4 VI

Kaede pojawił się z hałasem i bez uprzedzenia, a nawet bez porządnego przywitania. O dziwo, konno - choć wiozącej go klaczy nie kojarzyłam z Rozdroża, dla odmiany powiedziała wesoło dzień dobry i przeprosiła za niego. Miała ciemne umaszczenie i ogon zapleciony w warkoczyki.
- Jest coś, co chcę od ciebie pożyczyć - oświadczył rudowłosy tonem nieznoszącym sprzeciwu, zdjąwszy szpanerskie ciemne okulary. - Czerwony wisior z Nefrytowej Wyspy, przedstawiający motyla z podwójnymi skrzydłami.
- Na grzyba ci coś takiego? - zapytałam bez namysłu. - I właściwie dlaczego uważasz, że właśnie ja mam to w domu? Pamiętałabym... Chyba.
- Geddwyn-sensei mi powiedział. Właśnie od niego wracam - wzruszył ramionami Kaede.
To co nieco tłumaczyło - dwa z moich wypadów na Yin'gian swego czasu szczegółowo relacjonowałam przyjacielowi w listach, które, obawiam się, znał na pamięć. Może i przywiozłam stamtąd jakiegoś motyla... Miałam prawo o nim nie pamiętać w natłoku tych wszystkich naszyjników i pierścionków, które mi się walały po Szafie, a które i tak rzadko nosiłam.
W kasetce z biżuterią żądanego przedmiotu nie znalazłam. Naprawdę nie miałam pojęcia ani ochoty - a Kaede rozsiadł się na kanapie i też się nie kwapił - dałam więc znać Tenariemu, że może sobie trochę pobuszować po Szafie. Uszczęśliwiony zabrał się do roboty, a ja poszłam zaparzyć cynamonową. Kiedy wróciłam, motyl zdążył już wyfrunąć na światło dzienne - okazał się być w małym skórzanym woreczku, razem z wielkim sygnetem z jakimś dziwnym znakiem. Rzeczywiście był krwistoczerwony - z cieniutką siateczką złotych żyłek - i miał podwójne skrzydła. Wyglądał imponująco, ale nie zawiesiłabym sobie czegoś takiego na szyi... Za duży.
Kaede wziął wisior z miną pod tytułem "a nie mówiłem?".
- Masz zamiar to nosić? Czy dać Noelle? - uśmiechnęłam się krzywo, zastanawiając się, po co mu to. Nie znałam zastosowania przedmiotów z Yin'gian - Chin Kuei, która wymieniła je za moje opowieści, nigdy mi go nie chciała wyjawić. Mówiła, że wiązałyby się z tym długie historie, które kosztowałyby mnie jeszcze więcej. Niestety Kaede też nie uczynił mnie mądrzejszą o tę wiedzę.
- Dzięki - burknął tylko. - Oddam kiedy będę mógł.
Zabrzmiało to jak "o ile".
- Wracasz na Rozdroże? - nie przestałam się uśmiechać, rzucając porozumiewawcze spojrzenie Tenariemu. - Bo chętnie byśmy się wybrali, a skoro transport sam do nas zawitał...
Chłopak westchnął ciężko, ale po chwili namysłu kiwnął głową. Klacz też się nie sprzeciwiała dodatkowemu "ładunkowi", zwłaszcza, że dostała trochę obroku. Pokrzywa będzie się skarżyć, że ktoś ją objadał, kiedy jej nie było...

W zawieszonym pośród portali domu było zaskakująco cicho. Jakby wszyscy się pokładli spać albo poobrażali na siebie. Nie tego się spodziewałam - zawsze było tu gwarno, a teraz tym bardziej powinno. Tymczasem taka senna atmosfera... Chociaż nie, chyba dosłyszałam dziecięcy śmiech z ogrodu, ale Kaede tak prędko pociągnął mnie na górę, że nie miałam czasu się upewnić. Musiałam raczej pilnować się, by nie upaść, bo swoim zwyczajem trzymał mnie za głowę.
Dobiliśmy do pokoju, na którego drzwiach wisiała drewniana tabliczka z mnóstwem kolorowych serduszek. Niektóre były namalowane markerami, inne przyklejone... Kaede bezskutecznie szarpnął za klamkę, mrucząc coś o zdjęciu wreszcie tego dziadostwa.
- Wiem, że tam jesteś, Vanille, więc lepiej otwórz, zanim spalę te piekielne drzwi!! - zawołał ze złością, łomocząc w nieszczęsne drzwi pięścią.
- A teraz tu stój - puścił wreszcie moją głowę, słysząc szczęk zamka. Kiedy Vanny otworzyła i rzuciła mi się z piskiem na szyję, wyminął nas prędko, wpadł do pokoju i niemal siłą wyciągnął z niego Noelle, chwyciwszy ją mocno za rękę. Nie był to gest rozkazujący, a raczej obronny, jakby chciał dziewczynę zabrać jak najszybciej od niebezpieczeństwa. Pomachała nam tylko i tyle ich oboje widzieliśmy.
- Masz jakiś pomysł, gdzie ich niesie? - zapytałam z zadumą.
- Nic a nic - pokręciła głową moja kuzynka, ściskając Tenariego. - Kiedy wreszcie złapałam Noelle samą, nie zdążyłam jej o to zapytać... Zresztą nasza rozmowa i tak nie była zbyt produktywna.
Tenari spojrzał na nią pytająco, na co uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową.
- Myślałam, że będzie tu nieco... mniej spokojnie - powiedziałam, kiedy wychodziłyśmy z domu. - W końcu za tydzień ślub, powinno tu panować radosne przejęcie.
- Jakiekolwiek miałoby to być przejęcie, już dawno je przerobiliśmy - prychnęła Vanny. - Biorąc pod uwagę, ile czasu ten ślub był planowany i ile razy przekładany...
Wyszliśmy do ogrodu, z którego nadal dobiegał radosny śmiech Ivy. W zawrotnym tempie kręciła się w powietrzu, trzymana za ręce przez Blue. Kiedy jakimś cudem nas zauważył, spróbował się zatrzymać, przy czym o mało się nie przewrócił. Na szczęście udało mu się bezpiecznie postawić dziewczynkę na trawie. Oboje zaśmiewali się jak obłąkańcy. Vanny nie wytrzymała i też parsknęła śmiechem, tylko Tenari zrobił lekki grymas, patrząc na Strażnika spod zmrużonych powiek.
- No tak, jeden empata, druga ryzykantka - widząc to, Blue uśmiechnął się drwiąco. - Oboje mają swoje powody i oboje mają świętą rację. Opiekuj się nią lepiej niż ja - powiedział, podprowadziwszy chwiejącą się jeszcze Ivy do demoniątka. - Ja się zmywam.
- Znów tam, gdzie ostatnio? - Vanny spojrzała na niego z ukosa.
- Nie, światło życia mego twierdzi, że pokaże mi jakieś ciekawe miejsce, w którym jeszcze mnie nie było - roześmiał się z rozbawieniem niebieskowłosy. - Tam gdzie ostatnio nie da się jechać bez ciebie, przecież wiesz.
- Tak, jasne. Ty już lepiej jedź - machnęła ręką, nagle przejęta i równocześnie wyglądająca jakby... Miała czegoś dość.
Nie przestając się uśmiechać, Blue ukłonił się zamaszyście i zniknął. Ivy pociągnęła Tenariego do ogrodu i dopiero wtedy moja kuzynka odetchnęła z ulgą. Chociaż nie na długo.
- Napisz mu, że jak go dorwę, to mnie popamięta.
- Lex? - domyśliłam się. - Czemu sama mu tego nie napiszesz? Przyganiał kocioł garnkowi...
- Bo nie mam pojęcia, gdzie słać - naburmuszyła się.
- Ja w tej chwili też nie mam - wzruszyłam ramionami. - A ty mogłabyś się dowiedzieć poprzez Śnienie.
- Może lepiej nie - pokręciła głową. - Zatracanie się w ułudzie to jednak... Nie, tym razem nie.
- To może przynajmniej zrelacjonujesz mi wreszcie akcję "Wyciąganie Doineanna z Koszmaru"?
- Sama jesteś koszmar, koszmarze jeden - prychnęła Vanny i pokazała mi język. - Po tym jak mnie zostawiłyście samą z tą opowieścią na mej biednej głowie, obiecałam sobie, że nic ci nie będę relacjonować. Masz za swoje!
- Wiesz, jak żałowałam, że nie mogłam tam zostać - westchnęłam, spoglądając na iluzję nieba w górze.
- Nie, nie wiem. W każdym razie wyciągnęłyśmy i się skończyło. Pan o burzowym imieniu odnalazł swoją Lenore i będą żyli długo i szczęśliwie...
- Dopóki nie zostanie sama na świecie, stanie się czarownicą i oszaleje z rozpaczy?
- Tak się nie może stać! - zaprotestowała. - Przecież zmieniłyśmy jej historię!
- Jeśli tak, to nigdy nie powinna przenieść się w przeszłość. Nie powinnyśmy jej spotkać ani w ogóle niczego wiedzieć o tej historii. Nie zauważyłaś, że nasze wtrącenie się zaowocowało małym paradoksem?
- W takim razie może utworzyła się jakaś alternatywna czasoprzestrzeń - zadumała się Vanny. - Nie wiem, nie mnie o to pytać. Ważne, że tu i teraz wszystko dobrze się skończyło.
Uśmiechnęłam się, nie mogłam jednak odżałować niewykorzystanego potencjału tamtej opowieści.
- To co, może herbatki? - kuzynka uśmiechnęła się promiennie. - Andrea chyba robiła ostatnio jakieś nowe mieszanki.
- Nie tym razem - pokręciłam głową. - Powinnam szybko wracać do domu. Pożyczysz konia?
- Tak szybko?! - zdziwiła się. - Toż dopiero co przyjechałaś! Nawet się dziecku nie dasz pobawić z Ivy?
- Mogę go na trochę zostawić - poszłam na kompromis. - Ale sama wolę już jechać.
- Co cię tak gna do domu?
- Powiedzmy, że zawsze po długim okresie bezproduktywnego oczekiwania - uśmiechnęłam się. - kiedy tylko się gdzieś na chwilę wyrwę, po powrocie okazuje się, że ktoś już na mnie czeka. Niech przynajmniej tym razem nie czeka zbyt długo.
Vanny odwzajemniła uśmiech ze zrozumieniem i pociągnęła mnie do stajni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz