29 V

Pora chyba coś napisać... Wróciłam wczoraj rano i przeważnie spałam. Czy też leżałam plackiem na łóżku lub na kanapie, z zamkniętymi oczami i kompletnie wyłączona. Czasem robiłam sobie przerwę na herbatę, a potem wracałam do leżenia. Dzisiaj już pora się trochę otrząsnąć, bo kto wie, kiedy Tenari się może odezwać (odmyśleć?). Na czas mojego wypadu został z Maeve w Teevine i zaznaczył, że sam da mi znać, żebym się po niego zjawiła. Miał taką tajemniczą minę przy tym.

Geddwyn pojawił się dwa dni po swojej depeszy. Nie miałam pojęcia, co go napadło na ciąganie mnie po koncertach i od początku miałam wrażenie, że przeskakuję do jakiejś innej rzeczywistości i innej egzystencji... Ale takie oderwanie się jest czasem zdrowe, choć opisane po mniej więcej równym ciągu wydarzeń w pamiętniku takim jak mój może robić dziwne wrażenie.
Zahaczyliśmy najpierw o Antę, skąd zabraliśmy Hala i Rinne. Przypuszczam, że Geddwyn chciał przy okazji, żebyśmy się lepiej poznali, ale obawiam się, że wykazał zbyt wiele optymizmu. Razem z nami zabrała się Miranda, która sprawnie dzieliła uwagę między oboje rodzeństwa (choć Rinne i tak wydawała się ciut zazdrosna), ale przy tym na każdym kroku fukała, że preferuje muzykę klasyczną i jazz, i za takie poświęcenie zażąda podwyżki. Czy muszę nadmieniać, że ciekawie się przy nas prezentowała w pastelowym kostiumiku i pantoflach na potwornych obcasach? Nie?
Oczywiście nie mogłam nie zapytać Geddwyna jak zamierza załatwić tyle biletów i jak bardzo legalny będzie w ogóle nasz wstęp. Miewam czasem przebłyski praktyczności. Odpowiedział niefrasobliwie, że jego znajoma jest współorganizatorką tego przedsięwzięcia i zapewni nam pozostanie tam przez całe trzy dni... To nie miał być tylko jeden koncert, a swego rodzaju festiwal, na którym różne odmiany muzyki pełnej mojego ulubionego gitarowego jazgotu miały się ze sobą zderzyć choćby dla samego zobaczenia, co z tego wyniknie.

Potem wylądowaliśmy na którejś Ziemi, na wielkiej wiosennej łące z widokiem na las w oddali (kiedyś był bliżej, ale wycięli, zresztą nadal po trochę wycinają). Widok, co prawda, zasłaniała spora konstrukcja ze ścianami z takiej tektury, tylko mocniejszej i odpornej na deszcz. Dobrze, wiem, że to było nieco bardziej skomplikowane tworzywo, ale takie było moje pierwsze skojarzenie; poza tym jestem kronikarką od ulotnych baśni i mam prawo się nie znać. Miała owa konstrukcja, poza sceną na zewnątrz, jeszcze drugą, wewnętrzną - nota bene, nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że w środku jest aż tyle miejsca. Z zewnątrz, mimo wszystko, nie wydawało się to możliwe... A przecież chyba nie skorzystano z żadnych zakrzywień przestrzeni.
Dane nam było przez trzy dni słuchać najrozmaitszych wykonawców spod znaku mniej lub bardziej ostrego brzmienia, a nocami koczować w namiotach, o ile był czas na sen. A wspomniane zderzenie odbyło się z niezłym hukiem. Od zespołów nie dbających o tak przyziemne rzeczy jak robienie dobrego wrażenia, tylko grających na cały regulator, powarkując coś do mikrofonu, poprzez porządnie uczesanych młodzieńców i dziewczęta, w których muzyce mieszała się naturalność z elektroniką - nieco na korzyść tej drugiej... Potem drastyczna zmiana klimatu - czerń, hipnotyzujące symfoniczne tony (choć i tu Miranda kręciła nosem), czerń, piosenki opowiadające o zjawiskach nadprzyrodzonych w taki sposób, w jaki ja bym w życiu nie pisała, czerń, świece i jeszcze więcej czerni. W którymś momencie przetykanej złotem i srebrem, i okraszonej bardzo miłym głosem wokalistki - będę musiała spytać Geddwyna czy nie znalazłby mi jakiejś jej kasety, bo w tej rozgorączkowanej atmosferze zapomniałam. A uwieńczeniem festiwalu był wielki koncert przepisowo rozczochranego i zachrypniętego człowieka będącego legendą sceny od ładnych paru dekad (młodsi koledzy po fachu mówili do niego "Mistrzu", a on to przyjmował z uśmiechem rozbawienia)... Choć nasza przewodniczka, Da'ana - upierała się, byśmy zwracali się do niej innym imieniem, ale Geddwyn udawał, że nie słyszy jej protestów - miała raczej nadzieję na przyjazd jakiegoś zespołu o nieco elfio brzmiącej nazwie, której nie zapamiętałam. Po tym koncercie, sporo przeciągniętym, kręciło mi się w głowie... Wcześniej Geddwyn powiedział Halowi, że występy tego faceta można porównać do jego obrazów. W rezultacie Hal zniknął w swoim namiocie ciężko obrażony (Rinne wykorzystała okazję, aby porwać gdzieś Mirandę), a ja byłam utwierdzona w przekonaniu, że nie chcę nigdy oglądać dzieł, o których była mowa. Dużą część koncertu spędziłam z zamkniętymi oczami - nie żeby mnie specjalnie przerażały kiczowate filmy grozy, ale patrzenie na rozgrywające się na scenie widowisko przeszkadzało mi w słuchaniu skądinąd dobrej muzyki.

...Siedzę nad kartką papieru i wzdycham. Nie przypuszczałam, że tak trudno mi będzie opisywać te dni. Najpierw miała być porządna opowieść, ale zabrakło mi na nią słów. Potem już bardziej relacja, ale wyszła mi strasznie sztuczna i wyglądająca jakbym ją przedstawiała na jednym wydechu. Teraz - jeszcze bardziej skrótowa relacja?
Nadal twierdzę, że oderwanie i przeskok do może nie innej rzeczywistości, ale konwencji, może wyjść na zdrowie, za to pisanie o nim... Jak zawsze w takich przypadkach wywijam w powietrzu wysychającym powoli piórem, patrzę na swoje zapiski i zastanawiam się czy to naprawdę byłam ja.
Pewnie dlatego, że zupełnie nie wspomniałam o tym, co uważam za najważniejsze - bo najważniejsze najtrudniej wyrazić. O tym, że wcześniej na łące odbywały się festiwale muzyki dawnej i ludowej, a jeszcze wcześniej, co pamięta już chyba tylko Da'ana, obchody ku czci Wielkiej Bogini. O tym, że nasza przewodniczka okazała się duchem opiekuńczym tamtego miejsca - dawniej czczona jako jeden z aspektów owej Bogini, potem zaś przerobiona przez szerzycieli nowej wiary na ich świętą, patronkę muzyków. Chętnie bym ją przedstawiła Ketrisowi i Vaneshce, i zobaczyła, co z tego mogłoby wyniknąć... O siedzeniu z Geddwynem w namiocie w deszczową noc, słuchając bębnienia spadających kropel, milszego dla ucha niż każda perkusja. I wreszcie o poranku po tamtej nocy, kiedy słońce ledwo wzeszło i mało kto był już na nogach. Kiedy muzyk, dzięki któremu poprzedniego dnia roiło mi się w głowie od krwawych plam, pająków, wrzasków i pomalowanych twarzy, zagrał tym kilkorgu wyspanym wybrańcom balladę bez prądu i kiczu. Cichym, wręcz niepewnym głosem (czyżby zupełnie zachrypł przez ten swój koncert?) śpiewał o zupełnie zwykłych ludziach i głowę dam, że w tym momencie wielu mieszkańców owego świata ze zdziwieniem spoglądało w okno, czując, że ktoś o nich myśli. Powoli napływali inni uczestnicy festiwalu, rozsiadali się na trawie i dołączali do tych "występów incognito" - miałam wrażenie, że dopiero wtedy naprawdę wyrażali siebie i odnaleźli poczucie przynależności, które i do mnie dotarło... Zresztą nie tylko do mnie. Geddwyn uśmiechał się porozumiewawczo, Rinne i nawet Miranda siedziały jak zaczarowane, przytulając się do siebie, a Da'ana przestała narzekać, że w dzisiejszej muzyce liczy się głównie otoczka. Tylko Hal został w namiocie, może śpiąc, a może nadal zamykając się w sobie.
I tylko kiedy myślę o tych właśnie chwilach, odzyskuję pewność, że jednak byłam tam na miejscu.
O, i nawet udało mi się o tym napisać. Za trzecim razem, co prawda, ale...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz