*

Zapomniałam dopisać jeszcze jeden szczegół odróżniający od siebie Iathrilów - pewnie kolor plecionych pasów i rzemyków łatwiej się rzuca w oczy niż dłonie, ale tak się złożyło, że i łapkom się przyjrzałam. I proszę, błękitny nosi trzy pierścienie, czerwony dwa, a zielony tylko jeden. Choć teraz może nie ma to już znaczenia.

Przez jakiś czas szliśmy w niemal całkowitej ciszy, każde z nas zajęte własnymi przemyśleniami, a dokoła nie było nawet ptaków, nawet wiatru, w który można by się wsłuchać. Nigdy nie kryłam mojego zamiłowania do wspólnego milczenia - o ile towarzystwo jest odpowiednie i zgrane. Teraz zaś, kiedy poczułam się znużona rozmyślaniem o naszej wędrówce, pozostało mi tylko śpiewanie. Nie mam może najlepszego zdania o własnym głosie, ale parę piosenek mam w miarę wyćwiczonych, więc najpierw nuciłam sobie pod nosem, a po chwili rozśpiewałam się na dobre. I jakimś cudem musiało to zmotywować Iathrilów, którzy zastrzygli uszami i ruszyli naprzód bardziej płynnym, bardziej pewnym krokiem, jakby znaleźli właściwą drogę do swojego celu. To z kolei wywołało mieszane uczucia Disandriel, nadal zdecydowanej im towarzyszyć, ale niezadowolonej, że na dobrą sprawę znowu ja prowadzę. Uciszyłaby mnie, gdyby jeden z półelfów - ten zielony - nie pokręcił głową, posyłając jej tyleż ujmujący, co niepokojący uśmiech. I tak śpiewałam na cały głos, póki nie weszliśmy na górską ścieżkę, bo na górskiej ścieżce jednak bezpieczniej jest tylko cicho nucić.
Nasz szlak nie był zbyt stromy ani niebezpieczny (o ile nie patrzyło się w dół), za to w pewnym momencie rozdzielił się. Wyglądało na to, że jedna droga wije się wokół góry, podczas gdy druga wiedzie wyżej - i właśnie ją obejrzeli uważnie Iathrilowie, po czym skinęli sobie nawzajem głowami i uśmiechnęli się porozumiewawczo.
- To jest to - przemówił błękitny swoim dźwięcznym głosem. - Zbliżamy się do końca naszej wędrówki. Ale wy nie macie tam czego szukać, więc musicie pójść dalej własną drogą. Tam, gdzie my, nie zdołacie wejść.
- Nawet ty - zielony zwrócił się do Disandriel, która już otwierała usta, by zaprotestować. - To nie wystarczy - dodał tajemniczo i ruszył za odchodzącym już towarzyszem. A ostatni, czerwony, mijając czarodziejkę szepnął jej do ucha coś, co sprawiło, że szeroko otworzyła oczy i zacisnęła dłonie w pięści. Nie odezwała się jednak.
- To jak, obchodzimy górę? - zaproponował Cuan, kiedy tamci trzej oddalili się poza zasięg naszych głosów. - Skoro już tu jesteśmy, może i dla nas znajdzie się coś ciekawego.
- Myślisz, że otworzymy tutaj twoje drzwi? - zapytała sceptycznie Disandriel, ale rada nierada powlokła się za nim. Ja także, starając się trzymać jak najbliżej skalnej ściany.

Ścieżka wiła się jak wąż, aż w końcu doprowadziła nas pod wielkie i już wyważone (a pukać nie łaska?) wrota. A za nimi, w przestronnej sali, znaleźliśmy trzy sporych rozmiarów soczewki ustawione na planie trójkąta i... znajome twarze. Cztery.
- No, jesteście - przywitał nas Edge. - Może teraz wreszcie się stąd ruszymy.
- Po co tu wy? - w przeciwieństwie do niego Thaixyss okazał zdziwienie. - Przychodzicie nas uprzedzić? Słyszycie o demonie i chcecie zgarnąć zaszczyty!
- Daj spokój, jakie zaszczyty akurat im mogłyby przypaść? - uspokoił go Quetharis, oderwawszy się od swojego zajęcia, którym było oglądanie jednej z soczewek z każdej strony. Tym razem był bez surduta, choć wokół panował jeszcze większy chłód niż na zewnątrz, a spodnie miał jakby lekko przydymione. Ostatnia członkini grupy siedziała w kącie i rzucała kamykami w wyłożoną abstrakcyjną mozaiką ścianę, mając wszystko w nosie.
- Ależ nie krępujcie się, nie zamierzamy w niczym przeszkadzać! - odezwała się nie bez ironii Disandriel. - Ani pomagać, skoro już o tym mowa. Mamy własną misję, chociaż idiotyczną.
- I własnego demona - dodał Cuan półgłosem. - Chociaż zabić go nie damy.
Uśmiechnęłam się do niego najpromienniej jak umiałam, ale najbardziej interesował mnie teraz quest tamtych czworga. Tak na złość czarodziejce.
- Czy to miejsce do magicznych eksperymentów? - zapytałam, bo soczewki kojarzyły mi się naukowo-doświadczalnie.
- O ile wiemy - Edge rzucił Quetharisowi pełne powątpiewania spojrzenie - to tylko poczekalnia. Do prawdziwej magicznej komnaty dopiero musimy się dostać.
- Do świętego miejsca, które napełni nas mocą, jakiej żaden demon nie pokona - uzupełnił rudobrody mag. - Tak na wszelki wypadek, oczywiście. Tyle że najpierw trzeba otworzyć portal. Od razu pomyślałem, że teraz, gdy przybyło nam więcej tęgich umysłów, możemy wymyślić jakiś sposób! - ucieszył się; dałabym głowę, że dopiero teraz przyszło mu to do głowy.
- Tak, bo twój tęgi umysł wymyślił tylko ciskanie w te soczewki zaklęciem światła - Thebesi podniosła się z podłogi i wyszczerzyła zęby. - Gdybyście widzieli, jak się ten galanty surducik na nim palił, hihihihehehe! - Do jej piskliwego śmiechu dołączył Thaixyss i tylko Edge stał nieporuszony.
- Zauważcie, że tylko ja próbowałem coś zrobić - odparował mag wyniośle. - Żaden z was pożytek.
- A ja mówię - jaszczur potrząsnął swoim wielkim młotem - my walczymy z demonem bez tego! Dodatkowa moc niebezpieczna! Moc Istoty największa!
- Sza, długi jęzorze - fuknęła na niego Thebesi, więc zamknął paszczę, ale ewidentnie zdania nie zmienił.
- Portale to twoja specjalność, prawda? - zwróciła się do mnie Disandriel. - Czemu im nie pomożesz? Przecież widzę, że wolałabyś raczej dołączyć do nich.
- To nie to... Po prostu oni mają jakiś określony cel. A ja mogę otworzyć portal tylko dla was, zresztą nie ma gwarancji, że doprowadziłabym ich tam, gdzie chcą.
Podczas tej wymiany zdań Cuan zdążył dokładnie obejrzeć wszystkie trzy soczewki, po czym zaczął obchodzić jaskinię dokoła, przyglądając się wzorom na ścianach.
- Zaklęcie światła się tu nie przyda - wyjaśniał Edge'owi, który zainteresował się jego poczynaniami. - Żeby otworzyć portal, muszą rozbłysnąć własnym światłem.
- Na pewno wiesz, co mówisz? To soczewki, nie reflektory.
- Nie wiem dokładnie, jak to działa, ale właśnie tak powinno wyglądać.
- A skąd wiesz? - zapytałam, podchodząc do nich. - Też widziałeś coś takiego podczas swoich wędrówek?
- Nie dokładnie takiego, ale wzory w różnych światach bywają podobne - podał mi odpowiedź, jakiej sama często używam. Uśmiechnęłam się, nie kwestionując jej.
Cuan przyklęknął przy jednej z soczewek i zaczął gmerać w podłodze. Była tam taka mozaika jak na ścianach, ale jej płytki dało się przesuwać. Nie wiem, jaki wzór układał Cuan; może Geddwyn coś by z tego zrozumiał, albo Aeiran, mnie tylko mieniły się w oczach. A jednak dało to rezultaty - nagle nad podłogą unosiło się świetliste coś - runa? - co wywołało okrzyk triumfu Quetharisa, jakby to było jego dzieło.
- Nie wiem, co z tego będzie, ale coś będzie - oświadczył beztrosko Cuan i poszedł zająć się drugą soczewką. Edge dopadł ostatniej - albo zorientował się w tej gmatwaninie płytek, albo był po prostu bardziej ambitny niż taki Quetharis. Grunt, że na koniec mieliśmy już trzy świetliste runy, a po chwili z soczewek wystrzeliły promienie i w miejscu ich przecięcia otwarło się owalne wejście.
- A wiesz? - szepnęła do mnie Disandriel. - Może i nie chciałam się wtrącać, ale nowe źródło mocy to jednak nowe źródło mocy.

- A wy tutaj po co?! - zagrzmiał Quetharis, gdy już przeszliśmy przez portal, a promienie zgasły. - Nie jesteście tu potrzebni!
- Jakoś nie widać, żebyście dawali sobie bez nas radę - Disandriel uśmiechnęła się jak niewiniątko.
- Nie wy, tępaku. Tamci! - syknęła Thebesi, wskazując włócznią. - I zamiast po co, spytałabym raczej, jak?!
Sala, w której się znaleźliśmy, wyglądała podobnie do poprzedniej, łącznie z soczewkami. A pod przeciwległą ścianą, różniącą się tylko kolorami mozaiki, stali Iathrilowie, mierząc nas pełnym pogardy wzrokiem. A gdy ich spojrzenie padło na Disandriel... Sama nie wiem, co pragnęliby jej zrobić. Jasne, uśmiechali się, ale nie były to miłe uśmiechy.
- Ach, mamy swoje własne sposoby - odezwał się któryś. - Lepsze niż to urządzenie. Jeśli będziecie je uruchamiać tak losowo, zgubicie się tu na zawsze.
- Co nie byłoby takie złe - dodał inny. - Wtedy pierwsi dotrzemy do demona i go przekonamy. Również własnymi sposobami.
- Więc demon tak blisko jak twój atrekfat mówi - Thaixyss spojrzał na elfią wojowniczkę. - Ale ten wyścig głupi. My mówimy my możemy wszyscy razem, ale wy nie chcecie.
- A do czarnej zarazy z tym, czego chcecie! - Thebesi nie wiedziała, czy owarczeć Iathrilów, czy ich wyśmiać. - Tak chcieliście nas wyprzedzić, a jesteście do tyłu z informacjami. Przekonać? Istota już dawno próbowała go przekonać, a on ją wydrwił i uciekł, i teraz jest dla nas niewygodny.
- To prawda - poparł ją Quetharis. - Lepiej się go pozbyć niż mieć niebezpiecznego wroga. Jesteście z nami czy nadal się ścigamy?
- Śmiecie twierdzić, że wiecie więcej niż my, Jej posłańcy? - jeden z półelfów, ten błękitny, wystąpił naprzód, z dłonią na rękojeści rapieru.
- Może jednak się stąd zmywajmy? - Cuan chwycił Disandriel i mnie pod ręce. - Ta rozmowa już chyba nie jest przeznaczona dla naszych uszu.
- W dodatku prowadzicie ze sobą tych... - zielony Iathril wskazał na nas, udowadniając Cuanowi, że się mylił. - Ani chybi idą na wyzwanie, ale oczywiście wy nie pamiętacie, jak to się skończyło poprzednio.
- I cóż z tego? - prychnął rudobrody. - A nuż któreś z nich przejdzie wyzwanie? Nawet jeśli dotrze do Istoty, może się Jej przydać. Żadne z nich nie jest tak bezużyteczne, na jakich wyglądają.
- Tym gorzej, tym gorzej... Mam lepszy pomysł. Skoro tak gorliwie pragniecie usunąć naszą przyszłą zdobycz, my pozbędziemy się waszych. - I nagle rzucił się w kierunku Disandriel, wyciągając rapier. Był szybki, bardzo szybki, ale ona nie straciła głowy i w porę stała się niewidzialna. Nie zniechęciło go to.
- Gdzie jesteś, malutka? - podśpiewywał, krążąc po sali. - Krycie się nie pomoże ci na długo i sama dobrze wiesz, dlaczego...
- Wy sobowtóry głupie!! - wrzasnęła Thebesi. - Tylko czekaliście, żeby zrobić tu rozróbę! Istota nas wszystkich ukarze, ale wiecie co?! Gówno mnie to obchodzi, jeśli zdążę was przedtem podziurawić!
- A karę przyjmiemy z wdzięcznością - Thaixyss wyszczerzył ostre zęby i wyraźnie polepszyła mu się gramatyka. - Narodziliśmy się w bólu i weźmiemy ból w objęcia!
- Ha, czemu nie - Quetharis wzruszył ramionami i nagle z całej trójki spłynęły kolory, pozostawiając tylko odcienie szarości. Iathrilowie do pewnego stopnia poszli w ich ślady: ich czarne włosy i stroje wydały mi się jakby przykurzone, za to odróżniające ich elementy nie straciły barw.
I akurat ten zielony, nie mogąc znaleźć Disandriel, upatrzył sobie mnie na ofiarę. A ja nie zamierzałam uciekać, bo miałam miecz.
Nawet nie pomyślałam o użyciu magii, skoro mój przeciwnik także z niej nie korzystał. W jego ruchach była zarazem gracja i zajadłość, i miałam wrażenie, że dostosowuję się do niego, aż nasza walka zaczęła przypominać raczej taniec. Dziki taniec grozy, którego nie miałam ochoty kończyć. Mogła go przerwać tylko śmierć - albo chociaż unieszkodliwienie - któregoś z nas, ale jak wbić miecz przy takiej synchronizacji? Jeśli ja zadam pchnięcie, zrobi to i on...
Pamiętam spotkanie z takimi szarymi istotami w na pół wyśnionym grobowcu. Walkę, w którą rzuciłabym się, gdyby Aeiran mnie nie powstrzymał. "Po której stronie byś walczyła?", spytał wtedy.
Po czyjej stronie walczyłam teraz?
Być może zadawałabym sobie to pytanie po kres czasu, a może pozabijalibyśmy się nawzajem, gdyby nagle Edge nie odepchnął mnie na bok, strzelając przy tym trochę na oślep. Rozległa się mała eksplozja, rewolwer wypadł mu z ręki, ale zielony Iathril złapał się za prawe ramię,sycząc z bólu. I uśmiechając się przy tym. Uśmiechał się nadal, kiedy zaklęcie - nadal nie widziałam źródła, ale rozpoznałam styl - przygwoździło go do ściany, a w tym uśmiechu była obietnica.
- Co byście powiedzieli na buty z jaszczurczej skóry? Jaka szkoda, że to niewykonalne - śmiał się jego czerwony towarzysz, stojąc nad nieruchomym ciałem Thaixyssa, dopóki nie skoczyła nań Thebesi ze swoją włócznią. Błękitny zaś walczył z Quetharisem i wcale mu nie przeszkadzało, że tamten rzuca zaklęcia.
A Cuan, niezrównany Cuan, cofnął się do kąta i wyjął z torby drzwi własnej produkcji, rozglądając się za Disandriel, której wciąż nie było widać. Już miałam do niego zawołać, że przecież mogę nas stąd wydostać... Ale jeśli naprawdę znalazł granicę z Szarymi Światami? Ha, wtedy tym bardziej powinnam interweniować. A tymczasem zobaczyłam kątem oka, że Edge majstruje przy soczewkach. Pewnie losowo, bo wątpię, że o takim rezultacie marzył.
Portal otworzył się, a jakże, po czym wyskoczył z niego demon. Stanął na podłodze z hukiem posyłając dokoła falę uderzeniową, która zwaliła nas wszystkich z nóg. I albo był to ten sam demon, któremu ułatwiłam ucieczkę w Kelthace, albo mam ostatnio szczęście do spotykania sobowtórów.
- Dobra robota, przyjacielu! Czyż nie po to tu przybyliśmy? - nie tracąc pewności siebie Quetharis stanął na nogi i... nie zdołał rzucić żadnego zaklęcia. A demon po prostu podniósł go za głowę, jak szmacianą lalkę, i skręcił mu kark. Po chwili taki sam los spotkał błękitnego Iathrila, który zdążył jeszcze wydać jęk zawodu. Zawodu, że nie miał racji i że demona nie dało się do niczego przekonać.
Usłyszałam jak Cuan woła mnie spod drzwi - już powiększonych - pod którymi stał razem z Disandriel - już widzialną i w postaci chudego podlotka, jaką już kiedyś przybrała. Nie namyślając się podbiegłam do Edge'a, złapałam go za rękaw i pociągnęłam za sobą. Wybiegliśmy na otwartą przestrzeń, a następnie Cuan zamknął drzwi, które niestety posypały się na kawałki.
- To chyba nie są Szare Światy - rozejrzałam się z ulgą, że sama się nie rozsypałam.
- Jeszcze nie, ale jesteśmy tuż-tuż - tych słów nie wypowiedział Cuan, tylko Edge, a w jego głosie było tyleż niezadowolenia, co... oczekiwania?
- To cud, że te drzwi w ogóle zadziałały - zwróciłam się do Disandriel. - Nie uszło mojej uwadze, że coś ci się stało w moc.
- Demon nie odebrał mi jej, tylko zakłócił - wzruszyła ramionami. - Niedługo powinna się unormować. Powiedz mi lepiej - warknęła nagle - po czorta przyciągnęłaś tu jednego z nich?!
- Dobre pytanie - dorzucił Cuan, odgarniając włosy z czoła. - Sam bym je zadał, gdyby i on nam po drodze zszarzał.
- I w tym właśnie sęk - westchnęłam. - Nie jest jednym z nich, tylko jednym z was.
O ile Cuan, jak to on, nie wyglądał na zaskoczonego, o tyle czarodziejka wytrzeszczyła oczy jak piłeczki.
- Interesujące - skomentował Edge bez większego zainteresowania. - Czy to dlatego tak intensywnie wyczuwam twoją obecność?
Uśmiechnęłam się niewesoło.

*

Wbrew sobie poczułam zaciekawienie tematem. To znaczy, najpierw poczułam chęć powrotu do Nemhathir i zwymyślania jej porządnie za próbę złapania co najmniej dwóch srok za ogon. Mieszanie ze sobą kilku różnych opowieści prawie na pewno nie skończy się dobrze, a jeśli ona nie ma tego świadomości, to znaczy, że jest b a r d z o bezmyślna. W przeciwnym wypadku jest bardzo bezwzględna - nie wiem, co gorsze.
Cuan powiada, że piosenka, która zachęciła ich do tej podróży, traktowała o najgłębszych pragnieniach, które mają się spełnić na końcu drogi. Nie wiem, czego pragną Disandriel i on - nie ufają mi na tyle, by się zwierzyć, a ja nie chciałam naciskać - ale musi to być coś szalonego i desperackiego, skoro szukają tego w Szarych Światach. Co z kolei nasuwa pytanie: czego pragnęli ich poprzednicy? Dama, wojownik i czarodziej? I czy uznali, że cena jest za wysoka albo droga za trudna? Nemhathir twierdziła, że gdyby tamci mieli ze sobą demona, nie zrezygnowaliby... Ale też, jak już zostało ustalone, Nemhathir twierdzi wiele rzeczy, które nie muszą odpowiadać tokowi myślenia reszty światów.

Prowadziłam ich tak skutecznie, że aż zatoczyliśmy koło i znów znaleźliśmy się pod drzewem kompasowym. Nie zaczęliśmy jednak następnego okrążenia, bo i nie było czego szukać w upiornym miasteczku po raz drugi, ale za to spotkaliśmy innych podróżników.
Szli pieszo, tak jak my, trzech półelfów w czarnych tunikach, ze zdobionymi rapierami u pasa. Wszyscy czarnowłosi i podobni do siebie z twarzy i głosów - właściwie można ich odróżnić tylko po kolorach pasów i rzemyków podtrzymujących włosy. I dla utrudnienia wszyscy przedstawili się jako Iathril, co tłumaczy się jako "tańczący ścieżkę" (a może po prostu "na ścieżce"?) - nie wiem, czy mam to traktować jak imię, czy raczej tytuł. Trudno ich nie traktować łącznie i trochę przypominają mi negatyw Jeźdźców Słońca. Zwłaszcza po tym, jak jeden z nich - ten z błękitnymi dodatkami - powiedział mi, że dawniej było ich sześciu. O tym, co stało się z pozostałymi trzema, już się nie zająknął, ale to w sumie nie moja sprawa.
Disandriel odnosiła się do nich z największą nieufnością, a jednak to ona pierwsza spytała ich, czy możemy im towarzyszyć. Nie powiem, zaskoczyło mnie to, a Cuana rozbawiło (jego w ogóle mało co nie bawi) - swoją prośbę umotywowała tym, że pierścień wreszcie zaczął się przydawać. Konkretnie - rozgrzewać się w obecności Iathrilów, a to więcej niż sukkub zdziałał do tej pory, prawda? Nie pokazała go im ani z niczym się nie zdradziła, ale zdecydowała, że teraz dla odmiany pierścień może nas poprowadzić, tak jak zapowiadała Nemhathir.
Zapytani, dokąd się udają, odpowiedzieli, że na poszukiwanie kogoś, komu mają wskazać drogę. Na razie zaś nieświadomie wskazują drogę nam - w kierunku przeciwnym do sennego miasteczka.

Z jednej strony marzę, żeby ta podróż już się skończyła (naprawdę chciałabym do domu), z drugiej boję się, że skończyć się może tylko w jeden sposób.

*

Dziś otworzyłam kolejny portal w losowe miejsce i proszę - dotarliśmy nad morze! I bardzo dobrze, bo światła na niebie to miła rzecz, ale im bardziej gotowe były drzwi Cuana, tym bardziej gęste i duszne stawało się powietrze wokół nas, a nad głowami widzieliśmy zbierające się chmury. Może był to zbieg okoliczności, ale Disandriel spanikowała, nakrzyczała na Cuana i zażądała, byśmy się stamtąd wynieśli. On zaś niby się nie przejął, ale patrzył na nią jakoś tak znacząco - może to nie była jego wina, tylko jej eksperymentów z pierścieniem? No nic, grunt, że morze.
I wiatr od morza.
I orzeźwiający zapach morza.
I czarna klacz, wynurzająca się majestatycznie ze spienionych fal... Zaraz, co?!
- Kelpie? - zdumiał się Cuan. - Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś taką zobaczę... Mam nadzieję, że nie zatoczyłem koła w mojej wędrówce.
- Lepiej bądźmy czujni - Disandriel zniżyła głos. - Widzisz, od razu biegnie do sukkuba, swój ciągnie do swego...
Roześmiałam się cicho i przestałam zwracać na nich uwagę, kiedy Nindë dmuchnęła mi w grzywkę. Tym razem nie wiozła na grzbiecie Tenariego, za to do siodła miała przytroczoną moją torbę. Całe szczęście, że jest wodoszczelna.
- Nie mogło się obyć bez efektów specjalnych, co? - objęłam ją za szyję, czując się prawie jakbym wróciła do domu. Albo jakbym zaraz miała wrócić. - Teraz jesteś kelpie, słyszałaś?
- A widzisz, od czasu do czasu ktoś się na mnie pozna - Nindë pokiwała mokrym łbem. - Dziwne, że zwykle jest to ktoś obcy. Musisz tak skakać ze świata do świata? Gonię za tobą już nie wiem, od kiedy.
- Muszę i mam nadzieję, że ich to zniechęci - wyszczerzyłam zęby. - A co, stęsknili się za mną?
- No przecież, że oni, a nie ja - odwzajemniła się podobnym wyszczerzem. - Vanny wyraża nadzieję, że następnym razem przyjmiesz ostrzeżenia Blue z większą powagą. A Aeiran pyta, czy wciągnęła cię jakaś nowa opowieść, czy sama w nią wskoczyłaś.
- Wciągnęła. Ale jeszcze mam nadzieję sama się z niej wyplątać - mówiąc to dorwałam się wreszcie do mojej torby, żeby zbadać jej wnętrze. A tam - och, chwała wszystkim gwiazdom i morzom! - kuzynka napakowała mi tyle różnych herbat, że na sam ich widok wróciła mi radość życia. Nareszcie, nareszcie!
- Też masz się z czego cieszyć - skomentowała Pokrzywa moje piski radości, ale ton jej głosu przeczył słowom. Tymczasem wyjęłam jeszcze zapasowy zeszyt, moje ukochane pióro i... ha, tego też mi brakowało! Wątpię, by model Domeny Promienistych przydał mi się akurat teraz, gdy jestem zupełnie gdzie indziej, ale samo to, że mogę w każdej chwili otworzyć pudełeczko i przyjrzeć się znanym mi światom, już podnosi na duchu. Teraz poczułam się jeszcze bliżej domu.
- Z początku miał zamiar wysłać ci Światło Przewodnie - dorzuciła Nindë - ale nagle zmienił zdanie, niczego nie wyjaśniając. No i to już chyba wszystkie najpotrzebniejsze ci rzeczy - zarzuciła efektownie grzywą. - Oprócz mnie, naturalnie. Która nie jestem rzeczą.
- Chcesz tu zostać i mnie nosić? - zapytałam, myśląc, że to nie byłoby takie głupie. Sama nie jestem teraz w stanie wiele zdziałać, jeśli chodzi o portale, ale na grzbiecie Przenoszącej...?
- A czemu nie? Jeśli tamci dwoje się ciebie czepiają, możemy im prysnąć choćby zaraz?
- To chyba by nie zadziałało. Na razie jestem z nimi związana i to bardzo dosłownie, chociaż nie widać.
- W takim razie zabierzmy ich ze sobą. Miałabym parę pomysłów, jak ich zniechęcić - w oku Nindë pojawił się diabelski błysk; teraz jeszcze bardziej przypominała prawdziwą kelpie i nie omieszkałam jej tego powiedzieć.
- Tylko że trojga raczej nie uniesiesz - przypomniałam. - Chyba że namówiłabyś Rob Roya albo Violet Shadow...
- To jakiś pomysł - parsknęła. - W takim razie pozwól, że wrócę do tamtych stęsknionych, żeby im przekazać, że żyjesz i jak bardzo ich kochasz, i takie tam.
Roześmiałam się i wyrwałam dwie kartki z zeszytu, żeby naskrobać szybko dwie wiadomości; jedna miała trafić na Rozdroże, druga na Krawędź.
Na pożegnanie Pokrzywa zerknęła w stronę Disandriel i Cuana i zarżała tak, że aż podskoczyli (o sobie nawet nie mówię, bo w końcu stałam bliżej). A kiedy zniknęła - oczywiście w morzu - przemyślałam parę spraw, zarzuciłam torbę na ramię i ruszyłam w ich stronę z całą pewnością siebie, jaką odzyskałam dzięki tej nieoczekiwanej wizycie.
- Jak długo ma nas trzymać to piekielne geas? - zapytałam wprost.
- Nie słyszałaś zaklęcia? - prychnęła czarodziejka. - Póki nasza wyprawa nie skończy się sukcesem. Czyli pewnie nigdy, biorąc pod uwagę, że to wszystko bzdury.
- Zakończy się czym? Musicie zrobić coś konkretnego, żeby się od tego uwolnić? Jeśli naprawdę mam was prowadzić, muszę... - urwałam, kiedy Cuan uniósł rękę, chcąc dojść do głosu.
- Dawno temu troje podróżników wyruszyło w głąb Szarych Światów - zaczął. - Elfia pani ścigająca własne miraże, czarodziej specjalizujący się w magii tworzenia i wojownik, który nie miał sobie równych. Każdemu z nich ukazała się we śnie pewna potężna istota i przywołała ich do siebie. Kiedy się spotkali i opowiedzieli sobie te sny, postanowili iść dalej razem...
- Tylko że nigdy nie zdołali tam dotrzeć - przerwała mu Disandriel. - Bo pewnie nigdy nie było żadnego "tam".
- I wy też mieliście taki sen?
- My nie - przyznała. - My tylko spotkaliśmy...
- ...Dziewczynę z wieńcem na głowie i wierszem na ustach - dokończył Cuan. - To wystarczyło Nem i na razie wystarczy nam.
- Dobra. w takim razie ostatnie pytanie - wzięłam głęboki wdech i pozbierałam myśli. - Czy ten wiersz mówił o kimś, kto pogna na krańce istnienia, obudzi bogów i zmierzy się z marzeniami?
Spojrzeli na siebie w zdumieniu, pytająco... I jak na komendę pokręcili głowami.
Nie żebym się tego nie spodziewała.

*

Księżyca powolutku zaczyna przybywać, ale na razie ciekawszy widok stanowią światła na niebie. Nie, nie mam na myśli gwiazd - te światła zjawiają się znikąd, tym bardziej widoczne, im głębsza noc. Mienią się kolorami i lecą w sobie tylko znanym kierunku. Gdybyśmy byli w świecie zaawansowanej technologii, pomyślałabym, że to samoloty, i cały tajemniczy urok nocy diabli by wzięli. Ale tu i teraz? Może zbliżyliśmy się do Morza Gwiazd i widzimy statki Zathrozjan i stellid wysyłające sobie nawzajem sygnały? Dziś nie grożą wam burze, możecie żeglować w spokoju... Nie, to byłoby zbyt piękne i kuszące, zresztą do Morza Gwiazd nie da się dotrzeć lądem i wątpię, by było tak blisko... czegokolwiek. Nie jestem nawet pewna, gdzie jesteśmy - poza tym, że nie w Domenie Promienistych - wiem tylko, że nie zamierzam prowadzić tych dwojga śladem żadnej przepowiedni. Wręcz przeciwnie, staram się trzymać ich (i siebie) z dala od Szarych Światów tak długo, jak tylko zdołam. A przynajmniej dopóki nie zmądrzeją i nie wyjaśnią mi, o co w tym wszystkim chodzi.
Tymczasem Cuan zbiera gałęzie ułamane przez wiatr i burzę - nigdy sam żadnej nie odcina - i pracowicie coś z nich struga, natomiast Disandriel próbuje rozgryźć działanie pierścienia. Albo raczej sprawdza, czy on faktycznie działa. W zasadzie mogłabym i ja zadumać się nad czarnym berełkiem, ale jeszcze by zauważyli i mi je zabrali; zresztą i tak wolę pisać. Berełko pozostawię komuś, kto lepiej się zna na magicznych przedmiotach - kiedy już wrócę do domu.

- Co właściwie zamierzasz z tego zrobić? - przycupnęłam obok Cuana, który pracował nad czymś w skupieniu już drugi wieczór. Rozłożył na ziemi zawartość skrzynki otrzymanej od Nemhathir - były tam noże, dłuta, filigranowy młoteczek, który wyglądał, jakby miał się złamać przy pierwszym uderzeniu, a także niemal przezroczyste nici i inne narzędzia, których przeznaczenia nie znałam. Z ich pomocą mój towarzysz konstruował z kawałków drewna... coś.
- Drzwi - odpowiedział i zaraz się zmartwił. - A co, nie wyglądają?
- Na razie na nic nie wyglądają. Zresztą takich gałązek i deseczek starczy chyba na bardzo małe drzwi? Co się w nich zmieści?
- My, jak dobrze pójdzie. Umówiłem się z Disą, że je powiększy, kiedy znajdziemy odpowiednie miejsce.
- Odpowiednie w jakim sensie? - zaczęłam mieć nieprzyjemne podejrzenia.
- Takie, z którego najbliżej do naszego celu, oczywiście - Cuan uśmiechnął się lekko. - Wiesz, że podobno łatwiej stamtąd wyjść niż wejść?
- Nie - burknęłam. - Sama trafiłam tam przypadkiem i trzeba mnie było wynosić. A przedtem pozbierać. Nikt mi nie wmówi, że wyjść jest łatwiej.
- Nawet jeśli zwykle nie jest, teraz już będzie.
- A jaką masz pewność, że twoje drzwi nas dokądkolwiek zaprowadzą?
- Doświadczenie - odłożył  narzędzia i przymknął oczy; może nosił pod powiekami jakiś obraz, który chciał sobie przypomnieć. - Podobne drzwi wyprowadziły mnie kiedyś z mojego świata. Niestety były duże i nieporęczne, inaczej zabrałbym je ze sobą i oszczędziłoby nam to czasu.
Wizja Cuana targającego na plecach wielkie wrota zapewniła mi chwilę radości, ale zaraz przywołała dalsze pytania.
- Jak właściwie wplątałeś się w tę historię?
- Cóż, pewnej nocy spotkałem szarą dziewczynę w zielonym wieńcu na głowie, która zaśpiewała mi piosenkę. W kolejnym świecie poznałem bajarkę, która opowiedziała mi historię trojga podróżników... i sama niewiele z niej rozumiała - jego głos był coraz bardziej rozbawiony. - Później spotkałem Disę, która opowiadała mi o swoich zmartwieniach. Jak widzisz, wszystkie moje decyzje zawdzięczam napotkanym po drodze kobietom.
- To brzmi jakbyś nie decydował o niczym za siebie.
- O nie, raz zdecydowałem sam - o opuszczeniu mojego świata. Bo nic mnie tam nie czekało.
- I myślisz, że akurat w Szarych Światach znajdziesz swoje przeznaczenie? - nie dowierzałam.
- Nawet jeśli nie, to zawsze j a k i ś cel w życiu - wykręcił się gładko i wrócił do swojego zajęcia.
Nie rozmawialiśmy więcej, ale jeszcze jakiś czas patrzyłam jak pracuje. Nie mogę go rozgryźć - dałabym głowę, że nie jest magiem, a jednak takie drzwi z pewnością nie są zwyczajne. Jeśli naprawdę działają. Mimo wszystko taki akt tworzenia jest w moich oczach magią albo rytuałem, albo sztuką.

*

- Kobieta. Elf - powtórzył ze zniecierpliwieniem mój rozmówca, wystawiając rozdwojony język (aż zdziwiłam się, że nie syczał). - Jasna sierść, długa włócznia, ostry język. Ty widzisz?
Chwilę trwało, zanim zarejestrowałam, że nie chodzi mu o Disandriel. Za bardzo byłam zaskoczona widokiem jaszczuropodobnego osobnika w miasteczku, w którym za dnia spotkaliśmy tylko ludzi. Ale cóż, teraz wszystko tu wyglądało inaczej.
- Nie, nie widziałam - pokręciłam w końcu głową. - Ja też szukam swoich towarzyszy.
- Ty nie człowiek, ale i nie zjawa - zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów. - Co ty robisz tutaj?
- To chyba jasne, Thaixyss, że ta dama zgubiła się tutaj, podobnie jak my - dobiegł nas wyniosły, choć trochę zachrypnięty tenor i z obłoku dymu wynurzył się rudobrody mag, który chwilę wcześniej uwędził na węgielek jednego z tych groteskowych stworów, przy okazji uwalniając mnie z pułapki. Przyznaję, że nie powinnam była tak blisko podchodzić, ale jak miałam oprzeć się ciekawości, kiedy przeciwnik wydawał się tak podobny do mojej Szafy? Do chwili, kiedy z jednej z szuflad wystrzeliły cztery grube liny i pochwyciły moje ręce i nogi. Oczywiście mogłabym je przeciąć. Mogłabym. Gdybym tylko w zaskoczeniu nie upuściła miecza.
Ostatni z trójki nieznajomych odwrócił głowę, przerywając strzelanie do kręcących się w pobliżu nakręcanych myszy na ośmiu łapach. Zaraz zresztą pouciekały, szczękając kluczykami.
- Nareszcie przyznałeś, że się zgubiliśmy? - rzucił w stronę maga. - Nie sądziłem, że tego doczekam.
- Nadal uważam, że to właściwa droga, po prostu powinniśmy byli zjawić się tu o dogodniejszej porze - sarknął tamten. - Jednak jeśli Thebesi znajdzie tę zjawę... Jeśli nie miała przywidzeń, może jednak warto było zmarudzić!
- Nie tłumacz się - strzelec posłał mu pogardliwe spojrzenie, którym obrzucił też swój rewolwer, zanim go schował. - To chyba twoje - podniósł z ziemi Grievance i podał mi.
- Dzięki - przyjęłam miecz, nie odrywając wzroku od szczątków szafy, które właśnie rozlały się w maź. - A właściwie co was tu sprowadziło?
- Jesteśmy w trakcie wyprawy przeciw groźnemu demonowi - odrzekł rudobrody dramatycznie. - Nasza elfia przyjaciółka jest w posiadaniu artefaktu, który ma go zwabić, jednak... Zniknęła nam z oczu. Pobiegła szukać sprawczyni tego wszystkiego - przy tych słowach zatoczył koło swoją magiczną różdżką. - Teraz musimy ją znaleźć.
- A nie widzieliście po drodze dwojga innych nietutejszych? Też chcę ich znaleźć i nie obrażę się za towarzystwo.
- Opuścili cię? - mężczyzna z rewolwerem zmarszczył brwi. - Nie wyglądali na takich, zwłaszcza on.
- O, czyli ich spotkałeś? - ucieszyłam się. - Na pewno chętnie wam pomogą w szukaniu tej Thebesi. - Zwłaszcza on, dodałam w myślach, bo ona pewnie będzie narzekać.
- Skoro mamy sobie pomagać, przywitajmy się jak należy - mag ukłonił się zamaszyście. - Ten niezrównany strzelec zwie się Edge Cal Garamond, nasz zielony przyjaciel to Thaixyss Łamignat, a ja jestem Quetharis Llaul Selray!
Przedstawiłam się, rada, że mam równie imponujące miano i nie wypadam przy nich blado, po czym przyjrzałam się im bliżej, próbując wydedukować, z jakiego świata pochodzą. Każdy z przedstawicieli rodzaju ludzkiego nosił elegancki choć przykurzony surdut (brakowało tylko cylindrów, ale w ferworze walki mogliby je pogubić) i podróżną torbę na ramieniu, za to jaszczur miał na sobie skórzaną zbroję i wymachiwał wielkim młotem bojowym.
I chcieli walczyć z jakimś demonem. Dlaczego to zawsze muszą być demony?
- Gdzie my idziemy? - zapytał Thaixyss, rozglądając się w poszukiwaniu nowych przeciwników. - My obchodzimy całe miasto i nie spotykamy nikogo odkąd Thebesi idzie za zjawą. Tylko teraz.
- Tędy - wskazałam drogę wiodącą do rynku. Tam właśnie wyczuwałam Cuana i Disandriel.
- Tam już byliśmy - zdziwił się Quetharis. - Właściwie wszędzie już byliśmy. Thebesi musi krążyć tak jak my albo... Już jej tu nie ma.
- Może wy nie wiecie, gdzie jest wasza towarzyszka, ale ja wiem, gdzie są moi.
- Nie protestuj, Quetharis - znalazłam nieoczekiwanego sprzymierzeńca w Edge'u. - Jeśli sam nie masz pomysłu, możesz zdać się na jej przeczucia, mają sens.
Patrzcie go, mówi jakby mnie znał, a w jego głosie dźwięczy absolutna pewność. Mag już-już chciał zripostować, ale powstrzymał się i zadumał na chwilę, aż wreszcie skinął głową. A już obstawiałam, że to on jest przywódcą tej grupy...

Jednak musieliśmy wejść w krwistoczerwoną nicość - wcześniej wzbraniałam się przed tym, ale przyciąganie geas dochodziło z czegoś, co za dnia było ratuszem, więc nie było innej rady. Wejście jak wejście, kiedy tylko zrobiliśmy krok za próg, wytrzęsło, wywróciło do góry nogami i przyprawiło o mdłości, ale nie połknęło i nie strawiło. Kiedy już stanęliśmy na nogi - na takiej miękkiej, gąbczastej powierzchni, wolę nie dociekać, czym była - nad głowami mieliśmy czarny sufit (albo pustkę), a dokoła czerwone ściany i mnóstwo manekinów. Takich odzieżowych, tyle że nieubranych. Na szczęście nie atakowały nas, w ogóle się zresztą nie ruszały, ustawione w najróżniejszych pozach i patrzące pustym wzrokiem. I głosy, tyle głosów rozmawiających ze sobą w nieznanym mi języku; może zresztą był to zwykły bełkot, grunt, że wwiercał się w uszy.
Stąpając cicho i ostrożnie, znaleźliśmy schody, równie miękkie jak podłoga, i przeszliśmy przez cztery piętra - z zewnątrz ratusz nie wydawał się taki wysoki - zanim udało nam się dotrzeć do Cuana i Disandriel. Tym razem opowieść poszła nam na rękę i za jednym zamachem znaleźliśmy też Thebesi, wściekłą i przygwożdżoną do ściany zaklęciem. Zaklęciem zadowolonej z siebie Disandriel, dodam. Cuan przykucnął pod przeciwległą ścianą i z zainteresowaniem przysłuchiwał się obu elfkom, wymyślającym sobie nawzajem.
Quetharis już wyjął różdżkę, gotów do ataku, ale powstrzymałam go gestem i zapytałam czarodziejkę konkretnie, co to za heca.
- Ta tutaj węszyła za czymś, ale kiedy chcieliśmy wejść na samą górę, próbowała nas powstrzymać - wzruszyła ramionami. - Ewidentnie wie o tym miejscu więcej niż my. To chyba jasne, że jest podejrzana.
- A pewnie, że próbowałam was powstrzymać, kretynko! - syknęła Thebesi, jeżąc się jak kotka. - Bo chwilę wcześniej uciekłam z najwyższego piętra! Wierz mi, wcale nie chcecie tam leźć!
- Niezły patent na traktowanie jedynych istot w pobliżu, które nie chcą cię zabić - wymierzyłam Disandriel kuksańca, którego zwinnie uniknęła, po czym zwróciłam się do Edge'a: - Ciebie też tak urządziła?
- Ja jego? - czarodziejka spojrzała na niego ze zdumieniem. - Co to ma znaczyć?
Na to pytanie uniósł tylko brwi i uśmiechnął się, tyleż uprzejmie, co chłodno.
- Nic. Nie znam ich. Musiało zajść nieporozumienie - stwierdził spokojnie i poszedł zbadać schody na ostatnie piętro.
- Ty widzisz zjawę, Thebesi? - wyskrzeczał Thaixyss, kiedy jego towarzyszka została już uwolniona od zaklęcia. - Ona śni to miasto? Czy ona sen?
Kobieta nie odpowiedziała od razu, z grymasem bólu dotykając sporego sińca na skroni.
- Przydałby mi się hełm - mruknęła przeczesując palcami włosy równie jasne jak u Edge'a i niewiele dłuższe. Podobnie jak jaszczur nosiła skórzaną zbroję, a do tego cztery sztylety za pasem. - Spuściłabym ci lanie, na jakie zasługujesz, smarkulo, gdybym nie była cała obolała - rzuciła w stronę Disandriel, która pokazała jej język jak prawdziwa smarkula.
- Kto cię tak urządził? - Edge zakończył inspekcję i podszedł do nas. - Chwaliłaś się przecież, że potrafisz przemknąć między kroplami deszczu.
- Oberwałam manekinem.
- To one jednak atakują?! - zakrzyknął Quetharis.
- Same z siebie nie. Tam na górze jest ktoś... coś. Siedzi na wielkiej dupie, w czerwonej kiecce, która zakrywa całą podłogę, a łba jej nie widać, taka jest wysoka. U palców ma sznurki, a do każdego przywiązane jest jedno takie cholerstwo...
- Zaraz, czyli porusza palcami i manekiny się ruszają? Jak marionetki?
- Nie, wymachuje nimi jak kiścieniem - fuknęła Thebesi. - Miałam szczęście, że nic mi nie złamała zanim uciekłam.
- I nie mogłaś przeciąć tych sznurków?
- Próbowałam, ale było ich za dużo... Zresztą i tak nie miałam tam czego szukać, ona zniknęła na dobre.
- I niczego się nie dowiedziałaś? - w głosie maga słychać było dezaprobatę.
- Tylko tego, że to nie jej sen, sama przyszła go tylko obejrzeć.
- Szkoda... Zyskalibyśmy potężnego sprzymierzeńca. Ale skoro to nie jej sen, to czyj?
Thebesi posłała mu upiorny uśmiech, w którym brakowało jednego zęba.
- Miasta - odpowiedziała. - Nie jej, nie mieszkańców, ale samego miasta. I powinniśmy się stąd wynosić, zanim się obudzi.
- My uciekamy jak tchórze?! - zaprotestował Thaixyss. - My nie możemy uciekać, póki ta stwora na górze nie jest zabita! My tu przychodzimy na próżno?!
- O, bardzo przepraszam, ale ja się na żadne zabijanie nie piszę - rozległ się melodyjny głos Disandriel, teraz lekko podenerwowany. Napięta jak struna schodziła z wyższego piętra, a za nią dreptał Cuan. Czemu wcale nie byłam zaskoczona?
- Oczywiście musieliście tam pójść i spróbować swoich sił, tak? - plasnęłam się dłonią w czoło.
- Niczego nie próbowaliśmy - Cuan uśmiechnął się uspokajająco. - Tylko rzuciliśmy okiem, a potem Disa zarządziła odwrót.
- Przez ciebie wypadam na tchórza, a byłam po prostu ostrożna - czarodziejka błyskawicznie wzięła się w garść.
- Skoro nie możemy tu zostać, nie powinniśmy tracić czasu - zarządził Edge, a Thebesi skwapliwie pokiwała głową. Dwaj pozostali zgodzili się z ociąganiem - nie wyglądali na przekonanych.
- Wciąż przed nami zabicie demona - pocieszył zielonego kumpla Quetharis.
- Bo akurat na to pozwolimy - Disandriel zdecydowanym ruchem chwyciła mnie pod rękę i odciągnęła od tamtej gromadki. No proszę, kto by pomyślał, że tak się zatroszczy?...
- Jak zamierzacie wyjść z tego snu, jeśli to faktycznie sen? - zdążyłam jeszcze zapytać, na co Edge spojrzał na mnie z ironią.
- Tak samo, jak przyszliśmy - wyjaśnił, jakby to było oczywiste.

Po niepozbawionym zawirowań wyjściu z ratusza rozdzieliliśmy się i nasi nowi znajomi udali się w swoją stronę. Ciekawość nie przestała mnie zżerać, ale mówi się trudno. Ponieważ nie mieliśmy lepszego pomysłu, jakoś przemknęliśmy z powrotem do gospody, która nadal wyglądała zupełnie zwyczajnie, i poszliśmy spać. Co nie było łatwe po takich przeżyciach. Jakoś jednak resztę nocy spędziliśmy spokojnie, a rano wstaliśmy rześcy i radośni jak skowronki - oprócz Disandriel, która długo nie pozwalała otworzyć drzwi do swojego pokoju, zanim się nie ogarnęła.
Oczywiście pytaliśmy gospodynię, jak się jej mieszka w mieście, które śni koszmary. To znaczy, Cuan spytał. Wcale go nie podpuściłam - nie musiałam.
- My tu co noc śpimy kamiennym snem - wzruszyła ramionami i ziewnęła. - Nic nam się nie śni.
Czwórki poszukiwaczy przygód już nie spotkaliśmy i nawet nie wiem, czy mieli tyle szczęścia, co my.

*

Nie wiem, jak tutaj płynie czas w stosunku do znanych mi światów... Nie wiedziałam tego również podczas pobytu w świecie Nemhathir, ale gdy go opuszczaliśmy, księżyc był w nowiu. Tymczasem teraz wisi nad miasteczkiem w postaci wielkiej białej kuli z czerwonymi szczelinami tu i ówdzie - wyglądają jak żyłki i tylko czekam, aż księżyc obróci się i na nas łypnie (Przymrużył jedno ślipie, a drugim groźnie łypie...).
A przed udaniem się na spoczynek narzekałam, że niebo zasnuwają gęste chmury i nie widać gwiazd! I proszę, mam teraz za swoje!
Nie żebym teraz dostrzegała jakieś gwiazdy, nie...
A skąd nagle jakieś miasteczko w tym zapisku? Cóż, doszliśmy do niego ścieżką, którą ignorowało drzewo kompasowe. Okazała się zaskakująco długa i zawiła, ale doprowadziła nas w miejsce... cokolwiek interesujące, a na to właśnie miałam nadzieję.
Zjawiliśmy się tam wieczorem, kiedy zbierało się na deszcz i wokół panowała senna atmosfera, toteż niewielu ludzi snuło się ulicami. Cuan zapytał kogoś o najbliższą gospodę i dowiedział się, że w ogóle jest tylko jedna, i to wcale nie tak blisko, więc nasza przechadzka się przedłużyła. Rozejrzeliśmy się trochę po drodze - ot, zwyczajne senne miasteczko, trochę bezbarwne, choć może przyczyniły się do tego szare chmury. Disandriel fukała, że marnujemy tu tylko czas, ale widać było po niej zmęczenie, a może wpływ atmosfery tego miejsca - przy wejściu do gospody ziewała już szeroko.
Wnętrze okazało się niespodziewanie kolorowe, ale jeszcze bardziej puste i ciche niż reszta miasta. Przyjęła nas właścicielka (?) o sennym uśmiechu, ubrana w białą suknię i czepek, w których wyglądała, jakbyśmy ją wyrwali z łóżka. Nie miała nic przeciwko zapłacie klejnotami i goszczeniu użytkowników magii (o demonach na wszelki wypadek nie było mowy) i zaproponowała kolację, którą jednak sobie darowaliśmy. Na co nasza gospodyni zareagowała trochę mniej sennym uśmiechem i trochę bardziej przenikliwym spojrzeniem, ale nie poświęciłam temu tyle uwagi, ile może powinnam...
Obudził mnie blask wspomnianego wyżej księżyca i uczucie, że moi towarzysze podróży oddalili się ciut za bardzo. Tylko po co i dlaczego w środku nocy? Na te pytania częściowo sama sobie odpowiedziałam po wyjściu na zewnątrz - z ciekawości. Chociaż zaraz, może to był m ó j powód?
Jeśli za dnia miasteczko było przesiąkniete senną atmosferą, to teraz jest ona jak z koszmaru... No dobrze, budynki w żywych i fosforyzujących barwach mogłyby sprawiać całkiem wesołe wrażenie. Gdzie indziej. I kiedy indziej. Bo w tym wypadku przywodzą mi na myśl paradę klaunów, ale takich potwornych, zjadających dzieci. Okna budynków są jak czarne dziury, a pozbawione drzwi wejścia zieją wściekle czerwoną pustką. Jak rozdziawione paszcze albo portale do piekła. Sama przez żadne nie przechodziłam (wyjście z gospody wyglądało zupełnie zwyczajnie), za to miałam okazję zobaczyć wychodzące z nich groteskowe stwory. Niektóre przypominają ludzi, a w każdym razie mają w sobie jakąś sugestię człowieczeństwa, ale spotkałam też coś w rodzaju stojaka na kapelusze (taaakiego wysokiego!) oraz wielkie lustro na sześciu lalczynych nogach, które odbijało mnie - obecną mnie, a nie tę paskudę, co zwykle. Udało mi się je zgubić, ale po nich przyszły inne, bardziej natrętne. Na szczęście magiczny miecz na nie działa... Poniekąd. Nie giną ani nie znikają, a jedynie rozpuszczają się w czarną maź i odpełzają tam, skąd przyszły.
A teraz, jak to ja, kulę się w kącie i spisuję swoje wrażenia, zamiast szukać Cuana i Disandriel.
Ale wciąż ich wyczuwam i nie będzie trudno ich znaleźć.

*

Z Kelthaki powrócili zwiadowcy; z ich raportu wynika, że w mieście panuje zamęt. Książęcy pałac jest mocno przysmażony, kolczaste zbroje poprzetrącały gnaty większości żołnierzy i części magów, zanim wyczerpała się ożywiająca je moc, a z samego Boudeina pozostała tylko głowa, malowniczo umieszczona na czubku posągu na dziedzińcu (jakby już wcześniej nie wyglądał paskudnie). Najgrożniejsza po nim (jeśli nie wręcz p r z e d nim) osoba, czyli jego elfia metresa, przepadła bez wieści - może porwał ją demon, a może zabrała swoje lilijki i uciekła, nie zważając na nic.
Nemhathir wysłuchała raportu, pokiwała z zadowoleniem głową i orzekła, że w takim razie pora wrócić do miasta i zaprowadzić tam porządek, ale nie oznacza to zaprzestania pracy nad odbudową ruin.
Najpierw jednak przeszła do tego, co uważała za priorytet - do wyprawienia nas w drogę.
Disandriel oprócz pierścienia tajemniczej Damy dostała małą flaszeczkę z podejrzanie zielonym płynem, a Cuan - niewielką skrzynkę z narzędziami (oba dary zdawały się cieszyć ich bardziej niż wyprawa); poza tym przytroczył do pasa miecz, który nie rdzewieje ani się nie tępi, by później przekazać go trzeciemu z bohaterów. Oczywiście czarodziejka nie kryła rozżalenia, że to nie jej dostała się broń, bo jeśli po drodze rzucę urok na Cuana, to przecież o n a będzie musiała ze mną walczyć. A sukkub z własnym mieczem to już w ogóle dopust boży! Mam wrażenie, że powoduje nią bardziej niechęć do konkurencji niż troska - jako utalentowana iluzjonistka nie życzy sobie, by ktoś oprócz niej mieszał ludziom w głowach.
Ciekawe, czy miecz i skrzynka są, podobnie jak pierścień, spuścizną po poprzedniej serii bohaterów. Na ile poznałam Nemhathir, nie zdziwiłoby mnie to.
Ja nie zostałam w nic zaopatrzona, sama niejako będąc darem dla bohaterów (uch!), ale zatrzymałam zdobyczne berło z perłami, tak na wszelki wypadek.
A później zażyczyli sobie, żebym ich poprowadziła, więc na chybił-trafił otworzyłam pod nami portal. Szanowni pasażerowie, proszę zapiąć pasy, przed nami nieznane...

Ha! A to ci nieznane - wokół tylko łąki, tu i ówdzie drzewko, a w oddali las i wzgórza. Wylądowaliśmy na drodze prowadzącej właśnie w stronę jednego z takich wzgórz. Nie wyglądało to na Szare Światy, ale umówmy się, nawet gdybym wiedziała, jak do nich wejść, i tak nie zrobiłabym tego z własnej woli.
Disandriel prychnęła pogardliwie, jakby tego się właśnie spodziewała, po czym skierowała się do drzewa rosnącego na drugim końcu drogi. Najwyższego i zupełnie pozbawionego liści. Skierowała się, dodam, nagle rozpromieniona. I biegiem.
- Jakiś interes masz do tego drzewa? - roześmiał się Cuan, gdy już ją dopędziliśmy i okazało się, że od drzewa odchodzi jeszcze kilka ścieżek w różnych kierunkach. - Nie wiszą na nim klatki z opętanymi, nikogo nie spytasz o drogę.
- Gdzieś ty się zetknął z takim makabrycznym pomysłem? - wzdrygnęła się Disandriel. - To drzewo kompasowe, nie trzeba nic na nim wieszać. Samo wskaże  nam właściwy kierunek.
- Skąd wiesz? Nigdy dotąd takiego nie widziałem, a byłem już w wielu miejscach.
- Ja widziałam... Raz - czarodziejka uniosła głowę, krzywiąc się. - Ale tamto pokazało mi jeden konkretny kierunek, kiedy do niego podeszłam.
Po jej słowach my też spojrzeliśmy w górę - choć nie było wiatru, gałęzie wyginały się to w jedną stronę, to w drugą... Te grubsze i mocniejsze też.
- Może to dlatego, że przyszliśmy tu we troje? - zapytał Cuan elfkę. Ja tymczasem wybrałam się na spacer dokoła drzewa, wciąż przyglądając się gałęziom. - Może każde z nas powinno iść w innym kierunku?
- Nie możemy się rozdzielić, póki jesteśmy związani z sukkubem - na te słowa po prostu nie mogłam powstrzymać wrednego uśmiechu. - Można by wejść na drzewo albo podlecieć i rozejrzeć się z góry, ale czy dzięki temu dowiemy się, który kierunek jest właściwy?
- Ha... Ewentualnie mógłbym ściąć to drzewo i zbudować z niego powóz, żeby zawiózł nas tam, gdzie trzeba, ale nie mamy do niego zaprzęgu...
- Nie musicie się dłużej zastanawiać - przerwałam, podchodząc do nich. - Znalazłam jedną drogę, którą możemy pójść.
- A niby jak ją wybrałaś spośród tylu możliwych? - spytała podejrzliwie Disandriel. - Wyliczanką?
- A właśnie, że jest jedna, która różni się od pozostałych. Przyjrzyjcie się dobrze gałęziom.
Przyjrzeli się dobrze. I zrozumieli.
- Ścieżka, na której wylądowaliśmy?...
- Ani mi się śni! Mam iść w kierunku, którego żadna z gałęzi n i e pokazuje? To najbardziej podejrzany ze wszystkich twoich pomysłów! - fuknęła czarodziejka, jakbym do tej pory sypała podejrzanymi pomysłami jak z rękawa.
- Nie ma sprawy - zamachałam rękami. - Po prostu myślałam, że skoro mam was prowadzić, to dacie się prowadzić. Chyba że twój pierścień?...
- Właśnie, w końcu Nem mówiła, że on nam wskaże drogę.
- Tak, ale jak działa, tego już nie potrafiła powiedzieć. Pewnie uznała, że jako koleżanka po fachu Damy będę go używać instynktownie, ale - niespodzianka! - nie ma tak łatwo! Muszę go porządnie zbadać, zanim będzie z niego jakiś pożytek.
- Czyli równie dobrze możemy przynajmniej zobaczyć, co jest za tym wzgórzem - zdecydował Cuan. - Jeśli coś... podejrzanego, wtedy dopiero będziemy się martwić.

*

Wcześniej zapomniałam chyba nadmienić, że z rozpędu zabrałam ze sobą to berło z komnaty z demonem. Wygląda podejrzanie znajomo - zwieńczone taką czarną kulą z siedmioma perłami. Co prawda perły mienią się błękitem, a nie złotem, ale i tak chętnie zawiozłabym je do Dekilonii albo do Terionu, albo do Seiô'Amy i pokazała tamtejszym królowym. Może jeszcze będzie okazja, tylko niech najpierw dadzą mi stąd odejść.

A skoro już mowa o zabranych z Kelthaki fantach...
- Proszę, przyniosłam ci tę twoją pamiątkę - Disandriel z westchnieniem wręczyła Nemhathir niewielki przedmiot. Ta jednak go nie przyjęła, tylko zacisnęła na nim palce elfki:
- Nie, nie. Od teraz to jest w a s z a pamiątka. To nie ja będę jej potrzebować.
Rozmawiały w komnacie kapłanki; czekała na powrót i raport zwiadowców, ale wyglądało na to, że spodziewała się też tej rozmowy. Może nawet bardziej. Cuan wyszedł cieszyć się dniem, który wreszcie wyglądał jak dzień, a ja przyszłam podsłuchiwać, po części z nudów, ale nie tylko. O ile większość mieszkańców kotliny gotowa była urządzić wielkie święto pod gołym niebem, o tyle ja tęskniłam za ciemnymi okularami. Jasne, to już późna jesień, a nie lato, ale na niebie ani chmurki, a ja odwykłam.
Disandriel uniosła zdobyczny pierścień w dwóch palcach, jakby niechętna samemu dotykaniu go. Nie wyglądał szczególnie imponująco - cały zaśniedziały i bez oczka, które wypadło na oko sto lat temu.
- Jesteś pewna, że to nie pomyłka? - zapytała.
- Absolutnie - Nemhathir skinęła głową, a na jej twarzy malował się zachwyt. - Sama  jestem za młoda, by pamiętać Damę, ale mój starszy brat zaklinał się, że to jedyna rzecz, jaką przywiozła z Szarych Światów. Ten pierścień was poprowadzi.
- Myślałam, że ona - elfka wskazała moją bardzo zdezorientowaną osobę. - Zresztą nie pytałam tylko o pierścień, ale... ogólnie. Skąd ta pewność, że to o nas chodzi?
- Ponieważ znam się na swoim fachu i zawsze dobrze odczytuję znaki.
- Ale nadal jest nas tylko dwoje. Jeśli nawet jestem mistrzynią tworzenia, a Cuan ścigającym własne miraże - zauważyłam, że te słowa wywołały krzywy uśmiech kapłanki, tylko na moment - to gdzie jest wojownik? To wszystko jakaś parodia...
- Poprzedni wędrowcy także nie zaczynali od razu we troje - Nemhathir mówiła powoli i cierpliwie, jak do dziecka. - Mistrz tworzenia dołączył do nich na ostatku.
- Ale oni nie mieli ze sobą żadnego demona.
- Nie. Nie byli skłonni żadnemu zaufać i dlatego właśnie nie dotarli do samego końca.
Disnadriel prychnęła tylko i odmaszerowała, ściskając w dłoni pierścień tak mocno, jakby chciała go zgnieść.
Ja zaś jeszcze nie wyniosłam się z komnaty i przez chwilę przyglądałam się jak Nemhathir zapala jakieś kadzidełka, szepcząc coś do siebie. Przyglądałam się i próbowałam rozszyfrować tę rozmowę.
- Wyzwolenie miasta spod jarzma księcia nigdy nie było twoim celem - odezwałam się wreszcie.
Kapłanka drgnęła z zaskoczeniem; chyba zapomniała o mojej obecności.
- Skąd ten pomysł? - spytała nie odwracając się. - Kelthaca to kolebka mojego ludu. Jak mogłabym ją tak zostawić?
- Bardziej przejęłaś się pierścieniem. I nie zmartwiło cię, że nie walczyłam z demonem - przypomniałam. - Ale do Szarych Światów się nie wybieram.
- Oczywiście, że tak.
- Oczywiście, do diabła, że nie! Bo poszłam tam raz i rozsypałam się na strzępy, i nie zamierzam tego powtarzać!
- Znajdziesz sposób - Nemhathir wzruszyła ramionami. - Albo oni go znajdą. Gdyby ta podróż nie była ci pisana, nie zdołałabym przywołać właśnie ciebie.
- Nie biorę udziału w żadnych legendach ani przepowiedniach - warknęłam. - Najwyżej je spisuję. A tego akurat spisywać nie chcę.
Nareszcie odwróciła się twarzą do mnie i uważnie spojrzała mi w oczy, myśląc, oceniając. Aż wreszcie zaczęła cicho nucić znajomą mi melodię, do której dołączyły słowa:
Tak długo, długo pod ich gwiazdami
Nikogo nie było
Z duszą równie jasną
I z marzeniami
By noc otulić dniem
Wypełnić przestrzeń
By życie się nie stało snem
Powiedzieli, że łatwo
Przy sprzyjającym wietrze
Odnajdzie drogę swą
Pomiędzy światami
Niczym pieśń
Co nawet gwiazdy rozkołysze
...
...I nie wiem, jaką miałam minę słuchając tej pieśni, ale Nemhathir urwała i uśmiechnęła się triumfalnie.
- A widzisz - powiedziała tylko, na co ja pokręciłam głową.
- To nie te słowa - szepnęłam, ale ona już przestała zwracać na mnie uwagę.

*

To nie w porządku włazić do trwającej opowieści tak... nawet nie kuchennymi drzwiami. Oknem. Szczeliną w ścianie. A potem zabrać co potrzeba i wynieść się możliwie cicho, zostawiając co najmniej taki sam, jeśli nie większy, bałagan. Niby podczas ostatniej podróży było podobnie, ale teraz czuję się zupełnie nie na miejscu. Może dlatego, że to już druga taka sytuacja z rzędu albo dlatego, że nie mam nad nią żadnej kontroli. Choćbym potem miała zostać pociągnięta do odpowiedzialności za konsekwencje, wolałabym jednak wiedzieć, co robię.

Zanim przenieśliśmy się do Kelthaki, Nemhathir utkała dla nas błogosławieństwo dające odporność na rany, Disandriel zaś trzymała dodatkowo w pogotowiu zaklęcie niewidzialności. Równocześnie twierdziła, że nie musimy obawiać się magów, póki nie wejdziemy do ich kwater; zresztą o tej porze i tak powinni spać. Zanim Boudein kazał swojemu demonowi zakryć słońce, zwykli odprawiać swe magiczne rytuały głównie wieczorami i nocą, ale teraz między porami doby praktycznie nie ma różnicy, prawda?...
Zresztą i tak wszystko od początku szło inaczej, niż moi państwo planowali. Zażyczyli sobie, abym przeniosła ich w pobliże jednego z tych tajnych przejść pod ziemią i... owszem, wylądowaliśmy w pobliżu, tyle że nie w samym mieście. Dokładniej mówiąc, pod miastem. W podziemnym korytarzu, który raczej nie powstał naturalnie... i był tu zanim jeszcze zbudowano miasto. Tak przynajmniej twierdził Cuan, a gdy - przy świetle wyczarowanym przez Disandriel - rozwinął zabraną ze sobą mapę, byłam skłonna mu uwierzyć. Mapa została nakreślona na pergaminie tak starym, że bałam się go dotknąć, by się nie rozpadł, i bardzo słabo widoczna. Sama w sobie stanowiła ważny relikt przeszłości, tymczasem tu i tam widniały - o wiele wyraźniejsze - notatki wykonane wcześniej przez Cuana. Musiał się spodziewać, że tu trafimy, choć właściwy plan miasta również wziął ze sobą.
- Jesteśmy tutaj - wskazał palcem korytarz kończący się z jednej strony "zablokowanym wejściem", a z drugiej wychodzący na jakąś rozległą przestrzeń. - Nic tu nie zdziałamy, trzeba będzie przejść na drugą stronę kopalni.
- Skąd ta pewność? - zirytowała się Disandriel; wyraźnie nie czuła się tu swobodnie. - I jak w ogóle odróżniłeś ten korytarz od innych, skoro na mapie wszystkie wyglądają tak samo?
- Tylko wyglądają. Widzisz? - wyciągnął z kieszeni jakiś płaski czarny kamień i pokazał nam. - Wcale nie reaguje. A to właściwe wejście jest magicznie chronione i będzie dla nas wyczuwalne.
- Jeśli jest wyczuwalne, tutejsi magowie mogli je już dawno odnaleźć i zniszczyć albo obstawić strażą...? - wtrąciłam niepewnie.
- Raczej nie - Cuan pokręcił głową. - To magia ludu Nem, który mieszkał tu zanim przyszły elfy, a potem ludzie. Bez tego kamyka jest dla nas niewyczuwalna.
- I byłaby niewyczuwalna nawet gdybyśmy wleźli prosto w magiczną pułapkę. Nawet nie wiedzielibyśmy, co nas trafiło - dodała Disandriel. - A ty oczywiście musisz nosić tak ważny przedmiot w kieszni, skąd w każdej chwili może wypaść!
- O to się nie bój - uśmiech Cuana był zaraźliwy, ale niespecjalnie ją pocieszył. - Straże powinny być tylko w okolicach więzienia, zresztą mamy czar niewidzialności.
- A kto go będzie rzucał, hmm? - gderała elfka, ale poszła za nim prędziutko, gdy prowadził nas w kierunku, który uważał za właściwy. A po znalezieniu się w rozległej jaskini, którą widzieliśmy wcześniej na mapie, obie po prostu musiałyśmy złapać go pod ręce... Nie wiem czy Disandriel bała się ewentualnego upadku, czy tylko chciała w ten sposób chronić kolegę przed sukkubem, ale mnie naprawdę ściskało w gardle. Kamienne podłoże, po którym szliśmy, było podziurawione jak ser, a wszystkie te dziury wydawały się nie mieć dna. Otaczały je dziwne, robiące dość przytłaczające wrażenie maszyny z przeżartego rdzą metalu; cokolwiek wydobywano przy ich pomocy, nie było chyba takie ważne, skoro tak ewidentnie nie dbano o sprzęt. Według słów Cuana obsługą owego sprzętu zajmowali się więźniowie z pobliskich lochów, do których wrota zamknięte były na mnóstwo zamków i rygli. Jeśli faktycznie strzegła ich jakaś straż, to tylko od wewnątrz - całe szczęście, bo nie musieliśmy się ukrywać, póki nie nadejdzie pora rozpoczęcia pracy.
- Tu się zaczyna moje zadanie - Cuan podprowadził nas do wylotu innego tunelu. Zauważyłam, że kamień lekko wibrował w jego dłoni - a może było to tylko złudzenie, wywołane drgającym światłem Disandriel?
- Potrzebny ci ten sukkub czy poradzisz sobie sam? - zapytała rzeczowo czarodziejka.
- Raczej sam, ale niewidzialność mi się przyda.
- Dobrze. W takim razie pokaż nam drogę na powierzchnię. Spłatamy parę figli magom Boudeina.
- Proszę bardzo - Cuan wskazał nam na mapie długi, rozgałęziający się korytarz. - Idźcie ciągle środkową drogą, nie zbaczajcie z niej, bo dalej mogą już być potwory.
- Czemu mamy się bać potworów, skoro sukkub ma miecz? - Disandriel parsknęła złośliwym śmiechem, po czym rzuciła zaklęcie niewidzialności i odmaszerowała. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko pomachać pustej przestrzeni na pożegnanie i podreptać za elfką.
Droga okazała się długa i, mimo ostrzeżeń, nudna. Aż wreszcie doszłyśmy do... ściany. Żadnych drzwi, żadnych strażników, którym można zrobić kuku, żadnych zaklęć ochro... A nie, zaraz. Disandriel spróbowała dotkąć ściany, ale jej ręka przeniknęła na drugą stronę, jak przez powietrze.
- Iluzja. Zwykła iluzja - prychnęła elfka. - Też coś, spodziewałam się po tych magach czegoś bardziej zaawansowanego.
- Po co im w ogóle zejście do podziemi? - zastanawiałam się na głos.
- Może na wypadek, gdyby jakiś więzień spróbował ucieczki? - wzruszyła ramionami. - Miałby do wyboru przejście do magów albo do garnizonu, obie możliwości dość niefortunne. A może w kopalni wydobywa się jakieś magiczne minerały... Aż szkoda, że nie będę miała okazji sprawdzić.
Wytknęła głowę za iluzję ściany, co wyglądało ździebko makabrycznie.
- Horyzont czysty - usłyszałam - ale i tak przyda nam się mały kamuflaż.
Powiedziawszy to utkała dla nas zaklęcia. Musiałam uwierzyć jej na słowo, że jestem niewidzialna, bowiem sama siebie wciąż widziałam na tyle dobrze, na ile pozwalał półmrok. Disandriel tymczasem zmieniła wygląd na młodszy i o wiele bardziej ludzki, i przyoblekła się w workowatą brązową szatę. Skoro miała buszować po kwaterach magów, zamierzała uchodzić za uczennicę.
W końcu przeszłyśmy na drugą stronę i trafiłyśmy na schody w górę. Były wąskie i strome, dokładnie takie, jakich boję się najbardziej, za to ściany okazały się... hm, miękkie i ciepłe, i na poły spodziewałam się, że pod moim dotykiem wklęsną, choć nic takiego się nie stało. A potem koniec wspinaczki - i drzwi, za którymi była wolność.
- Jaka wolność? - Disandriel popukała się w czoło. - Wyższe piętra czekają, nie waż się uciekać!
Ale skoro już dostałyśmy się do miasta, miałam chyba prawo obejrzeć przynajmniej pałac książęcy, prawda? Zwłaszcza, że znajdował się naprzeciwko siedziby magów, po drugiej stronie placu, na środku którego stał jakiś koszmarny posąg. I na pewno było tam jakieś kuchenne wejście, z którego mogłam skorzystać. Wyjaśniłam to czarodziejce, dodając, że przecież znajdziemy się nawzajem dzięki geas, i czym prędzej pobiegłam. Nie zatrzymywała mnie, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi, przynajmniej na razie. I dobrze, mnie też należało się coś od życia, a ona niech się pomartwi.

Kuchenne wejście było, na szczęście nie zamknięte na klucz, dzięki czemu mogłam się wślizgnąć do środka, udając podmuch wiatru. A potem rozejrzeć się po pałacu, w miarę niesłyszalnie.
Nawet jeśli panowała noc, spodziewałam się wartowników, tymczasem nie było nikogo... a przynajmniej nikogo żywego. Rozstawione po korytarzach kolczaste zbroje z rogatymi hełmami - każda trzymała po wielkim mieczu, zębatym jak piła - emanowały pulsującym czerwonawym blaskiem. Nie reagowały jednak na mnie... OK, byłam niewidzialna, ale przecież spacerowałam po pałacu opleciona zaklęciem. Skoro księciunio był takim paranoikiem i miał gromadkę magów w zasięgu ręki, dlaczego nie kazał poinstalować żadnych wykrywaczy obcych czarów?... Chyba że zbroje były dziełem demona. I że ów demon był albo mało przewidujący, albo równie mało posłuszny.
W pewnym momencie moją uwagę przyciągnęły głosy dochodzące zza ściany. Dość przytłumione - jakiś jegomość przemawiał gniewnie, ale słabo rozróżniałam słowa. Obstawiałam, że kogoś karze albo przesłuchuje, bowiem jego mowę przerywały krzyki - najpierw złości, potem lęku, wreszcie cierpienia. Jak długo tam stałam? Gdybym była panią własnego losu, weszłabym do tamtej komnaty i przerwała cokolwiek się w niej działo... I może właśnie to powinnam była zrobić. Tymczasem jednak krzyki ucichły i rozbrzmiał perlisty kobiecy śmiech, przerwany jednym ostrym słowem przez rozgniewanego oprawcę. Następnie drzwi otworzyły się i dwaj uzbrojeni po zęby gwardziści wywlekli na zewnątrz ciało obleczone w bardziej elegancką wersję szaty Disandriel. Ergo, skazaniec musiał być magiem. Nieudolnym raczej, skoro dał się tak pognębić. Czy jego książęca mość zaczął już eliminować własnych podwładnych?... Przyczaiłam się przy najbliższej jaśniejącej zbroi, żeby się z kimś nie zderzyć, i słuchałam.
- Czy to na pewno był dobry pomysł? - tym razem oprawca odezwał się jakby niepewnie, odczekawszy aż jego straż odejdzie. Wyszedł na korytarz, zwracając się do kogoś jeszcze niewidocznego. - Może trzeba było pozwolić demonowi uwarunkować tego żałosnego łajdaka, wyprać mu mózg...
- Demon nie jest od tego, by dawać ci rady, najdroższy - odpowiedziała czarnowłosa elfka, która wcześniej się śmiała. Stanęła blisko niego i zaklęciem zapaliła trzymaną w dłoni lampę. - Ma okazywać ci posłuszeństwo i spełniać rozkazy. Nie chcesz chyba, by próbował cię przechytrzyć tak, jak tamten podżegacz? Jego los będzie przestrogą dla innych.
- A twoje rady? Czy są szczere? - mężczyzna, który musiał być Boudeinem, spróbował chwycić jej rękę, ale odsunęła się z wdziękiem, unikając jego dotyku. - Czy mam wierzyć, że ty jedna nie spiskujesz przeciwko mnie?
Elfka (czy nie wyglądała znajomo?) uniosła lampę i zobaczyłam, że przewraca oczami, śmiejąc się cicho; być może słyszała to pytanie regularnie. Książę patrzył na nią bez prawdziwej niechęci, za to z żarem w oczach - a może to tylko światło lampy? Niestary jeszcze, ale białowłosy i białobrody, nosił błękitno-złocisty strój i gruby łańcuch z medalionem; tymczasem jego towarzyszka miała na sobie obcisłą czarną suknię i żadnej biżuterii.
- Zdejmij tylko ten medalion, mój panie, a przekonasz się, jak o ciebie dbam - szepnęła zalotnie i udała się w przeciwną stronę niż gwardziści. Boudein poszedł za nią, ale, zaintrygowana, zdążyłam jeszcze rzucić okiem na rzeczony medalion. I albo podświadomość podsuwała mi to, czego się spodziewałam, albo miał kształt lilijki...
Dobra, nie ma co dłużej marnować czasu - kto wie, kiedy Disandriel albo Cuan zawoła mnie z powrotem? Cicho weszłam do komnaty, na środku której wyrysowano krąg z... nie, nie z pentagramem, ale z innym tajemnym symbolem, nie znanym mi. A w kręgu, otoczona radośnie różowym polem siłowym, stała groźna postać prosto z klasyki gatunku. Postać w pancerzu - jeśli był to faktycznie pancerz, a nie ciało - przypominającym te z korytarzy, tyle że większym i najeżonym nie tylko kolcami, ale i sporymi ostrzami. I w hełmie, który odsłaniał tylko jarzące się ślepia. Wpatrzone we mnie, dodam. Śledzące każdy mój ruch, kiedy obchodziłam komnatę wkoło. I mimo że ewidentnie  nie miał problemu z przejrzeniem iluzji, nie odezwał się ani nie podniósł alarmu. Czekał?...
Czułam się trochę nieswojo, ale bez słowa kontynuowałam oględziny komnaty. Poza magiczną klatką z demonem zawierała głównie półki - zarówno z księgami, jak i z tajemniczymi artefaktami. Oczywiście zawsze istniała możliwość, że to zwykłe bibeloty przywiezione z wakacji, ale i tak spodziewałam się, że Disandriel będzie żałować nieodwiedzenia tego miejsca. Ja na pewno nie żałowałam, bowiem na jednej z półek... Ooo, tym razem wyobraźnia na pewno nie płatała mi figli! Kula z brązu z wygrawerowaną lilijką! Nemhathir na pewno chętnie by ją przeanalizowała jako element taktyki wroga, ale ja z pewnością nie zamierzałam brać tego draństwa do ręki. Nie zapomniałam, co w podobnych okolicznościach spotkało Shyama. Pozostawało więc jedno wyjście (oprócz pozostawienia kuli na swoim miejscu, czego robić nie zamierzałam). Rozejrzałam się w poszukiwaniu czegoś o odpowiednim kształcie i po chwili trafiłam na wysadzane perłami berło, które nie zrobiło niczego podejrzanego po znalezieniu się w moich rękach. No, kiedy lekko trąciłam nim kulę, wywołało niewielkie wyładowanie, które odrzuciło mnie na ścianę, ale to tyle. Grunt, że kula spadła z hukiem i grzecznie poturlała się w stronę demona, zatrzymując się na linii kręgu. Różowiutka (jakoś nie mogę się pogodzić z tym kolorem) osłona jej nie zatrzymała. Powinno to dać demonowi do myślenia, ale oczywiście dalej stał jak słup. Jego strata. Nie miałam ochoty na ewentualną walkę z nim, ale też nie podobało mi się, że jest uwięziony i nawet bardziej ubezwłasnowolniony niż ja (choć pewnie był w jakimś stopniu zdolny do używania mocy, inaczej nie zdałby się na nic Boudeinowi). No nic, zrobiłam co mogłam, nadeszła pora wyjść z pałacu i znaleźć Disandriel...
...Na którą wpadłam na placu, ściganą przez alarm.
Z początku nie podejrzewałam, że to właśnie alarm, bo przypominał zegarowe kuranty; zwielokrotniony i słyszalny wszędzie, ale melodyjny i raczej uspokajający niż stawiający na baczność. Wywołał jednak poruszenie - młodzi ludzie w uczniowskich szatach wylegli na plac - i sprowadził strażników zakutych w potężne płytowe zbroje. Trzymali w pogotowiu miecze i halabardy, ale ponieważ nas nie widzieli, jęli wypytywać najbliżej stojących chłopców i dziewczęta. Rzekłabym, że wręcz przesłuchiwać, bo chociaż nie słyszałam słów, tamci wystraszyli się jeszcze bardziej niż kiedy usłyszeli alarm i protestowali z gorączkową gestykulacją. Słyszałam jak Disandriel chichocze cicho.
- Lepiej się gdzieś schowaj - poradziłam jej szeptem - zanim dojdą do ciebie i odkryją źródło tego alarmu.
- Nie wiadomo, czy zareagował konkretnie na mnie, czy na użycie magii samo w sobie - zaprotestowała. - Zresztą nieważne. Ja swoje zadanie wykonałam, przerzuć nas do Cuana.
Tak więc przeskoczyłyśmy z do Cuana, który zdążył już otworzyć podziemne przejście i wynudzić się porządnie, a później z powrotem do kotliny. Nie budziliśmy Nemhathir - każde z nas za bardzo tęskniło za snem.

A rankiem, jak przystało na tę porę doby, wzeszło słońce.