20 V

Z pewnością nie płynęliśmy przez morze, choć woda miała słony smak. Większą część drogi przebyliśmy w pełnym oświetleniu – nie wiem, w jakiej skale wydrążony był ten korytarz, ale emanowała zielonkawą poświatą (czy dla odmiany po ciśnieniu powinnam się była martwić promieniowaniem?). A kiedy zaklęcie przestało działać, nasze wierzchowce pokazały, na co je naprawdę stać. To było jak przysłowiowe chodzenie pomiędzy kroplami deszczu, ale odnosiło się po prostu do wody – i nikt mi już nie wmówi, że w środowisku składającym się głównie z wody nie jest to możliwe. Pokrzywa i Shadow pokonywały kolejne odcinki trasy w czasie zbyt krótkim, by się zachłysnąć, a koń Mariusa (zdążyłam już zacząć o nim myśleć właśnie jak o koniu Mariusa) jakoś szedł w ich ślady, choć podobno nie był taki jak one. Wydawało się raczej, że znajduje sobie nowe wyzwania i eksperymentuje – z pełnym sukcesem. Jazda trwała tak krótko, że ledwo zdążyłam odnotować rosnącą temperaturę wody (i zatęsknić za ciepłą kąpielą).
Smok barwy zmatowiałego srebra czekał przy wylocie korytarza, a ściślej mówiąc, nad gorącym źródłem, które bulgotało, parowało, no i było podświetlane od wewnątrz. Wyszliśmy z wody, otrzepaliśmy się mniej więcej, a gdy się obejrzeliśmy, on już czaił się za nami – klasycznie. Pokryty czarnymi zawijasami łeb o srebrnej grzywie zniżył się, by mocno wciągnąć powietrze i dokładniej wyczuć, gdzie jesteśmy. Z bliska dało się zauważyć, że ktoś wyłupił mu oczy.
- Może byśmy się tak zmyli, zanim zrobi jakiś gwałtowny ruch? – burknęła Nindë.
Smok jakby tylko na to czekał. Skoczył ku nam zaiste gwałtownie, kłapiąc zębami i wydając dźwięk kojarzący się z elektryczną gitarą, do której dorwał się ktoś bez talentu. A może była to tylko kwestia akustyki? Ściany jaskini, w której znajdowało się źródło, nie tylko świeciły, ale i odbijały dźwięk, który wracał ze zdwojoną siłą. Z nas wszystkich tylko smokowi wcale to nie przeszkadzało.
- A myślałem, że gorzej już być nie może – syknął Marius, zakrywając sobie uszy.
- Ktoś coś mówił o szybkiej ucieczce – Ettard niespokojnie rozejrzała się wkoło. – A gdzie Kaede?
- Został na dole – rzuciłam, uchylając się przed kolejnym atakiem, tym razem ogonem. Na szczęście smoczysko było dość nieporadne jak na przedstawiciela jednego z najgroźniejszych – a w każdym razie najwredniejszych – gatunków w światach. Nie mogłam ukryć zdziwienia, jak taki się mógł uchować – to, że Shael’lethy były dotąd uważane za wymarłe, to jedno, ale jakie stado zostawiłoby go przy życiu? Nie dość, że oślepionego, to jeszcze wyraźnie postarzałego…
No dobrze, nie będę się mądrzyć. Znam tylko jedną gromadę smoków tego typu – gromadę Caranilli. A Caranilla bywa wredna tylko wtedy, kiedy musi.
Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, to oczywiście, mogliśmy zwiać portalem albo po prostu konno – z takimi wierzchowcami jak nasze teoretycznie powinna to być bułka z masłem. One jednak wpadły w lekką panikę i raczej nie dałyby się tak od razu dosiąść… A Violet Shadow w którymś momencie zmieniła się w małego ptaszka z długim ogonem i po prostu pofrunęła do jednego z wąskich korytarzy odchodzących od jaskini. Słowo daję, zaczęła mi się ona kojarzyć z pająkiem o wielu odnóżach… Jaskinia, oczywiście, nie Shadow. Co to miało być, kolejny labirynt, tylko tym razem n a d dnem?!
Smok szalał jakby już od dawna nie miał nic, czym mógłby się pobawić. Pewnie zresztą tak było. Na szczęście nie zionął ogniem, jak Sera’fiele, ale i tak lepiej było do niego nie podchodzić bez broni o potężnej sile rażenia. Dystansowej.
A potem nadeszła jedna z tych chwil, w których można uciec się do najgłupszego sposobu, a on i tak okaże się skuteczny.
- Schowajcie się gdzieś! – zawołałam do pozostałych. – Spróbuję odwrócić jego uwagę!
Nie tracąc czasu, przeniosłam trochę wody ze źródła i chlusnęłam nią w smoka. A kiedy odwrócił się do mnie i ryknął, ja też krzyknęłam, a mój głos rozpłynął się w echach…

…Echa powracały, coraz głośniejsze, coraz bardziej wyraźne. Tylko coś mi nie pasowało – dlaczego słyszałam dwa ludzkie głosy, zamiast tego dźwięku, który omal nie rozsadził mi głowy? Po chwili jednak głosy ucichły, co nie onaczało, że teraz już będzie tylko lepiej. I bardziej zrozumiale. Wręcz przeciwnie.
Coś dmuchało mi w grzywkę.
Coś s k u b a ł o mi grzywkę!
- Zęby precz – odezwałam się jak najgłośniej zdołałam, czyli tak ledwo-ledwo.
- Wiedziałam, że to poskutkuje! – ucieszyła się Pokrzywa.
Otworzyłam oczy – leżałam na zielonej trawce, a dokoła rosły śliczne, kolorowe, romantyczne i kiczowate kwiaty. Na niebie wisiał księżyc w pełni i cały rój gwiazd, co było już widokiem bardziej „pode mnie”.
Z trudem usiadłam, marząc o garści tabletek przeciwbólowych. W głowie mi dudniło, czułam ból w całej twarzy, gardle i okolicach łopatek; to ostatnie mogło oznaczać tylko jedno.
- Skrzydła – mruknęłam z niechęcią – Całe lata z nich nie korzystałam.
- Nie wiedziałam, że to potrafisz – szepnęła przejęta Ettard. – Jesteś… aniołem czy kimś takim?
- Też coś – parsknął Marius. – Nie widziałaś, jak wyglądała? Bardziej przypominała tego smoka niż cokolwiek innego.
- Chyba się nie przemieniłam? – zapytałam szybko.
- Nie – zapewniła Pokrzywa. – Miałaś skrzydła i takie wzory na rękach jak u tego smoka, ale poza tym wyglądałaś jak zawsze.
- A wy mieliście się schować, dobrze pamiętam? A zamiast tego podglądaliście.
- Ktoś musiał byś tym czujnym w takich okolicznościach – stwierdził Marius oschle.
- Uciekliśmy do jednego z korytarzy – dodała minstrelka. – Ale ne jego końcu znajdował się portal i… jakoś nie uznaliśmy za stosowne go przekraczać. A kiedy wróciliśmy, ty miałaś skrzydła i rozmawiałaś ze smokiem.
- O czym tak właściwie gadaliście? – zainteresowała się Nindë.
- Nie pamiętam… Może to i lepiej – pokręciłam głową, co wywołało jeszcze głośniejsze dudnienie. – Nawet nie miałam w planach czegoś takiego. Cóż, ważne, że poskutkowało.
- Nie rzuciłaś się na nas z zębami, a smok ustąpił, jakby trochę skołowany. Fakt, poskutkowało.
Westchnęłam, pogrążając się w niewesołych myślach. Naprawdę, nie spodziewałam się takich konsekwencji bohaterskiego odwracania uwagi. Co jest, przez ostatni rok nie raz i nie dwa zetknęłam się z Shael’lethami i dopiero teraz obudził się we mnie smok?! Choć oczywiście lepiej byłoby wcale niż późno. Skoro nawet po bardzo, bardzo niepełnej przemianie (a pełna zdarzyła mi się ile razy? Dwa?) skończyłam z kacem moralnym…
Trudno, było, minęło. Machnęłam ręką na te myśli i spróbowałam wstać.
- No to co robi… – zaczęłam i na moment straciłam równowagę – …my?
- Nie możemy nigdzie jechać – przypomniała Ettard. – Nie ma Violet Shadow!
- Wróci, nie martw się – pocieszyła ją Pokrzywa. – Nie jest z tych, co tchórzą na polu walki. Na pewno poleciała po posiłki… Ja bym tak zrobiła.
- Ty tak – przyznałam. – Ale gdzie byś ich szukała? I gdzie ona może ich szukać?
Tego już nie była taka pewna.

Obeszliśmy okolicę, zachwycając się pięknem przyrody – naprawdę wspaniała odmiana – i robiąc rozeznanie w terenie. Byliśmy w bardzo miłej dolince, która, jak okazało się dużo później, znajdowała się na terenie rezerwatu przyrody i właściwie nie powinniśmy byli tam chodzić. A już na pewno nie w pobliżu gór, które uparłam się obejrzeć z bliska. Nigdzie nie stwierdziłam żadnego wejścia do jaskini, chociaż Nindë i Ettard zarzekały się, że „gdzieś tam” było, bo inaczej, jak byśmy wyszli?
Potem Marius chciał, żeby go zaznajomić z koncepcją „rezerwatu przyrody”, bo tam, skąd pochodził, jako żywo nikt nie pomyślał, że trzeba ją chronić. Na to minstrelka zaczęła tłumaczyć, że to teren druidów i jeśli będziemy mieć pecha, zostaniemy przyłapani i zaciągnięci za kołnierze do Kręgu, żeby się tłumaczyć.
- I co im wtedy powiemy?
- Że przyszliśmy tu na ognie – odpowiedź padła bez żadnego wahania.
- Do Letniego Przesilenia jeszcze miesiąc – wtrąciłam. – A poza tym za palenia ognia w rezerwacie wlepiliby nam karę jak nic.
- Pora roku to akurat niewielkie zmartwienie – uznała Ettard. – Rytuały ku czci Bogini z definicji nie mogą być niewłaściwe. Ucieszyłaby się z nich.
- Wszystko jedno. I tak jest nas troje, czyli któraś zostałaby bez pary – uśmiechnęłam się. – A zatem… W razie czego, ja znikam po cichu, a wy się tłumaczcie.
Po krótkim momencie konfuzji w wydaniu Mariusa już miały się zacząć kolejne wyjaśnienia, tym razem odnośnie pogańskich rytuałów, gdy naraz konwersację przerwał nam pewien miły głosik:
- To zwierzątko to przypadkiem nie wasze?
J uśmiechała się do nas promiennie. Jasnopióry ptaszek trzepotał skrzydłami, bezlitośnie trzymany przez nią za ogon.
- Chciało nawiać – wytłumaczyła zwięźle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz