchwytnie. Kusząco.
- Przypomnij mi, co takiego mówiłaś o przyszłym roku.
- Faktycznie, to już przyszły rok - posłałam Aeiranowi szeroki uśmiech i wróciłam do patrzenia na sztuczne ognie. - Co zatem ma z tego wynikać?
- Nic. Zupełnie nic - także się uśmiechnął. - Tak tylko wspomniałem.
- Z romantycznym nocnym niebem i fajerwerkami w tle? Jak w ckliwym melo... - urwałam, bo przypomniałam sobie swoje postanowienie norowoczne. Że nie będę traktować swojego życia jak kolejnej opowieści, a osób z mojego otoczenia dzielić na jej bohaterów i czytelników.
Pożyjemy, zobaczymy...
- Ale jak ktoś powie coś w rodzaju "nareszcie" - oświadczyłam półgłosem - ma u mnie przechlapane.
Na szczęście nikt niczego takiego nie powiedział.
A może po prostu nie słyszałam.

O ile się orientuję, jest już gdzieś tak piąta rano i goście pewnie odsypiają w swoich pokojach. Przynajmniej niektórzy, bo na przykład Clayd i Vanny oznajmili radośnie, że dziś w ogóle spać nie będą, za co dostali burzę oklasków. To było wtedy, gdy rzuciłam w tłum pytanie kto jeszcze nie chce spać, bo zaraz zabawa zacznie się naprawdę. Ja! Chyba byłam ostatnią osobą, po której się tego spodziewano, ale cóż poradzę, że wreszcie poczułam prawdziwą radość, wspólnotę i pewność, że dopiero teraz bal będzie taki jaki powinien być? Choć może po prostu zmienił mi się punkt widzenia?
Przy okazji, przypomniałam sobie jeszcze jeden przesąd norowoczny. Mianowicie, że jaki pierwszy dzień nowego roku, taki będzie i jego reszta. Całe szczęście, że na co dzień jednak nie jestem przesądna, inaczej stwierdziłabym, że nowy rok będzie dla mnie przede wszystkim senny. Bo nie zapowiada się żebym się dzisiaj wyspała. Najwyżej będę leżeć z zamkniętymi oczami, wsłuchiwać się w swój oddech i rozpamiętywać. I znowu.

Być może trudno nam będzie się przyzwyczaić do zmiany charakteru naszych relacji, ale z czasem jakoś się w tym połapiemy. I przed chwilą złapałam się na chichocie w poduszkę - czyli już po mnie.