3 VII

Nie po to chcę jechać do Chin,
by widzieć piękne świątynie,
wieżę jakąś Ming czy Tsin,
lub pejzaż w Kao-linie.
Przecież
póki mam twarz białą z różowym,
bez kurzych łapek na skroni,
marzyć o tym lub owym
nikt mi nie wzbroni.
Otóż:
Chcę jechać do chińskiej miłości,
chcę jechać do chińskiej wiśni,
najłatwiej tam i najprościej
sen chiński mi się wyśni.
Może
jakiś szumiący dostojnik
nieznany, żółty i ciemny,
w ramionach jedwabiem strojnych
nauczy mnie chińskich tajemnic?
Jakich?
Tajemnic laki, herbaty,
płaskich jak liść kapeluszy,
pagód i smoków rogatych,
i mojej własnej duszy.


Poetka

Dwie rzeczy mnie zastanawiają odnośnie tej podróży. Pierwsza, to fakt, że Tenari podejrzanie chętnie zgodził się zostać. Ale może akurat tym nie powinnam się przejmować. To chyba dobrze, że przedkłada zabawę z Ivy nad rozbijanie się po światach w niepewnych warunkach i niewiadomym celu. Tylko, że nawet w tym przypadku nie mogę powstrzymać niepokoju, nie mogąc go mieć na oku. Zaczęłam się nagle robić nadopiekuńcza? Może mi to zostało po tych latających wyspach.
Bardziej jednak... nie, nie przeszkadza mi, ale chyba konsternuje, że uparcie towarzyszy nam Geddwyn. W porządku, wyruszyliśmy z jednego punktu w tym samym czasie, ale miał zamiar się odłączyć i odnaleźć Brangien i Artena. Tymczasem jedzie z nami od tygodnia i najwyraźniej ma w nosie swoje wcześniejsze plany. Zagadywałam go o to parę razy, ale zawsze odpowiadał jakoś wykrętnie.

- Nie, wiśnie to nie są - powtórzył Geddwyn po namyśle. - Niby wyglądają podobnie, ale pachną zupełnie inaczej.
- Oczywiście, że to nie są wiśnie - Xianling, nasza młodziutka gospodyni, odciągnęła go od drzewa z pewnym zniecierpliwieniem. - Żadna wiśnia nie kwitłaby o tej porze i tak długo. Nasze drzewa dają nam więcej czasu na zachwyt ich kwiatami i dlatego przewyższają wszelkie wiśnie.
- Ależ urok kwiatów sakury polega właśnie na ich ulotności! - zaprotestował. - Jeśli można coś mieć i obserwować bez końca, szybko staje się to nudne i...
- A jeśli kogoś kochamy, to zaraz go zabijamy, żeby nam nie zdążyło przejść - wtrąciłam półgłosem, w przypływie wisielczego humoru. Na nieszczęście stałam obok straganu z owocami morza, gdzie mieliśmy nabyć składniki na kolację, tymczasem sprzedawca spojrzał na mnie zdegustowany i odsunął się.
- Zaraz tam zabijamy - Geddwyn również mnie usłyszał. - Uciekamy zanim tego kogoś skrzywdzimy swoją zmianą nastawienia. To przecież była twoja życiowa dewiza niegdyś?
- Niegdyś - prychnęłam, podchodząc do niego i dziewczynki, i rozejrzałam się wkoło. Aeirana nigdzie nie było widać; najwyraźniej znów przepadł w tłumie handlarzy, aby po jakimś czasie wrócić z kolejnym starannie zapakowanym przedmiotem, którego nie zechce mi pokazać. Najwyraźniej miasto Ko-Youan było dla niego taką skrzynią skarbów jak dla mnie swego czasu wyspa Yin'gian.
Niespodziewanie tłum na targu rozstąpił się, robiąc przejście dla lektyki niesionej przez czterech postawnych mężczyzn o grobowych minach. Wszyscy, kupcy i klienci, ustawili się prosto, lecz ze spuszczonym wzrokiem, jednak kiedy lektyka zatrzymała się i otworzyła, większość z nich rozluźniła się i podniosła oczy z przyjaznymi uśmiechami.
- Och, na Ben-Ten! Co za tempo! - młoda dziewczyna w bladoróżowych jedwabiach energicznie wyskoczyła z lektyki jeszcze zanim niosący ją zdążyli przyklęknąć. - A mówiłam, pojadę rikszą, ale on się uparł, a przecież piechotą bym dotarła prędzej... - urwała, uświadamiając sobie, że mnóstwo ludzi słucha jej narzekań i uśmiechnęła się do nich. - No cóż, dzień dobry wszystkim. A teraz mogę się wreszcie pospieszyć.
Była bardzo ładna, najwyżej pięć lat starsza od Xianling, a jej misternie ufryzowane włosy po rozpuszczeniu pewnie sięgałyby kostek. Wyglądała na wysoko urodzoną damę, ale pobiegła jak spóźniona na lekcje uczennica.
- Dzień dobry, Hong Zhei-Zhei! - zawołała radośnie Xianling, kiedy tamta nas mijała. W przelocie uśmiechnęła się i pomachała, a potem dopadła ledwo widocznych drzwi we wnęce jakiegoś budynku. Już miała zapukać, kiedy nagle zostały zamaszyście odsunięte i dziewczyna zderzyła się z Aeiranem, równie zaskoczonym jak ona. Wydęła usteczka i mruknęła coś raczej niepochlebnego, ale odsunęła się, pozwalając mu przejść. W końcu sama weszła do środka, zamykając drzwi z hukiem.
- Chciałabym kiedyś być taka jak ona! - odezwała się Xianling z rozmarzeniem.
- A kto to taki? - zapytał z zaciekawieniem Geddwyn. - Chętnie bym ją narysował, taką rozzłoszczoną.
- Mój szanowny gość wysoko mierzy - dziewczynka skłoniła się ironicznie. - To jedyna konkubina jego cesarskiej mości.
- W takim razie moja szanowna gospodyni również wysoko mierzy - odciął się z uprzejmym uśmiechem.
- Chcę być taka jak Zhei-Zhei, nie tym, kim ona - prychnęła, kierując kroki z powrotem do gospody - Zresztą wcale nie muszę być wysoko urodzona, by móc trafić na dwór. Cesarski sekretarz też nie jest... Co prawda ma możnego protektora, a Zhei-Zhei jest wprawdzie ze szlachetnego rodu, ale jej rodzina zawsze żyła na przyjaznej stopie z mieszczanami... Ale ja przecież wcale nie chcę znaleźć się na dworze, więc dlaczego wylewam się przed ciekawskimi turystami kiedy powinnam robić zakupy na jutro?!
- Zrób na trzy dni z wyprzedzeniem - doradził Aeiran od niechcenia, co wywołało jej oburzenie.
- Czy ja panu doradzam, co kupować, panie kolekcjonerze podrabianych amuletów?! - zjeżyła się.
- Z trzema... nie, czterema wyjątkami - nie - wzruszył ramionami.
- W każdym razie ja nie kupowałabym nic u tamtego znachora - Xianling wskazała budynek z tajemniczymi drzwiami, od którego się oddalaliśmy. - Dziwne, że nawet Hong Zhei-Zhei daje się nabrać na jego kuszące słówka. Zachęcać to on umie, o tak...

Zastanawiam się, czy Xianling nie jest tak zniechęcona do talizmanów i uzdrowicieli dlatego, że żaden nie pomógł jej matce przed siedmiu laty. Już kilka razy od naszego przyjazdu dawała wyraz tej niechęci; poza tym jest bardzo rezolutnym i niedającym sobie w kaszę dmuchać stworzeniem (moje przyjaciółki na pewno by ją polubiły). Prowadzi sporą gospodę tylko z dwojgiem starszych ludzi do pomocy i wydaje jej się to nie sprawiać większych trudności. Miała zaledwie sześć lat kiedy jej matka umarła, musiała więc szybko nauczyć się samodzielności. Jej ojciec jest kurierem i podróżuje po całym kraju...
Rzecz jasna, nie dowiedziałam się tego od samej Xianling. Po prostu Geddwyn umie się przypodobać jej starej pomocnicy, która nazywa go uroczym chłopcem i chętnie wyswatałaby go ze swoją wnuczką, gdyby ta nie była już od trzech lat zamężna i nie mieszkała w innej prowincji. Tak czy inaczej, Geddwyn wyciąga od staruszki rozmaite ploteczki oraz ciastka ryżowe; poza tym zaś głównie się obija. Jeśli nie snuje się z nami po mieście, siedzi na werandzie i rysuje drzewa. Gospody nie otaczają drzewa aeng-rô, ale mnóstwo miłorzębów.

- Jaki "podrabiany amulet" kupiłeś tym razem? - zapytałam Aeirana, wróciwszy z kąpieli. - Pokażesz mi wreszcie?
- Tym razem mogę - uśmiechnął się lekko i pokazał mi coś w rodzaju niewielkiej klatki zbudowanej z delikatnych pręcików. Była ozdobiona dwoma białymi kwiatami i można ją było zawiesić na ścianie.
- Tamten człowiek nazywał to łapaczem demonów - wyjaśnił. - Chociaż podobno nie tylko ich.
- I masz jakiś szczególny powód do skupywania takich rzeczy? - przyjrzałam się temu podejrzliwie. Chętnie wzięłabym do ręki i sprawdziła jak pachną te kwiaty, ale Aeiran wyraźnie wolał trzymać przedmiot z dala ode mnie.
- Nigdy nic nie wiadomo - stwierdził sentencjonalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz