21 VI

Opuszczeniu Wędrującej Ciemności towarzyszyło wrażenie, że wychodzę z dusznego pokoju prosto do rozwiośnionego parku. A właściwie to już rozletnionego. Z akacjami.
J trochę nas straszyła, że skoro miejscowi nie mogą wyjść, to i my możemy mieć problem – ale gdyby wierzyła w to, co mówi, nawet by nas tam nie zabierała. Zresztą my tam nie należeliśmy, a Mariusowi się udało, więc w czym problem? Sama za to uznała, że jeszcze trochę zostanie. Najwyraźniej poważnie postanowiła uczynić Shyama swoim szoferem, a Wędrującą Ciemność – limuzyną. I nie wątpię, że prędzej czy później postawi na swoim.
Zaraz po znalezieniu się w jakimś zielonym i przyjaznym świecie, oberwałam w czółko wiadomością, która krążyła tydzień, zanim mnie znalazła. Jak się okazało, nadała ją Brangien, aby złożyć mi propozycję nie do odrzucenia: Skoro już się szwendasz, poszwendajmy się w jakiejś miłej scenerii. Nie żebym narzekała na brak towarzystwa podczas moich podróży, ale dalszy ciąg wiadomości zadziwiająco zgadzał się z moimi niedawnymi planami, czyniąc je nagle konkretnymi i łatwymi do zrealizowania. Kiedy więc biwakowaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, czym prędzej odpisałam przyjaciółce, że oby jej pomysł był nadal aktualny, a jeśli jest, to przyjadę z tortem, hukiem i muzyką, tylko niech mi powie, dokąd. A póżniej złapała mnie wena i napisałam jeszcze parę liścików, żeby zaskoczyć różne dawno nie widziane osoby. Głównie z rodziny – bo do niektórych nie sposób już dotrzeć inaczej niż listownie. Może to kwestia zmiany – czy raczej Zmiany – a może tylko rozluźnienia kontaktów, ale zbudowały wokół siebie rzeczywistość dopasowaną do nich jak ulał i trudno byłoby przekroczyć granice. Chyba żebyśmy zjechały się razem w jedno miejsce, w odpowiednim czasie, tak jak bywało w sylwestra.
Nastawiłam się już na miłe wakacje; przykro mi było tylko żegnać się z Aeiranem, który musiał odstawić Vingę do domu, gdzie każde z nich miało przedstawić swoją wersję wydarzeń. Mogłam tylko mieć nadzieję, że reszta bogów nie zareaguje wywróceniem Pieśni do góry nogami, wypadnięciem z rytmu i pogubieniem nut. Ale co tam, Ketris nie takie anomalie już naprawiał… Właściwie Vinga nawet by jeszcze kontynuowała poznawanie światów – teraz, gdy dowiedziała się o losie Geina, poczuła się chyba wolna od odpowiedzialności – ale kiedy opóźnialiśmy moment pożegnania w nieskończoność, zaczęła z nienaganną uprzejmością domagać się powrotu.
Właściwie zignorowałabym ją, gdybym nie odebrała kolejnego listu od przyjaciółki, krótkiego i zwięzłego: Huk i muzyka pasują, spraszaj towarzystwo, a tort zostaw nam. Nic dodać, nic ująć – do domu, ale już! W przeciwnym razie chętnie obejrzałabym sobie ten świat. Wydawał mi się znajomy – albo już w nim byłam, albo o nim pisałam, tylko może wylądowaliśmy w tej jego części, której wcześniej nie znałam. Ale co się odwlecze…

- Jak myślisz? – zagaiła Ettard, kiedy przemierzałyśmy konno międzysferę. – Czy Marius odnalazł swoje przeznaczenie?
- Też sobie temat znalazłaś – jęknęłam. – Czy sądzisz, że istnieje jedyne możliwe przeznaczenie, a jeśli się go nie odnajdzie, to życiowa porażka?
- Nie wiem – zmarkotniała. – Bohaterowie opowieści zwykle ponosili klęskę, jeśli próbowali z nim walczyć, ale… Nie wiem.
- No, ja tym bardziej nie wiem – prychnęłam. – Sama nawbijałaś Mariusowi do głowy teorii o zaklętym koniu, a teraz co? Zwątpiłaś nagle?
- Teraz mam za sobą spotkanie z kilkoma bogami – oświadczyła z kwaśną miną i nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Nie sądziłam, że minstrelka mi zawtóruje, ale zrobiła to. Do licha, skoro nawet Los potrafi utknąć pośród cieni, to na kim człowiek ma polegać? Chyba tylko na sobie…
- Chciałabym przypomnieć, że to nie miała być wycieczka przed siebie – odezwała się uszczypliwie Pokrzywa, nie zwalniając kroku. – Miałyście określony cel.
- Jeśli ty pamiętałaś, to w czym problem? – odbiłam piłeczkę.
- Chciałam sprawdzić, czy ty pamiętasz – oznajmiła i zarżała wesoło, a Violet Shadow spojrzała na nią z dezaprobatą, jak na zbyt swawolnego źrebaka.
Nie zwlekałyśmy dłużej i już po chwili stanęłyśmy na słonecznym skrawku ziemi, odciętym od reszty świata niewidzialną barierą, pod niewielkim drzewkiem. Nie dawało dużo cienia, ale rosło ładne i smukłe, a w dodatku kwitło na zielono.
Na zielono.
- Jeśli wcześniej nie miałaś okazji zauważyć – przemówił ktoś, kto najwyraźniej zobaczył moją minę – ono co roku kwitnie na inny kolor.
Obejrzałam się i posłałam szeroki uśmiech dziewczynie, która rozłożyła się pod drzewkiem z pokaźnych rozmiarów książką o fotografice. Miała na sobie fioletową bluzkę w grochy i tiulową spódnicę; włosy zapuściła do ramion, rozczochrała i ozdobiła wielką kokardą. Tylko kolor nadal miały niebieski.
- Cześć, Milanee – przywitałam się. – Leo jest?
- Od kwadransa czeka z obiadem – odpowiedziała spokojnie.
- A Vaneshka?
- Od paru dni siedzi w Pieśni. Wyobraź sobie – dziewczyna zniżyła głos – że wymyśliła sobie nową życiową ideę.
- Jaką? – zainteresowałam się.
- Zobaczysz… Na pewno będzie cię o to męczyć, jak wróci – Milanee zachichotała i wróciła do lektury. Zauważyłam, że skośne oczy podkreśliła mocnym makijażem; nie zdziwiłabym się, gdyby sama dla siebie była modelką.
Nie kontynuowałam już rozmowy, zwłaszcza, że nagle odkryłam brak minstrelki. Najwyraźniej ta zdolna istota znalazła przypadkiem wejście do Marzenia! Pomachałam Mil i pasącym się klaczom, po czym również weszłam do środka. Zastałam Ettard wykręcającą szyję na wszystkie strony, z podziwem dla bajkowo-leśnego wystroju wnętrza. Po chwili nadbiegł rozradowany Leo, z walkmanem w kieszeni fartuszka.
- No, nareszcie! – zawołał, zdejmując słuchawki, z których dobiegała jakaś skoczna melodyjka.
- Sama bym tego lepiej nie ujęła. Miło tu znowu być – przyznałam i wypchnęłam minstrelkę do przodu. – Ettard, pozwól, że przedstawię ci Leo. Będzie twoją nową nianią.
- Ale… Jak to? – wykrztusiła, niezdolna do bardziej elokwentnego komentarza. Całą sobą wyrażała najczystsze osłupienie – nie wiem, czy z powodu poznania osobiście autentycznego elfa, czy raczej dlatego, że ów elf nosił dredy i fartuszek z uśmiechnietym słoneczkiem.
- Tak to, tak to – klepnęłam ją w plecy. – Zauważyłam, że tylko ten może w pełni rozwinąć skrzydła, kto wydostanie się spod moich.
- Ale poetyzujesz – Leo parsknął śmiechem i zwrócił się do Ettard: – No, to witaj w Marzeniu. Powinna się tobą zająć Vaneshka, bo Miya pisała, że jesteś muzykiem, ale… Jeszcze się jej doczekasz.
Powiedziawszy to, złapał nas za ręce i pociągnął do jadalni, na naprawdę pyszny obiad.
– Pojęcia nie masz, jak się cieszę z nowego towarzystwa – mówił do mnie z pełnymi ustami. – Vaneshka w Pieśni, Mil zajmuje się swoim aparatem wielkości bazooki, a Carnetia… Chyba się domyślasz.
- Próbuje podkraść ten aparat?
- To też – roześmiał się i o mało nie przypłacił tego zakrztuszeniem. – Ale lepiej nie sprawdzać, jakich fotek by narobiła.
Po obiedzie Leo podjął się roli przewodnika po Marzeniu i pokazał zachwyconej Ettard jej pokój, zajmowany niegdyś przez Egila. Otrząsnęła się już z oszołomienia i rozglądała się po swoim nowym lokum jak ciekawski kotek. Elf obserwował to z zadowoleniem.
- Co to Milanee mówiła o jakiejś idei Vaneshki? – zapytałam go na stronie. – Ponoć mam być w to wplątana, więc wolę wiedzieć zawczasu.
- A, takie tam wariactwo – Leo machnął ręką ze śmiechem. – Naczytała się nasza gospodyni fantastyki.
- Że co?!
- No, zainspirowała ją idea drzwi otwieranych na kilka różnych wymiarów, zależnie od widzimisię właściciela.
- A po co jej to? – nie zrozumiałam. – Dom ma przecież w międzysferze, a do otwierania ma portale.
- Oj, ale nie o to chodzi – sprostował. – Tylko, wiesz, żeby oprócz drzwi na łąkę mieć jeszcze drzwi do Melrin, drzwi do Anty, drzwi do tego miasta, gdzie mieszka Ketris…
- Czekaj, czekaj, wariactwo to mało powiedziane – przerwałam mu. – I ona chce, żebym ja jej coś takiego zrobiła?! Nawet w budowie Marzenia uczestniczyło kilka osób, nawet Blue Haven nie stworzyłam w pojedynkę…
- Jej to powiedz – Leo spojrzał na mnie oczami pełnymi nadziei. – Najlepiej przyślę ją do ciebie, kiedy wróci, a wtedy ją udusisz, co? Carnetię już tym zaraziła.
- No, to mogę udusić obie – prychnęłam. – Przecież gdybym miała możliwość, już dawno wstawiłabym sobie do domu drzwi na Kra… – urwałam, gdy dotarło do mnie, co właśnie mówię. I zamrugałam. I znowu.
A nadzieja Leo zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
- To już wiem, czemu była pewna, że ta idea i ciebie zachwyci…

Lekka i radosna wylądowałam w herbaciarni… i omal nie przewróciłam się o biegnącego Tenariego. Nie wiem, czemu uciekał drogą lądową, a nie powietrzną – ja na jego miejscu zaraz użyłabym skrzydeł. Ivy biegła za nim, trzymając w łapkach sznur pereł; trzy inne miała na szyi, plus żywy kołnierz z lotofenka. Zauważywszy mój powrót, Ten-chan wyhamował ostro i już po chwili był u mnie na rękach.
- A co to ma być? – spojrzałam z ukosa na Ivy. – Wiesz, jak by wyglądał z tymi koralikami?
- Ale Geddwyn powiedział, że artystom wolno tak wyglądać! – wykrzyknęła radośnie dziewczynka.
- To znaczy, jak?
- No… Tak! – rozpostarła rączki i roześmiała się sama do siebie. Tenari prychnął cicho i dotarła do mnie jego myśl: To ja przestaję rysować.
- To, że im wolno, nie znaczy, że muszą – z kuchni wychynęła Vanny, cała w mące. Spróbowała się otrzepać, przez co wznieciła wokół siebie białą chmurę.
- Coś ty tam wyprawiała? – zdziwiłam się.
- Sprzątałam – oznajmiła, kichnąwszy trzy razy. – Te małpiatki wpadły na pomysł, żeby upiec ci ciasto.
- No i co wyszło?
- Nie chcesz wiedzieć – mruknęła, sadowiąc się na brzeżku krzesła. – Lepiej od razu zamów sobie tort w cukierni, zanim przyjdzie im do głowy spróbować jeszcze raz.
Zachichotałam i postawiłam Tenariego na podłodze. Ivy zdążyła już znaleźć zastosowanie dla ostatniego sznura pereł: zwinęła go i założyła sobie na głowę, jak koronę.
- A skoro już o tym mowa – przypomniałam sobie. – Zapowiadają mi się urodziny poza domem, mam nadzieję, że się ze mną zabierzesz.
- Gdzie? – oczy mojej kuzynki rozbłysły. – Gdzie? W luksusowym lokalu z basenem pełnym szampana? Czy w tropikach?
- Stawiam raczej na tropiki, bo czas imprezy ma być liczony w tygodniach.
- Może być… Ale jak to „stawiasz”? Nie wiesz, gdzie świętujesz?
- No, właśnie jeszcze nie wiem – przyznałam, patrząc jak jej oczęta rozszerzają się do wielkości spodków, a usta układają się w coś między uśmiechem a podkówką (serio!). – Brangien znalazła jakieś miłe miejsce i teraz spraszamy ludzi, żeby odnowić nasze życie towarzyskie.
- Byliśmy w Teevine kilka dni temu – podchwyciła Vanny. – Ale zastaliśmy tylko Geddwyna… I Kaede, który go podnosił na duchu. – Zachichotała. – Żałuj, że nie widziałaś. No, to kto jeszcze jest zaproszony?
- San-Q razem z Neid… A Brangien miała zabrać Artena i Tileya – zaczęłam wyliczać. – Reszta naszej Złowieszczej Szóstki jeszcze się nie odezwała, Vaneshka i Ketris są w Pieśni, a rodzinka pewnie przyśle życzenia…
- I myślisz, że nie będę przeszkadzać?
- No coś ty! – roześmiałam się. – Prędzej one będą cię wszędzie ze sobą ciągać! Nakazuję ci zatem wziąć urlop i przyjechać na jak najdłużej, o!
- Urlop od kelnerowania to ja mogę wziąć – zawtórowała mi śmiechem. – Ale od t a m t e j pracy? Ostatnio mam wrażenie, że bez przerwy mają mnie tam na oku. – Od razu spochmurniała. – Czekają, aż… aż stanę się n i ą na dobre.
- A mają powody?… – zaczęłam nieufnie. Sama zdążyłam już przyzwyczaić się do zmienionej postaci kuzynki i traktowałam ją na porządku dziennym.
- Nie – ucięła. – Ale tym chętniej od nich odpocznę. Pozwolisz, że teraz płynnie zmienię temat?
– Pozwolę – odrzekłam łaskawie. – Ale najpierw zrobię herbaty.
- Ja zrobię, ja! – Vanny zerwała się i pobiegła do kuchni. Co jest, jeszcze nie skończyła w niej sprzątać? I tak będę musiała tam kiedyś wejść…
Wróciła po dłuższej chwili, niosąc cztery kubki pełne aromatycznej, owocowej mieszanki. Zasiedliśmy do niej wszyscy w ciszy i skupieniu, niczym do modlitwy. Oczywiście Tenari wypił swoją najszybciej, zanim jeszcze podstygła.
- A byłam ostatnio w mojej szkole – oznajmiła Vanny z nagłą dumą w głosie. – Poproszono mnie o pomoc w odnalezieniu kilkorga uczniów. We śnie.
- I co, znalazłaś?
- Jeszcze nie – pokręciła głową. – Nie pracuję nad tym sama, więc pewnie nie potrwa to długo, zresztą technikę odławiania zagnionych szkoła ma już opracowaną. To miejsce dla istot o dziwnych zdolnościach, więc co chwilę ktoś tam znika, niewłaściwie używszy mocy… Tak czy inaczej, początek tych wakacji pewnie prześpię.

Pożegnałyśmy się przy koniach – kuzynka wsadziła Ivy na Violet Shadow i już sama miała usiąść w siodle, gdy nagle puknęła się w czoło.
- Już bym zapomniała, po co tu przyjechałam! – wykrzyknęła z emfazą. – Dziecko drogie, działa ci to zakurzone ustrojstwo?
- To do mnie było? – upewniłam się. – Które ustrojstwo masz na myśli: magnetowid, wieżę czy samochód?
- To pierwsze – uściśliła. – A w ogóle to już dawno powinnaś przerzucić się na płyty. I sprawić sobie komputer.
- Ostatnio działało – wzruszyłam ramionami. – Tylko głowica chyba była do przeczyszczenia…
- To przeczyść – zaproponowała. – Bo gdzieś w twoim domu schowałam dla ciebie prezent. Tylko musisz go sobie znaleźć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz