*

Gdziekolwiek jesteś,
Wyjdź za bramę!
Idź na pola,
Słysz wołanie!
To ja wołam.

Gdziekolwiek jestem,
To mnie nie ma.
Jest maligna,
Bo cię nie ma.
Jest pustynia.

Gdziekolwiek jesteś,
Też cię nie ma.
Jest maligna,
Bo mnie nie ma.
Jest pustynia.

Gdziekolwiek jestem,
Tam ty jesteś.
Tak jesteśmy
Jak milczenie
Po tej pieśni.

Jak dwa jabłka
Na czereśni.


Poeta

Chciałabym móc skrócić to opisywanie do minimum, tak jak marzyłam, żeby moja podróż była jak najkrótsza - nie wiem, ile w tym było tęsknoty, a ile zwykłego pragnienia spokoju. Próbuję sobie jednak przypomnieć czy zaczęłam pisać pamiętnik żeby się jeszcze bardziej wprawiać w pisaniu, czy żeby przynajmniej w nim nie dbać o styl, po czym doszłam do wniosku, że raczej to pierwsze. Z a c z ę ł a m, podkreślam. Czym to się w praktyce skończyło, to już temat na inne refleksje, w jakąś bezsenną i samotną noc.

Przestrzeń, w której się znalazłyśmy, przypominała mi trochę Wędrującą Ciemność, a konkretnie jej drugą warstwę. Pofałdowana, obowiązkowo mroczna... Bardzo nieprzyjaźnie mroczna. Czułam w niej atmosferę złości, jakby gniewała się, że ktoś jej zabrał światło.
- Nie światło - poprawiła mnie Eydís. - Kolory. Tu kiedyś rozciągała się Łąka Stu Tęcz, ale przestała istnieć razem z boginią, swoją patronką. Tęcze rozprysnęły się w ciemność, a wtedy narodziłam się ja i Veggdís. Ona lubi tu przebywać.
To brzmiało bardzo prawdopodobnie. Po chwili wszechobecny mrok rozświetliło nikłe światełko, jakby zaplątała się tu zbłąkana gwiazdka i próbowała choć trochę pocieszyć tę rozgniewaną noc. Skąd to upodobanie do mroku u potomkini bogów Jasności?
Kiedy zbliżyłyśmy się trochę, okazało się, że podążamy śladem kobiety w białej sukni, z dumą dzierżącej Światło Przewodnie niczym ogień olimpijski. Odwrócona do nas plecami szła powoli naprzód, a jej długie czarne włosy falowały, choć nie było wiatru.
- Vinga? - odezwałam się, a moja towarzyszka zawtórowała mi niemal z radością:
- Veggdís!
Kobieta obejrzała się, ukazując nam bladą i piękną, lecz zupełnie obojętną twarz. Zrozumiałyśmy naszą pomyłkę - owszem, byłaby żywą kopią bogini-malarki, gdyby nie jej białe oczy. Choć były skierowane ku nam, nie dało się odnieść wrażenia, że na nas patrzy, że cokolwiek widzi. Jak lalka.
- I jak to się stało, że zareagowała? - zapytała ciekawie Eydís nie wiadomo kogo, po czym podpłynęła do czarnowłosej i postukała palcem w jej czoło. - Twarda jak kamień. Powiedz no, kamienna wysłanniczko, to Veggdís posłała cię w drogę?
- Veggdís - potwierdziła tamta matowym głosem; a może było to jedyne słowo, które znała?
- A gdzie ona teraz jest? - nie ustawała bogini, ale nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Czarno-biała kobieta stała sztywno jak posąg, a Światło Przewodnie w jej ręce jaśniało przytłumionym blaskiem.
- Dokąd cię wysłała? - spróbowałam, nie mając specjalnej nadziei, że zwróci na to uwagę. A jednak...
- Do wyjścia - powiedziała głucho, a następnie znów się od nas odwróciła i ruszyła przed siebie.
- O nie, ja się tak nie bawię! - zirytowała się Eydís. Szybkim, gwałtownym ruchem znalazła się przed czarnowłosą i po prostu złapała ją za twarz. - Lepiej będzie, jeśli wrócisz do swojej gablotki!
Posypały się iskry, zaszumiało i blada kobieta zmniejszyła się do rozmiarów, które pozwalały zmieścić ją w dłoni. Bogini uśmiechnęła się z satysfakcją i schowała ją do kieszeni, a ja nie po raz pierwszy pożałowałam, że mam tylko dwie ręce. Torba zsunęła mi się z ramienia, potknęłam się o własny łuk, ale zdążyłam złapać Światło Przewodnie zanim zrobiła to Eydís lub zanim spadło gdzieś w głąb ciemności. Kiedy tylko chwyciłam figurkę w dłonie, natychmiast zgasła.
- No i znowu jest całkiem czarno - burknęła bogini, kręcąc parasolką. - Żebym tak mogła zostawić tu trochę kolorów...
- Spróbować zawsze możesz - rozległ się znajomy głos. - Już jedno oko poświęciłaś dla wyższej sprawy, możesz to zrobić i z drugim.
- Zależy, co nazwiemy wyższą sprawą, za pozwoleniem.
Na te słowa Veggdís wyłoniła się zza fałd ciemności, ze ślicznym, rozbawionym uśmiechem. Wyglądała jak uosobienie boskości - bardziej zwiewna, bardziej odległa, bardziej nieludzka niż przy naszym poprzednim spotkaniu. Nie zwracała już uwagi na rywalkę; przelewitowała obok niej i wbiła we mnie wzrok.
- Nie rozumiem, dlaczego tak się upierasz - powiedziała pogodnie. - Oddaj mi to.
- Wybacz, ale nie - popatrzyłam na Światło Przewodnie, z ulgą odwracając spojrzenie od jej oczu. Wirowały w nich okruchy o wszystkich barwach tęczy. - Zamierzam oddać tę rzecz do rąk własnych jej twórcy.
- Ale dlaczego ty? - nie ustępowała. - Nie chcesz mieć nic wspólnego z bogami, tak mówiła Devna. Chyba przyznasz, że ktoś o wiele bliższy...
To robiło się ciekawe, ale nie dokończyła, bo nagle przerwał jej wybuch dzikiego śmiechu Eydís. Zirytowana westchnęła.
- A więc to tak! - wykrztusiła bogini z parasolką, ocierając mieniącą się łzę. - Mogłam się spodziewać, że jeszcze ci ten pomysł nie przeszedł!
- Jaki? - wyrwało mi się, gnane niezdrową ciekawością zawodową i złym przeczuciem.
- Nie chcesz wiedzieć - machnęła ręką Eydís i było to najgorsze, co mogła powiedzieć, ponieważ w tej chwili przez moją głowę przemknęło mnóstwo myśli, a każda z nich była paskudna. - Pozwól mi raczej załatwić z nią porachunki. Nie przyszłam tu przecież po to, żeby tak mnie ignorowała.
- Bardzo przepraszam - słowa Veggdís wydawały się szczere. - To dlatego, że się spieszę. Byłam właśnie w drodze do piekła, żeby w porę powstrzymać Audråsa, a tymczasem muszę jeszcze przejść przez ciebie...
Rudowłosa coś odpowiedziała, ale na chwilę przestałam słuchać. Zajęłam się próbami włączenia tej przeklętej figurki, pomagając sobie paroma dosadnymi słowami, pozostała jednak zgaszona. Niechby nawet znowu zesłała mi wizje, byle tylko zadziałała!!
- Przypomnę ci, że jesteśmy teraz na moim terytorium - niespodziewanie blisko dobiegł mnie głos bogini-malarki. - Wiesz, że nie jesteś tutaj w pełni swojej mocy.
- Wiem, wiem - wzruszyła ramionami Eydís. - I właśnie dlatego załatwię to po ludzku. Wybacz, Jasnooka - skinęła mi głową, jakby czymś mi się naraziła. Dalszy potok niemiłych myśli w mojej głowie nie nastąpił tylko dlatego, że wszystko zaczęło dziać się naraz. Ledwo zdążyłam uskoczyć, gdy rudowłosa błyskawicznie złożyła parasolkę i zdzieliła nią rywalkę przez głowę. W tej samej chwili figurka zdecydowała się rozbłysnąć, na razie słabym i urywanym światłem. Z pewnością patrzenie na tłukące się boginie byłoby świetną zabawą, ale odwróciłam się od nich, trzymając Światło Przewodnie w wyciągniętych rękach. Czego ja chciałam, żeby zadziałało jak kompas? Żeby wskazało właściwą drogę? A czy tu w ogóle dało się rozróżnić strony?! Czułam się w tej dziwnej przestrzeni bardziej zagubiona niż kiedykolwiek ktokolwiek w międzysferze, daję głowę.
Aż wreszcie kula trzymana przez figurkę wręcz eksplodowała światłem i w jednej sekundzie poczucie zagubienia minęło. Zamknęłam oczy - i tak nie widziałabym nic w tym oślepiającym blasku - i po prostu ruszyłam przed siebie. Mogłam tak iść przez godzinę albo kilka minut, nie wiedziałam, ważne, że poczułam naraz obecność czegoś nowego. A raczej dopiero sugestię obecności. Oddaliłam się od bogiń, tego byłam pewna, więc...?
Opuściłam posążek i z obawą uniosłam powieki. Bezszelestnie, bezdźwięcznie, w moją stronę biegł wielki czarny rumak, widoczny w zasadzie tylko dzięki temu, że przyświecałam sobie drogę. Pędził tak szybko, aż miałam wrażenie, że zaraz po prostu wyląduję pod jego kopytami, ale nie, zatrzymał się w porę. Groźny i niezmęczony, zarżał donośnie.
- Zawieziesz mnie? - spytałam cicho, nie licząc na wiele. Kiedyś No Doubt zgadzał się nosić mnie na grzbiecie, ale przecież dawno tego nie robił - poza tym zawsze był niepokorną bestyjką (doskonale pasującą do swojego jeźdźca). Na domiar złego nie miał siodła, a ja nie miałam wystarczającej ilości rąk, mimo wszystko jednak nie stawiał oporu, gdy gramoliłam się na niego z mozołem. Przypuszczam, że zajęło mi to kolejną godzinę, ale sukces w końcu nadszedł.

Pędziłam przez tereny, na których nie miało prawa istnieć życie. Gorące, skaliste i wyjałowione. Ostre jak tysiące sztyletów. Czerwone jak ogień, szare jak kamień, żółte jak słońce w południe, mające zderzyć się z planetą, a może jak gorycz, tłumiona w ludziach przez wszystkie ich życia.
Trudno mi pamiętać, że piekło w Pieśni raczej nie bywa miejscem kary dla grzeszników, a po prostu przeciwieństwem ogrodu Ei'Ragny. Refren to sfera przeciwieństw; gdyby ich nie było, bogowie straciliby chyba sens bytu.
Pędziłam, a dokoła pojawiały się demony. Ale nie te rachityczne stworzonka, które kiedyś wydostały się do sfery materialnej i wystarczył Kaede, żeby im dokopać, tylko naprawdę paskudne demony, uosobienia lęków i najgorszych stron ludzkiej natury. Podążały za nami, to krzycząc przeraźliwie, to znowu kusząc, żebym zsiadła.
Ale ja próbowałam nie zwracać na nie uwagi, choćby dlatego, że No Doubt jej nie zwracał. Biegł przed siebie, roztrącając demony na boki, nie zważając na to, że staje się coraz bardziej duszno, a ziemia kruszy się pod kopytami i po prostu rozsypuje się w nicość.
I wreszcie, kiedy już zaczęłam się niecierpliwić - niecierpliwić, a nie bać, chyba że o to, by mi Światło Przewodnie nie wypadło z torby - zobaczyłam ich.
No Doubt sam się zatrzymał tuż przy występie skalnym, z którego był piękny widok na rozgrywającą się w dole walkę. Dość wysoko, bym mogła mieć zawroty głowy, ale i dość nisko, by przyjrzeć się w miarę dokładnie. Dwie postacie stały ramię przy ramieniu, otoczone mnóstwem demonów, które tylko czekały, żeby dobrać się im do skóry. Czekały, aż któryś z intruzów opadnie z sił. Tamci jednak nie mieli najmniejszej ochoty się poddawać. Jeden z nich trzymał w ręku iskrzący się miecz, który właśnie wbił w ziemię, przywołując tym pioruny, nie wiadomo dlaczego zielone. Nosił czerwoną pelerynę i hełm, od którego odchodziły dwa długie i rozgałęzione rogi. Naraz nad jego głową pojawiły się znaki - niestety zbyt małe, żebym je odczytała, zresztą i tak byłam w tym ich piśmie jeszcze gorsza niż w mowie. Ten drugi, jak zwykle spowity w mrok, odpowiedział coś, nie przestając wypuszczać z rąk coraz to nowych cieni.
Byłam właśnie w drodze do piekła, żeby w porę powstrzymać Audråsa...
Zdaje się, że to nie jego trzeba było powstrzymywać, do czegokolwiek był zdolny. Tu zdziałałby coś wyłącznie Kol'Ranveig, strażnik piekieł, ale dopóki tkwił w rajskim ogrodzie, nie można było na to liczyć. Jak oni tu właściwie trafili? Jeśli chcieli stoczyć epicki pojedynek, mogli być przezorni i wybrać sobie jakieś spokojniejsze miejsce!
Bez namysłu zeskoczyłam z konia, upadając na skalisty grunt i rozrywając w paru miejscach sukienkę. A co tam, ja też mogłam wyglądać jakbym uczestniczyła w wielkiej bitwie! Trudno, żebym widziała, co robię, nie mogąc oderwać wzroku od Aeirana. I zrobiłam jedyną rzecz, jaka mi przyszła do głowy - zawołałam go jak mogłam najgłośniej. A chociaż dopiero co powietrze drgało od rozwścieczonych wrzasków demonów, mój krzyk trafił w nagłą ciszę.
I wszystko zamarło. Nie przypuszczałam, że będzie tu taka akustyka.
Po chwili Aeiran obejrzał się na Audråsa, tworząc w dłoni kulę mrocznej energii.
- T e g o jeszcze nie próbowałeś, tak? - powiedział głośno i wyraźnie. Nigdy bardziej samotny i nigdy bardziej mój. - Jeśli tak pragniesz dokończyć, mimo wszystko...
Tamten odpowiedział szeregiem znaków, po czym cofnął się o krok z wyciągniętym mieczem.
Chyba właśnie tego brakowało do szczęścia demonom - żeby ich niedoszłe ofiary na powrót zwróciły się przeciwko sobie. Zaniosły się radosnym skrzekiem, przymierzając się do skoku, ale wtedy zdążyłam już wstać, podniosłam Przekorę Erlindrei i strzeliłam, prawie nie mierząc. Strzelałam tak przez następną chwilę, bo w dole był już tylko kłąb walczących stworów, które wszystko zasłaniały, wszystko zagłuszały. Co jeszcze mogłam zrobić? Z powrotem wsiąść na No Doubta, zamknąć oczy i zeskoczyć? Naturalnie, to przecież punkt kulminacyjny! Chciałabym móc siedzieć wygodnie na kanapie i widzieć siebie w tym decydującym momencie.
Oczywiście kiedy koń stanął na ziemi, spadłam z niego natychmiast, ale na to bym już nie patrzyła. Zrehabilitowałam się trochę, wstając z godnością - a o to trudno w takich okolicznościach! - i strzelając dalej. Nie będzie tego widać w zapiskach, ale byłam w jakimś amoku, takim, który czasem mnie ogarnia, kiedy za mocno wczuwam się w jakąś walkę. Coś we mnie pragnie, by nigdy się ona nie skończyła, przypominając mi, czym tak właściwie jestem.
Ale nie, w tym momencie nie walczyłam dla samego szału bitewnego.
Jeszcze kilka strzałów świetlistej energii, jeszcze kilka cieni, otulających napastników skrzydłami jak całunem - i wreszcie demony się rozstąpiły, przynajmniej na razie, a ja znalazłam się oko w oko z Aeiranem. Ciągle daleko od niego, ale przecież nie aż tak, jak przez ostatni rok. Audrås nieoczekiwanie gdzieś zniknął, ale to wywołało we mnie tylko ulgę.
- Co ci, u licha, przyszło do głowy, zapędzać się aż do piekła?! - wyrzuciłam z siebie jednym tchem. I pomyśleć, że podczas narady u bram ogrodu tak dokładnie sobie układałam, co mu powiem, gdy już się spotkamy.
Aeiran nie odpowiedział, tylko patrzył na mnie uważnie, wiedząc już, że ja to ja, a nie żadne złudzenie, a jednak wciąż się wahał. Aż w końcu, nie zwracając już uwagi na nic innego, zaczął iść w moją stronę. Na co zareagowałam tak, jak zrobiłoby każde szanujące się złudzenie - prędko uniosłam do twarzy łuk i strzeliłam. Jakimś cudem udało mi się dobrze wymierzyć i strzała przeleciała tuż obok jego głowy - co przyjął z zupełnym spokojem - trafiając prosto w paszczę czającego się z tyłu paskudztwa. Aeiran nawet się nie obejrzał, a tylko rozpiął wokół nas cienistą barierę, trudną do sforsowania nawet dla mieszkańców piekła.
- Wróciłaś - podszedł kilka kroków, ale wciąż staliśmy w pewnej odległości od siebie. Całe szczęście, bo gdybym tak raz go dotknęła, nie mogłabym już przestać.
- Pewnie, że wróciłam, przecież nie... - zaczęłam gwałtownie, ale zaraz się pohamowałam. - Nie, jasne. Miałeś pełne prawo stracić w to wiarę.
- Miałem? - zapytał, patrząc mi w oczy, aż zaczęłam tonąć w jego spojrzeniu. - Ufam ci. Nie ufam tylko opowieściom, które mi cię zabierają.
Teraz ja podeszłam bliżej i złączyliśmy dłonie, a potem ze spokojem patrzyłam, jak Aeiran zdejmuje barierę, bo przecież jakoś musieliśmy stąd wyjechać. Piekło ciągle było wokół nas, ale gdzieś przed nami był r a j.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz