4 V

Jaka szkoda, że moi towarzysze nie odznaczają się należytą cierpliwością… Ani Marius, ani Kaede nie doceniają możliwości wypoczynku na łonie natury i wsłuchiwania się w szum fal. Co prawda tylko ten ostatni ma porządną motywację, by iść dalej, ale obaj jednogłośnie nalegali, by rozejrzeć się po lesie. A potem przez długą, długą chwilę patrzyli na siebie wilkiem – wygląda na to, że każdy z nich postawił sobie za punkt honoru pilnowanie tego drugiego, nie ufając mu za żadne skarby.
Sama nie miałam specjalnej ochoty opuszczać plaży; czułam, a może tylko wierzyłam, że skoro nasza wyprawa zaczęła się od morza, to w morzu należy szukać śladów, o ile nie bierze się słowa „ślady” zbyt dosłownie. Chociaż taki Geddwyn pewnie mógłby zostawić zauważalne ślady na powierzchni wody… Byłam pewna, że nie zmierzamy we właściwą stronę, ale zgodziłam się, byśmy poszli wszyscy razem. Nie mogłam ryzykować, że panowie pozabijają się, kiedy nikt nie będzie patrzył, zwłaszcza jeśli jeden z nich postrzega las jako coś, co się dobrze pali.
Krążyliśmy tak nie wiadomo, jak długo, a las wydawał się nie mieć końca; może cały świat skupiał się wokół tego morza? Co, jeśli było okrągłe i mieliśmy iść przed siebie, a tak naprawdę to w kółko, by wreszcie dojść do punktu wyjścia jako zmęczeni życiem staruszkowie z końskimi szkieletami, które idą siłą rozpędu? Miałam szczerą ochotę uprzyjemnić pozostałym czas takimi dywagacjami, ale jakoś nie mogłam się zmusić do odezwania się choć słowem. Wszyscy milczeliśmy jak zaklęci; może sprawiła to cisza panująca wokół? Z pewnością jednak nie działała na konie, idące spokojnie za nami i toczące cichą rozmowę – a w każdym razie rozmawiały klacze, podczas gdy granatowy ogier nadal milczał, potrząsając tylko białą grzywą. Zabawnie wyglądały, ustawione od najjaśniejszej do najciemniejszej i plotkujące jak nie przymierzając San-Q i Lilly ze mną pośrodku. Pogodna i rozszczebiotana Violet Shadow, Nindë, która chętnie poszłaby w jej ślady, gdyby zapomniała, że ma być mroczna i wredna, a między nimi, w roli rozjemcy, Ayomide o mnóstwie warkoczyków i flegmatycznym tonie głosu. Rozmawiały na tyle cicho, że nie dało się rozróżnić słów, ale z tego, jak często na nas spoglądały (równie często się do nich odwracałam), wynikało jasno, że uważają się za jedyne rozsądne w tym gronie. Nawet jeśli poza tym ich zdania się różniły.
Niby wybraliśmy się na rekonesans, a jednak ja starałam się nie patrzeć w górę ani nawet na boki. Od widoku ciągle takich samych drzew, w dodatku zdecydowanie za wysokich, kręciło mi się w głowie. Słowo daję, nigdy nie zrozumiem lasów sosnowych. Są takie zatłoczone, a jednocześnie takie puste. Za to zapach unoszący się w powietrzu jest niezwykle orzeźwiający.

Gdy minęła już trzecia z rzędu wieczność, zaczęłam dochodzić do wniosku, że może jednak idziemy we właściwym kierunku – choć przecież tylko w kierunku morza byłoby właściwie! – a las nie ma zamiaru się kończyć, ponieważ ja tego nie chcę. Gdybym wypowiedziała to na głos, wszyscy pewnie by mnie sklęli, choć niekoniecznie zrozumieli to w taki sposób, co ja. W końcu jednak znaleźliśmy wykładaną płytami drogę, świadczącą o istnieniu cywilizacji gdzieś niedaleko. Tą drogą doszliśmy na skraj lasu… I dalej nie, choćby nie wiem, co.
- Co jest, ktoś tu postawił niewidzialną ścianę?! – zdenerwował się Kaede po tym, jak uderzył się w nos. – To przecież nie jest koniec świata, zza drzew widać ulicę!
- Byłeś kiedyś na końcu świata? – zainteresowała się Ettard, która do tej pory jeszcze boczyła się na niego.
- Nawet dwóch – burknął i skrzywił się, jakby to nie były miłe wspomnienia. Zwykle zresztą mówił, że jego podróże z Geddwynem nie należą do miłych wspomnień, ale kto by w to wierzył tak do końca?
Zbliżyłam się do owej przeszkody i dotknęłam jej dłonią. Była wyczuwalna, niemalże materialna, ale też nie sprawiała wrażenia czegoś sztucznego. Jakby wyrosła z tej ziemi razem z drzewami. Nawet w dotyku była chropowata niczym kora drzewa.
Również Ettard przeprowadziła dokładne oględziny, grzebiąc przy tym w ziemi, po czym podeszła do mnie.
- To czary – osądziła. – Druidzkie czary.
- Skąd wiesz?
- Stąd – uśmiechnęła się i wskazała pod nasze nogi. Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, ale ze ściółki wyrastały małe kwiatuszki, żółte i pomarańczowe. Nie rzucały się w oczy, ale kiedy już się je dostrzegło, wywoływały radosny uśmiech, rozjaśniały ten ciemny las swoją obecnością. Pochyliłam się i zobaczyłam, że płatki mają zielone obwódki.
- Dotknij.
Musnęłam palcem jeden z kwiatków i nagle zakręciło mi się w głowie. Wstałam powoli, z uczuciem jakby coś wyciągnęło ze mnie siły. Minimalnie, ale jednak.
- Czary wymagające naruszenia Równowagi czasem tak działają – minstrelka pokiwała głową z mądrą miną. – Tak tłumaczył mi mistrz Belinus. Widocznie ktoś tu włada podobną mocą.
- Jeśli w ogóle jest tu ktoś oprócz nas – mruknęłam, patrząc poza zasłonę drzew. Po drugiej stronie ulicy, za kolejnym rządkiem sosen, dojrzałam druciany płot i drewaniane dachy. Czyżbyśmy trafili do jakiejś miejscowości wypoczynkowej? Jeszcze chwila, a przyjdzie pan w zielonym mundurku, domagając się mandatu za palenie ognisk w miejscu niedozwolonym… O ile ktoś może przejść przez niewidzialną druidzką barierę.
- Jak myślisz, dałabyś radę zdjąć to zaklęcie? – rzuciłam od niechcenia.
- Ja?! – wystraszyła się. – Ja przecież nie dysponuję taką potęgą… Nie używam magii w taki sposób…
- Daj spokój, przecież nasze konie mogłyby nas tam przenieść – burknął na mnie Kaede. – Ty sama mogłabyś to zrobić.
- Nie wiem, jak Miya, ale ja bym nie mogła – przemówiła Pokrzywa cicho i bardzo, bardzo niechętnie. – Zdaje się, że ta osłona rozpościera się ze wszystkich stron. Na górze i na dole też.
- Ktoś bardzo nie chce, żeby inni tam wchodzili – dodała Ayomide i potrząsnęła grzywą. – I ma na to skuteczne sposoby.
- No widzisz – zwróciłam się do Ettard przepraszająco. I od razu wszystkie spojrzenia skierowały się w jej stronę. Tylko że zamiast dalej się krygować, nagle uśmiechnęła się – uroczo i złośliwie.
- Jeśli mam zdjąć to zaklęcie – powiedziała powoli. – Musicie oczyścić ziemię z tych wszystkich kwiatów. One czerpią siłę potrzebną do utrzymania bariery.
- Ze wszystkich…? – wykrztusił Marius, nota bene chyba pierwszy raz tego dnia.
- Skąd możemy wiedzieć, jak daleko one się ciągną?! – warknął w tej samej chwili Kaede, a potem obaj spojrzeli na siebie spode łba.
- Co jakiś czas będę próbować i powiadamiać was, jeśli zaklęcie nadal będzie zbyt silne – podsunęła minstrelka, nadal z tym samym uroczym uśmiechem.
W rezultacie przez następne kilka wieczności siedziała sobie spokojnie i brzdąkała na harfie, podczas gdy my w pocie czoła zrywaliśmy te przeklęte kwiatki. Było ich dużo więcej niż się spodziewaliśmy – niż mieliśmy nadzieję – a każde dotknięcie takiego rosnącego jeszcze w ziemi wysysało siły, toteż kiedy Ettard radośnie zdecydowała, że wystarczy, byliśmy skrajnie wyczerpani. Cała szóstka, bo również nasze konie włączyły się do akcji i zjadały zielsko z apetytem; kiedy jednak klacze omal nie padły ze zmęczenia, granatowy pasł się dalej, jak gdyby nigdy nic i chyba zeżarł tego draństwa najwięcej. Gdybyż można było to przewidzieć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz