23 V

Przypuszczam, że gdzieś poza nami kończyły się i zaczynały światy, następowały kulminacje, tworzyły się nowe opowieści… Ale nawet, gdyby to wszystko nas dotyczyło, nie zwrócilibyśmy pewnie na nic uwagi.
Skąd się nam to wzięło? Szaleńcza pogoń za czymś niedoścignionym – niby to za J, ale później nawet ona przyznała, że nie rozumie swojego zachowania w tamtej chwili. Nindë zaś mówiła, że nie miała nad sobą kontroli i czuła się, jakby obserwowała obce jej zjawisko – a przypuszczam, że gdyby pozostała świadoma, zachwyciłaby się. Tymczasem od momentu, gdy ruszyliśmy konno za Dzieckiem Chaosu, wszyscy byliśmy jak opętani. Nie bezwolni jak marionetki, ale właśnie jak opętani. Albo jakby ktoś odczytywał nas z książki rozemocjonowanym głosem – i te emocje nas porwały. Czy na chwilę zawładnęła nami jakaś potężna, prastara opowieść? Na razie nie znajduję innego wytłumaczenia i mogę się tylko cieszyć, że nie trwało to zbyt długo. Wystarczająco jednak, byśmy mogli opuścić tamto odarte z życia miejsce, przejechać galopem przez kilka światów i zatrzymać się gdzieś, gdzie niebo było fioletowe, a pośród drzew o fantazyjnych kształtach przemykały małe stworzonka o ptasich piórach i ludzkich głosach…
Nie wszyscy zdołaliśmy się tam zatrzymać – J pognała dalej, a za nią Marius, choć jego najmniej podejrzewałabym o zdolność wczucia się tak mocno w opowieść (a może właśnie dlatego?). I to on ją dopędził, przeciął drogę i przyprowadził z powrotem do nas. Zeskoczyli z koni, małomówni i zdezorientowani; J usiadła pod drzewem, a Marius został natychmiast zaanektowany przez Ettard, ale nie odpowiedział na żadne jej pytanie, a było ich wiele. Aeiran i ja również zsiedliśmy z No Doubta, trzymając się mocno za ręce, jakby kolejny krok miał poruszyć ziemię i rozegnać nas na przeciwne strony świata.
- Nie róbmy tego więcej – powiedział Aeiran cicho, wyrażając tym również moje myśli.
- A jesteś w stanie z a p l a n o w a ć, że to się więcej nie zdarzy? – prychnęłam, starając się odzyskać zimną krew.
Podeszła do nas Nindë, trąciła mnie pyskiem w przepraszającym geście. Na razie niczego nie wyjaśniała, ale właściwie mogła mi powiedzieć tylko to samo, co ja jej. Pogłaskałam ją, zdobywszy się na uśmiech.
Wkrótce potem zobaczyliśmy majestatycznie sunącą po niebie łódź; jej właścicielka nie dała się ponieść ogólnemu szaleństwu, ale udało jej się nas nie zgubić. Łódź obniżyła się i zatrzymała nad wydeptaną ścieżką z drogowskazem głoszącym: DO JYOTI – widziałam już kiedyś taki, ale w zupełnie innym miejscu – i już wyraźnie widziałam, że wygląda jak namalowana farbą. Z twarzy i postawy czarno-białej bogini biła nieopisana furia, ale jakoś nikt poza mną nie zwrócił na to uwagi, więc pozostała tam w górze, nie komentując niczego. Może nie chciała się zniżać do rzucania przedmiotami, a może miała inny powód, nie mam pojęcia.

- A ja uważam, że masz pełne prawo zatrzymać sobie tego konia – upierała się Ettard. – Nawet jeśli te tam nie są co do tego przekonane.
„Te tam”, czyli Pokrzywa i Shadow, pasły się spokojnie, podczas gdy granatowy ogier robił sobie porządną przebieżkę. Prezentował się bardzo efektownie – szybki i zwinny, z grzywą niczym postrzępiony biały obłok na wieczornym niebie. Marius przyglądał mu się z podziwem, ale ciągle oponował.
- Ani mi go nie podarowano, ani go nie schwytałem – tłumaczył. – Po prostu się przyplątał. Nie mam do niego żadnych praw.
- Przyszedł, bo nas sobie wybrał – odbiła piłeczkę minstrelka. – Jest niezwykły, ma swoje zdanie i wyraźnie lubi cię nosić. Wiesz, ile mogłabym ci opowiedzieć legend o bohaterach na zaklętych rumakach?
- Takie legendy są nie… – zawahał się; jakiegokolwiek określenia zamierzał użyć, zbyt wiele już widział, żeby czepiać się legend, które w jakimś punkcie rzeczywistości mogły być prawdą. – Chodzi mi o to, że byłby to kiepski interes. Dla jednych jest się bohaterem, a dla innych rzeźnikiem Jedni będą pisać legendy, a drudzy historię.
Słysząc to uśmiechnęłam się i poczułam, że mam już dość podsłuchiwania ich zza drzewa.
– Czasem bohaterem zostaje ktoś, kto z pozoru zupełnie się do tego nie nadaje – powiedziałam w przestrzeń; oboje odwrócili się gwałtownie, jakbym zakłóciła im jakiś ważny moment. – Wystarczy, jeśli umie odpowiednio owinąć wokół siebie opowieść.
- A co, jeśli opowieść owinie się tak mocno, że go zadusi? – przestraszyła się Ettard.
- Tego nie wiem – wzruszyłam ramionami. – To ty chcesz wtłoczyć Mariusa w tę rolę, więc może najpierw przemyśl sprawę.
Nie przypuszczałam, że oboje obrażą się pokazowo, skoro do tej pory się spierali. No trudno. I tak przestałam zwracać na nich uwagę, gdy dostrzegłam, że w moją stronę zmierza Vinga. Nie w łodzi, co prawda, ale i tak szła odrobinę nad ziemią – albo sprawdzała, na ile ją stać poza jej domeną, albo wręcz chciała się popisać. Nie bez ciekawości ruszyłam w jej stronę – wtedy zatrzymała się i zaczekała aż podejdę.
Nawet bez takiego zachowania czułam się nieswojo w jej obecności. Po prostu za bardzo przytłaczała swoją prezencją, żeby paradować w towarzystwie zwykłych śmiertelników (czyli całej reszty światów). Do tego te tęczowe plamki wirujące jej w oczach…
- Już rozumiem – powiedziała tonem kogoś, na kogo spłynęło wielkie oświecenie. – Dopatrzyłam się w tobie sensu i przyczyny.
- Tak? – zapytałam grzecznie.
- Jesteś demonem – oznajmiła prawdę starą jak świat (może nie ten konkretny, ale na pewno któryś). – A każdy bóg ma swój cień w postaci demona. Cień, z którym musi się zmagać.
O, ale metafizycznie i teologicznie się zrobiło. Chętnie bym ją pokazała ludziom w Jasności. Z tabliczką: TACY WAMI WŁADALI. Pasowałaby im.
- No, jestem – przyznałam spokojnie. – Kto ci to uświadomił? Devna?
- Aysel. – dlaczego wcale mnie to nie zdziwiło? Na ile poznałam pana o stu-i-trochę-więcej maskach, mógł jej wiele różnych rzeczy nagadać. – On otworzył mi oczy i zrozumiałam. Trzymasz się mojego towarzysza podróży, aby go ograniczać. Aby nie mógł w pełni być tym, czym być powinien.
Muszę przyznać, że po tej przemowie na chwilę się wyłączyłam, żeby zastanowić się, o co jej właściwie chodzi.
- Aha – odezwałam się inteligentnie, gdy ta chwila już minęła. – A Aysel wspominał, czego demonem jestem?
- Jak to czego? – Vinga (powinnam nazywać ją Veggdís, ale już się przyzwyczaiłam) wydawała się autentycznie zdziwiona. – Demony nie są „czegoś”, to nasz przywilej.
Musiałyśmy stanowić ciekawy widok – zauważyłam kątem oka, że Ettard i Marius bezczelnie nas obserwują. Machnęłam na to ręką, podobnie zresztą jak na boginię, która chyba w każdym miejscu poza Pieśnią wydawałaby mi się po prostu nie na miejscu. Nie tylko to, co mówiła, ale całokształt.
- Zdecydowanie bardziej cię lubiłam, kiedy udawałaś człowieka – stwierdziłam szczerze i odmaszerowałam, ale i tak deptała mi po piętach. Metaforycznie, bo na ziemię nie zeszła.
Ten dzień najwyraźniej był dobry do sprzeczek, bo trochę dalej „towarzysz podróży Vingi” toczył właśnie dyskusję z J. Tyleż poważną, co zwięzłą – składającą się z pojedynczych słów. Nie rozumiałam, dlaczego nadal ciągnęli temat – no dobrze, dziecko postanowiło cofnąć czas w pewnym miejscu, poważnie przez to naruszając jego upływ w paru innych częściach tamtego świata, ale błędy zostały mniej więcej naprawione, więc i całą sprawę powinno się zamknąć. Tylko że pozostawało coś, o czym smarkula najwyraźniej wiedziała – miejsce pobytu Geina, zaginionego bóstwa Losu.
- Nie – powiedziała właśnie po raz kolejny. Nie wyglądała już na obrażoną – wręcz przeciwnie, wydawała się całkiem nieźle bawić.
- Dlaczego? – Aeiranowi udało się zakłócić monotonię rozmowy.
J połknęła haczyk, zamiast odpowiedzieć: „bo nie”.
- Bo na nic ci się to nie przyda – prychnęła. – I tak tam nie pójdziesz.
- Ale ja pójdę – wtrąciła Vinga, która od razu odgadła, w czym rzecz. A może wcześniej przysłuchiwała się ich wymianie zdań? Tak mniej więcej przez godzinę?
- Tak, jasne, ty pójdziesz – J skrzywiła się, nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem. – A wtedy to miejsce schwyta cię, tak jak schwytało tego pana w kapturze. Gein, tak mu było? No więc Gein na pewno ucieszy się z towarzystwa. Ja miałam nadzieję, że Miya się ze mną wybierze, a nie jakaś pięknisia z przeciwnego bieguna!
- O jakimkolwiek miejscu mówisz, wydajesz się dobrze je znać – bogini spojrzała na nią podejrzliwie. – Należy do ciebie, czyż nie? Masz nad nim kontrolę?
- A jeszcze czego! – J zamachała rękami w przesadnej panice. – Ja tylko zamieniłam tamte trzy bóstewka w żaby i zaraz oddałam cały bałagan komu innemu! Nic mi do niego!
I wtedy zaświtało mi w głowie niepewne, ale niepokojące podejrzenie.
- Wędrująca Ciemność – powiedziałam bez namysłu. – Chcesz mnie zabrać do Wędrującej Ciemności?
- Jasne! – ucieszyła się. – Nie mogę się doczekać, co powiesz, jak zobaczysz! A zobaczysz, że będzie fajnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz