20 VII

Drzewami targał porywisty wiatr – wysoko na niebie Tiley próbował rzucić wyzwanie górze i obłokom, ale zdaje się, że wszystkie jego starania szły na marne (i w dół). San-Q, dzielna Strażniczka Chaosu z rasy urodzonych wojowników, pomarudziła trochę na stan swoich paznokci, aż wreszcie stwierdziła, że skoro i tak już je połamała, może równie dobrze wyruszyć na poszukiwanie przygód. Co, jak ją znam, miało oznaczać gramolenie się po wertepach, zaglądanie w każdy najciemniejszy kąt i pchanie się we wszystkie krzaki, nucąc przy tym głośno i płosząc wszystko, co mogłoby tu mieszkać. Oczywiście tłumaczyła się dziwnym pretekstem pilnowania Neid – jakby którekolwiek z naszych milusińskich potrzebowało nadzoru, zwłaszcza po dwóch tygodniach bez – a ja i Vanny zabrałyśmy się również, żeby popilnować jej.
Nie minęło wiele czasu, nim dałyśmy spokój próbom wejścia na górę (oczywiście, że ja poddałam się pierwsza). Zbocza ma strome, ale miękka ziemia porośnięta trawą i wystające gdzieniegdzie kamienie to dobre podłoże, jeśli marzyć o nietrudnej wspinaczce, ale… Co mogłoby być bardziej zniechęcające niż szczyt tonący w chmurach, na którym licho wie, co się znajduje? Chyba tylko jakiś dzielny bohater z wyłączonym instynktem samozachowawczym podjąłby się tego bez wahania. Nie mówiąc już o tym, że góra była bardzo, bardzo, b a r d z o wysoka. Niby San podśmiewała się z mojej opinii, ale nie protestowała zbyt przekonująco przeciw przerwaniu wspinaczki.
Potem już tylko wędrowałyśmy dokoła góry, wyszukując niezwykłe układy kamieni i pytlując jedna przez drugą o tym, co której przypominają. Co rusz wybuchałyśmy przy tym śmiechem.
- O, a tu mamy przykład starożytnego pisma, zapomnianego przez wieki – wskazałam. – Muszę to sobie przepisać i uwzględnić w jakiejś bajeczce.
- Jeszcze chwila, a zaczniesz wypatrywać wejścia prowadzącego do ukrytego skarbu – zachichotała San. – Albo do innych dawnych tajemnic.
- Może i tak – uśmiechnęłam się. – Przypomina mi się wyspa czarownic. Ciekawe, czy tamten świat nadal istnieje.
- Czegoś z tak dziką magią diabli nie wezmą – zaoponowała Vanny. – Mnie to przypomina wyspę piratów.
- Że niby którą? Tę z pojedynczym duchem?!
- Bo ja wiem? – naburmuszyła się. – To mogłaby być wyspa piratów. Może to przez ten skamieniały statek, nie wiem.
- Gdyby był tu mój drogi małżonek, na pewno dorobiłby jakąś teorię o karze za grzechy – prychnęła San, znów przywodząc mi tym na myśl wyspę czarownic. – Może to i lepiej, że nie mógł ze mną przyjechać.
- Ja tam się nie cieszę, że Clayd panoszy się teraz po instytucie i denerwuje naukowców – stwierdziła Vanny. – Na pewno znalazłby jakąś pasującą legendę. A jak nie, zaimprowizowałby.
- A ja bym mu w tym pomogła, nie miałabym już wyjścia – dodałam nie bez żalu, z tych czy innych powodów (przypominam, że miało nie być o marudzących mamuśkach!).
- Aha! Tu się snujecie, słomiane wdowy, i wzdychacie! – zawołała radośnie Brangien, wyłaniając się z krzaków, zapewne po długim czasie skradania się i podsłuchiwania.
- No proszę – mruknęła San. – A można by się spodziewać, że wykorzystasz te chwile bez nas na czułe buzi-buzi ze swoim lubym. Tymczasem stęskniłaś się już za babskim towarzystwem!
- I tylko nie słomiane – dołączyła Vanny. – To my zostawiłyśmy naszych facetów w domu, nie?
- Oj taaak – przyznała Brangien, marszcząc nos jak złośliwy królik. – I przez to trudno was teraz znaleźć, kiedy pocieszacie się nawzajem.
- To ty namawiałaś nas na reanimację życia towarzyskiego – przypomniałam. – Teraz nam nie wytykaj.
- Właśnie! – poparła mnie San. – Zakop tego elfa w piachu i integruj się z nami!
- „Ten elf” właśnie pilnuje mojego braciszka, który wreszcie dał sobie spokój – poinformowała nasza droga przyjaciółka. – Na szczęście dla was Tiley jest w takim stanie, że to nie ja powinnam się nim opiekować. Iskrzy się, trzeszczy i w ogóle…
- Ot i dowód, że z tą górą walczyć nie należy – westchnęła sentencjonalnie San. – I co, przypomniałaś sobie o nas, skarbie?
- No pewnie. Zwłaszcza, że mam coś dla Miyi – teraz dopiero zauważyłam, że Brangien chowa coś za plecami. Zaaraz też wręczyła mi zwiniętą w rulon kartkę, podpisaną w rogu: Legend? Ani chybi rysunek…
Rozwinęłam kartkę i zobaczyłam cztery ściany… No dobrze, coś, co niegdyś mogło być czterema ścianami, ale pozostały z nich dwie i trochę. Niebo na zewnątrz było popękane i odbijały się w nim dziesiątki jasnych oczu, a pod jedną ze ścian siedział człowiek o nijakiej powierzchowności – chwila upłynęła, zanim go dojrzałam – głowę miał spuszczoną jakby w rezygnacji. Nad jego głową tkwił kołek, na którym wisiał diadem z zielonym (?! – tak, wiem, że ołówkowo szarym, ale…) kamieniem.
- Co to, jakaś surrealistyczna ilustracja? – San zajrzała mi przez ramię. – Czemu masz taką minę, to też ci się z czymś kojarzy?
- Poniekąd, ale… – skrzywiłam się. – Mnie to wygląda raczej na ostrzeżenie. Tylko dlaczego przyszło do mnie?
- Mnie nie pytaj – Brangien wzruszyła ramionami. – Wiesz, że kiedy Geddwyn ma momenty upojenia tą swoją sztuką, innej odpowiedzi niż rysunek nie dostaniesz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz