*

Nie wiem, jak tutaj płynie czas w stosunku do znanych mi światów... Nie wiedziałam tego również podczas pobytu w świecie Nemhathir, ale gdy go opuszczaliśmy, księżyc był w nowiu. Tymczasem teraz wisi nad miasteczkiem w postaci wielkiej białej kuli z czerwonymi szczelinami tu i ówdzie - wyglądają jak żyłki i tylko czekam, aż księżyc obróci się i na nas łypnie (Przymrużył jedno ślipie, a drugim groźnie łypie...).
A przed udaniem się na spoczynek narzekałam, że niebo zasnuwają gęste chmury i nie widać gwiazd! I proszę, mam teraz za swoje!
Nie żebym teraz dostrzegała jakieś gwiazdy, nie...
A skąd nagle jakieś miasteczko w tym zapisku? Cóż, doszliśmy do niego ścieżką, którą ignorowało drzewo kompasowe. Okazała się zaskakująco długa i zawiła, ale doprowadziła nas w miejsce... cokolwiek interesujące, a na to właśnie miałam nadzieję.
Zjawiliśmy się tam wieczorem, kiedy zbierało się na deszcz i wokół panowała senna atmosfera, toteż niewielu ludzi snuło się ulicami. Cuan zapytał kogoś o najbliższą gospodę i dowiedział się, że w ogóle jest tylko jedna, i to wcale nie tak blisko, więc nasza przechadzka się przedłużyła. Rozejrzeliśmy się trochę po drodze - ot, zwyczajne senne miasteczko, trochę bezbarwne, choć może przyczyniły się do tego szare chmury. Disandriel fukała, że marnujemy tu tylko czas, ale widać było po niej zmęczenie, a może wpływ atmosfery tego miejsca - przy wejściu do gospody ziewała już szeroko.
Wnętrze okazało się niespodziewanie kolorowe, ale jeszcze bardziej puste i ciche niż reszta miasta. Przyjęła nas właścicielka (?) o sennym uśmiechu, ubrana w białą suknię i czepek, w których wyglądała, jakbyśmy ją wyrwali z łóżka. Nie miała nic przeciwko zapłacie klejnotami i goszczeniu użytkowników magii (o demonach na wszelki wypadek nie było mowy) i zaproponowała kolację, którą jednak sobie darowaliśmy. Na co nasza gospodyni zareagowała trochę mniej sennym uśmiechem i trochę bardziej przenikliwym spojrzeniem, ale nie poświęciłam temu tyle uwagi, ile może powinnam...
Obudził mnie blask wspomnianego wyżej księżyca i uczucie, że moi towarzysze podróży oddalili się ciut za bardzo. Tylko po co i dlaczego w środku nocy? Na te pytania częściowo sama sobie odpowiedziałam po wyjściu na zewnątrz - z ciekawości. Chociaż zaraz, może to był m ó j powód?
Jeśli za dnia miasteczko było przesiąkniete senną atmosferą, to teraz jest ona jak z koszmaru... No dobrze, budynki w żywych i fosforyzujących barwach mogłyby sprawiać całkiem wesołe wrażenie. Gdzie indziej. I kiedy indziej. Bo w tym wypadku przywodzą mi na myśl paradę klaunów, ale takich potwornych, zjadających dzieci. Okna budynków są jak czarne dziury, a pozbawione drzwi wejścia zieją wściekle czerwoną pustką. Jak rozdziawione paszcze albo portale do piekła. Sama przez żadne nie przechodziłam (wyjście z gospody wyglądało zupełnie zwyczajnie), za to miałam okazję zobaczyć wychodzące z nich groteskowe stwory. Niektóre przypominają ludzi, a w każdym razie mają w sobie jakąś sugestię człowieczeństwa, ale spotkałam też coś w rodzaju stojaka na kapelusze (taaakiego wysokiego!) oraz wielkie lustro na sześciu lalczynych nogach, które odbijało mnie - obecną mnie, a nie tę paskudę, co zwykle. Udało mi się je zgubić, ale po nich przyszły inne, bardziej natrętne. Na szczęście magiczny miecz na nie działa... Poniekąd. Nie giną ani nie znikają, a jedynie rozpuszczają się w czarną maź i odpełzają tam, skąd przyszły.
A teraz, jak to ja, kulę się w kącie i spisuję swoje wrażenia, zamiast szukać Cuana i Disandriel.
Ale wciąż ich wyczuwam i nie będzie trudno ich znaleźć.

3 komentarze:

  1. szkoda, że tak krótko, ale woo, nowa notka!

    sama nie wiem z czym mi sie to miasteczko bardziej kojarzy, z Miasteczkiem Halloween czy Soul Eaterem xDD

    OdpowiedzUsuń
  2. Łoooooooo! Creepy! *__*
    Bardzo mi się podoba ten opis.

    Swoją drogą, jaka paskuda odbija Ci się zwykle w lustrze? >_>

    OdpowiedzUsuń
  3. Miyak, weź się w garść i wrzućże coś jeszcze...

    OdpowiedzUsuń