17 XII

Czy powinnam się przejmować, że kiedyś jacyś potomni będą czytać o tej podróży i wypytywać: a po co to? A dlaczego? Ale chyba każda moja podróż taka jest. I może się powtarzam.

To na razie dopisek z wczoraj. Otóż ujechaliśmy może dwie trzecie drogi – tak twierdzi Pokrzywa, bo ja poczucia czasu nie mam – kiedy wyjechały nam naprzeciw sanie. Tym razem nie było zaczarowanego gościńca, a w pojeździe zamiast Riena siedzieli dwaj jegomoście ze złotymi odznakami na czapkach, ale na moment zapomniałam, że to inna bajka. A potem przyszedł mi do głowy pomysł, który być może uskutecznię, kiedy lepiej się rozeznam w zmianach rzeczywistości. Na razie jednak to nie czas na takie roztrząsanie. Ważne, że wyjechano nam na spotkanie, w dodatku w pełni uprzejmości.
– Jaśnie pan na Aifric Gaulde zauważył, że zmierzacie w kierunku jego posiadłości – powiedział grzecznie ten jegomość, który nie powoził. – Oferuje wam gościnę, gdyż wkrótce rozpęta się zamieć.
Spojrzałam na niebo – nadal nie było ani jednej chmurki, ale Ellil z namysłem pokiwał głową i to przesądziło sprawę.
– Będziemy zaszczyceni – odpowiedziała Lilly, bo to właśnie do niej się zwrócono. Nie da się ukryć, że wyglądała najpoważniej z nas wszystkich. Chętnie też władowała się do sań, a tam okutała się w futra i niemalże zasnęła. Czasem zapominam, jak bardzo jest ciepłolubna, zwłaszcza, że przez całą drogę ani razu się nie poskarżyła.

Niewiele minęło czasu – a może to ciekawość czegoś nowego skróciła go w naszych umysłach – a już dotarliśmy do wzgórza, na którym wznosiła się oczekiwana posiadłość. Nie przypominała obronnego zamku, raczej pałacyk – elegancki i zdobiony rzeźbami. Po obu stronach każdego okna wyłaniały się ze ścian postacie, jakby podtrzymujące okienne ramy, a każda z dwóch wież miała balkonik, wręcz stworzony do spoglądania z niego w dół, oczekując ukochanego. Mimo wszystko jednak miejsce to nie krzyczało: Podbijcie mnie, mieszka tu snobistyczny frajer, a przynajmniej nie dla takich, którzy umieją słuchać.
– Te mury są wręcz przesiąkniete czarną magią – szepnęła Lilly, lecz nie tak cicho, by nie usłyszał tego woźnica. Ku jej zdziwieniu, uśmiechnął się z dumą.
– Oczywiście – przytaknął. – Poprzedni jaśnie pan Alastrann, który zaprojektował tę budowlę, był wielkim czarnoksiężnikiem, a jego syn nie ustępuje mu pola.
– Mam tylko nadzieję, że mnie tu nie zemdli – westchnęła Lilly, z podziwem przyglądając się rzeźbom. Było jasne, że c h c i a ł a przyjrzeć się posiadłości od środka.
– Ze mną przecież wytrzymujesz – pocieszyłam ją.
– No tak, ale to jest l u d z k a magia. Gdybyś się tyle o niej nasłuchała od babci, co ja…
To mogłam zrozumieć, ale już nic nie powiedziałam, bo Djellia i Ellil pociągnęli nas do drzwi (konie zostały już odprowadzone do stajni, gdziekolwiek się znajdowała). Otwarły się one same, z głośnym skrzypieniem, weszliśmy więc do środka. Naszym oczom ukazał się przestronny hol i schody, prowadzące na wyższe piętra. Gościnny gospodarz właśnie schodził, by nas powitać – a raczej zbiegał, w pośpiechu narzucając jasną marynarkę na dość wyświechtaną koszulę. Kiedy znalazł się na dole, zaczął od zgromienia nas wzrokiem.
– Co za kiepskie wyczucie czasu! – rzucił na przywitanie, szamocząc się z rękawami. – Akurat teraz, kiedy burza śnieżna ma szaleć przez całą noc! Na całej mojej ziemi takie rzeczy wie się z wyprzedzeniem!
– My jesteśmy tylko głupimi podróżnymi – powiedziała sucho Lilly i coś w jej głosie kazało mężczyźnie się zreflektować.
– Dlatego też po was posłałem. Wybaczcie – wygladał teraz jak chłopiec, który coś przeskrobał. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, odgarnął jasne włosy, które jednak znów opadły mu na oko. – Po prostu jeśli ta zamieć się uda, to będzie spory krok naprzód w moich eksperymentach.
No to pięknie, trafiliśmy na czarnoksiężnika-naukowca, tworzącego sztuczne zamiecie. Ale przyznam, robił całkiem miłe wrażenie, jeśli akurat się nie złościł. Nawet Lilly to później przyznała.
– Czy te eksperymenty mają jakiś wyższy cel? – spytała z zaciekawieniem Djellia.
Mag przyjrzał jej się uważnie, a na jego twarz wypłynął uśmiech, też chłopięcy, ale już zuchwały.
Zastanawiałam się, ile może mieć lat – nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia parę, ale w jego profesji nigdy nic nie wiadomo.
– Mam pomysł – powiedział. – Pójdziecie teraz na górę, zjecie kolację i szczelnie zamkniecie okna, a jutro porozmawiamy sobie o wyższych celach magii.
Przywołał kobietę w liberii, bardziej przypominającą żołnierza niż służącą, a sam szybkim krokiem zniknął w jakimś korytarzu.
– Mam nadzieję, że jaśnie pan Cairell nie zniechęcił państwa swoim zachowaniem – powiedziała kobieta, prowadząc nas na wyższe piętro. – Kiedy pochłaniają go badania, przestaje się przejmować czymkolwiek innym.
– A ja mam wrażenie, że się właśnie przejął – uśmiechnęła się Djellia i nie mogłam się z nią nie zgodzić.
Poza wieżyczkami, posiadłość ma trzy piętra, a nas ulokowano na drugim. Zauważyłam na każdym półpiętrze obrazy, ale w ruchu nie mogłam im się bliżej przyjrzeć, postanowiłam więc, że zrobię to nazajutrz. Najpierw były trzy wielkie portrety, które wydały mi się jakby znajome, wyżej zaś całą ścianę pokrywało malowidło, przedstawiające przepiękną wiosenną łąkę. Tam wszyscy obejrzęliśmy się z zachwytem, zapominając, że na zewnątrz jest zima i przemiła perspektywa śnieżycy.
W końcu dotarliśmy do naszych pokoi, niewielkich, a urządzonych z takim przepychem, że tylko uciec z krzykiem. Za to na kolację dostaliśmy pizzę, a nie jakieś arcywymyślne danie.
Zasypiałam z huczącym wichrem w roli kołysanki.

O poranku, zamiast grzecznie zejść na śniadanie, stanęłam przed trzema portretami, żeby je sobie dobrze obejrzeć. Towarzyszył mi Tenari i zdumiały mnie jego priorytety – choć tak się opchał kolacją, że właściwie nie powinnam się dziwić…
Pośrodku widniał wizerunek białowłosego maga o mądrym obliczu. Nosił granatową szatę w gwiazdki – dobrze, że bez kapelusza do kompletu – i wznosił wzrok ku górze, jakby się nad czymś zastanawiając. Po jego lewej stronie znajdowała się elfia dama o kasztanowych lokach i wyrazistych rysach, ubrana w efektowną zieloną suknię. Spoglądała kątem oka, stojąc z założonymi rękami i wyzywającą miną, jakby chciała rzucić jakąś ciętą replikę. Ostatni portret przedstawiał niewysokiego mężczyznę o ciemnej karnacji, wydłużonych uszach i wielkich, czerwonych oczach – z pewnością był vlexinem, pobratymcem mojej przyjaciółki San-Q. Ten z kolei wydawał się ciężko zniecierpliwiony tym, że musi tak stać i pozować, kiedy dokoła dzieją się ciekawsze rzeczy.
Nasączone myślami – dobiegł mnie przekaz od Tenariego.
– Te obrazy? – zainteresowałam się. – Czyimi myślami? Jakimi?
Zbyt mądrymi… Przeważnie – stwierdził z niechęcią. – Ale o tej pani ktoś myślał z pasją, o tym pośrodku z zawiścią, a o tym drugim z drwiną. Ciekawe, kto.
– Ja jestem ciekawa, dlaczego – uśmiechnęłam się.
Nie wgłębialiśmy się dłużej w temat, bo w tej chwili zbiegł do nas Ellil, kolejny, który nie musiał myśleć o jedzeniu. Był naprawdę podekscytowany.
– Słuchajcie, nie uwierzycie! – zawołał radośnie. – Ta łąka piętro wyżej, nie?
– No! – odruchowo wpadłam w jego ton.
– No właśnie! W tym obrazie są ukryte drzwi!
– I właśnie przez nie przeszedłeś – dokończyłam domyślnie. Lepiej, żebym to ja go objechała, zanim dowie się pan domu.
– Nie, tak dobrze to nie było – od razu mina mu zrzedła. – Nie udało mi się ich otworzyć.
– I bardzo dobrze – usłyszeliśmy poirytowany głos. Nasz gospodarz zjawił się w holu, a towarzyszyły mu Djellia i Lilly, uśmiechając się uroczo niczym hostessy.
– Nikt poza mną nie znajdzie drogi powrotnej, jeśli przejdzie przez te drzwi – ostrzegł czarnoksiężnik z groźną miną. – I nie wiem, czy nawet ja dałbym radę go potem odnaleźć.
– Dzień dobry – powiedziałam wesoło. – Udała się śnieżyca?
– Śnie… A, tak – nieoczekiwanie uśmiechnął się szeroko. – Tak, jak najbardziej! A skoro przyjęliście moją gościnę, zamiast zamarznąć tam na zewnątrz, zapraszam was na uczczenie tego sukcesu. W tych dniach i tak nie znalazłby się nikt inny, kogo mógłbym zaprosić.
– Mam nadzieję, że będzie herbata – wtrąciłam szybko. – Tylko herbatą oblewam.
– Jak dla mnie, może być nawet wyciąg z aloesu z miodem – roześmiała się Djellia. – Dawno nie miałam takiego widoku za oknem.
Zanim jeszcze nasza trójka zdążyła zejść, Tenari wysłał bezpośredni przekaz do czarnoksiężnika. Tamten zmarszczył brwi i rozejrzał się (nieco paranoicznie), ale szybko zorientował się, któż to mówi mu w głowie i spojrzał na niego z podziwem.
– Te osoby na portretach, tak? – odezwał się z namysłem. – Byli gośćmi mojego ojca, wiele lat temu. Pomogli mu ocalić nasze ziemie przed wielkim niebezpieczeństwem, choć wtedy stara posiadłość została zniszczona.
– Czyli troje bohaterów, tak? – mruknęłam. – Dałabym głowę, że już gdzieś widziałam takie portrety. W jakimś innym domu…
– Nie zdziwiłbym się – wzruszył ramionami. – Oni podróżowali po wielu światach, z pewnością wsławili się jeszcze innymi czynami wartymi uwagi. Nie mogę jednak powiedzieć wam o nich więcej – nie było mnie jeszcze wtedy na świecie.

Herbata się znalazła – miała lekki posmak miodu, ale nawet mi to nie przeszkadzało – a Cairell Alastrann okazał się całkiem miłym gospodarzem, choć często podnosił głos. Z początku byłam czujna, pamiętając, że przed dwoma laty mag o tym imieniu poważnie podpadł Kaede – sporo się o tym nasłuchałam od Enrith i jeszcze trochę od Geddwyna – potem jednak trochę odpłynęłam, kiedy rozmowa zeszła na magię. Djellia i Cairell faktycznie rozprawiali o jej naturze, przyczynach i skutkach, a to nie do końca był mój rewir zainteresowań. Ponieważ sama intuicyjnie posługuję się wrodzoną mocą – no i magią zawartą w rzeczach, ale to już inna para kaloszy – idea uczenia się zaklęć jest dla mnie nieco abstrakcyjna. Tylko raz tego próbowałam, ale w grę wchodziła magia związana z gwiazdami, więc trudno mi było przejść obok niej obojętnie… Nawet podróżowanie portalami traktuję jak coś, co potrafię od początku swojego istnienia – zresztą może rzeczywiście tak jest, zważywszy, że ciągle nie pamiętam swojego pierwszego życia. W każdym razie dyskusja stawała się coraz bardziej zażarta i głośna, aż w końcu Cairell warknął coś ostro – dopiero wtedy ocknęłam się z zamyślenia – wstał i z furią na twarzy wypadł z obwieszonej gobelinami komnaty. Djellia westchnęła z rozbawieniem i poszła za nim; jakimś cudem udało jej się go ugłaskać i przyciągnąć z powrotem, i znowu było całkiem miło.
Najważniejsze jest to, co uświadomił nam trochę później – jakoś mi to umknęło, ale świat, w którym przebywaliśmy, znajdował się na samym skraju Zachodu. Tuż przy granicy z Szarymi Światami. A to chyba nie do końca o to chodziło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz