18 IV

Wynurzyłam się z zacisza (jasne…) domowego i wreszcie zabrałam gości na wycieczkę – jednak Ettard powinna trochę poznać światy, a Marius… No, poznać światy. I przekonać się, czy bardzo się różnią od jego własnego. W przezwyciężeniu lenistwa pomógł mi liścik przysłany wczoraj z wydawnictwa w Arquillonie, po przeczytaniu którego nabrałam ochoty nakopać mojemu szanownemu wydawcy. Nie bacząc na to, że jest chyba jedynym, który sam się o mnie upomina, w dodatku po tak długim czasie… Zresztą DeNaNi to dobry punkt, od którego można zacząć poznawanie światów – choć może nie jestem tu specjalnie obiektywna.
I tak znaleźliśmy się w Arquillonie, ojczyźnie stukniętych czarodziejek. Sama idea magii, w dodatku wykładanej w eleganckiej szkole, wydała się Mariusowi ziszczeniem opowiastek dla dzieci, ale przynajmniej nie uważał tego za kolejny koszmar. Za to później trzeba mu było uświadamiać, że maszyny parowe bynajmniej nie są poruszane przez czary. Doprawdy, trudno mi ustalić, z jakiej epoki się wywodzi – w stolicy czuł się dość swojsko, ale już styl ubierania się mieszczan uznał za ekscentryczny. A może za długo grzebaliśmy w Szafie poprzedniego dnia, szukając nam porządnych ciuchów na wyjazd?
Z kolei Ettard, jak na kogoś, kto nigdy wcześniej nie opuszczał swojego świata, prawie niczemu się nie dziwiła, a do tego nadzwyczaj rzadko się odzywała. Może traktowała wszystko swoim „tak powinno być”, a może po prostu mowę jej odebrało z wrażenia? Bez sprzeciwów pozwoliła się wszędzie ciągać Tenariemu, który zachowywał się, jakby doskonale znał całe miasto, a także dzielił się z nią myślami niedostępnymi dla mnie, nieszczęsnej. Co oznaczało, że Marius jest na mojej głowie, tymczasem po prostu mnie ignorował.
Na chwilkę zajrzałam do szkoły, w której wykładała Vylette i do której zaciągnęłam kiedyś Geddwyna, ale okazało się, że moja dawna podopieczna wyjechała w delegację do Tarahieny. Od razu przyszło mi do głowy, że może odbywa się tam Gala Niezwykłych Myśli, ale usłyszałam, że nie, że to jakieś szkolne sprawy. Złapałam więc moich towarzyszy za fraki – zanosząc się od śmiechu po tym, jak Tenari zaproponował, że ich przypilnuje – i pomaszerowałam do wydawnictwa. Już zdążyłam zapomnieć, przez jaki trzeba najpierw przejść labirynt kamieniczek, ale jakoś udało nam się dotrzeć do celu.
Tutaj nie było Grupy Spod Ściany, rzucającej się łapczywie na każdą fantastykę, ale Egbert Vial ze swoim entuzjazmem wystarczył za sześciu. Powitał, uściskał wszystkie dłonie naraz i posadził nas w fotelach w swoim przytulnym gabinecie. Kiedy zapytał, czego się napijemy, Ettard dała się skusić na kawę, a ja po prostu zaczęłam grzebać w dostępnych zapasach herbaty i wyręczać gospodarza w parzeniu jej – ale i tak plątał się obok i wymachiwał rękami, co miało się tłumaczyć jako: „nie trzeba”.
- To musi być naprawdę ubogie miejsce – skomentował Marius, obserwując nas. – Żadnej służby, choć urządzone dostatnio – czyżby ponad stan?
- To wydawnictwo, nie kawiarnia! – fuknęłam, tuląc do siebie puszkę nelhina. Nikogo, kto kupował tak rzadką herbatę, nie należało podejrzewać o brak pieniędzy.
- Kilka osób sugerowało mi zatrudnienie choćby sekretarki – uśmiechnął się Egbert – ale nie czułbym się pewnie, gdyby plątała mi się tu jakaś obca osoba… Poza tym świetnie daję sobie radę sam. Jestem czarodziejem – odpowiedział na pytające spojrzenie Ettard. – Dość marnym, ale jednak.
- Rodzynek, tak to się nazywa? – minstrelka zerknęła w moją stronę. Roześmiałam się i pokiwałam głową.
- No dobrze – zaczął Egbert, kiedy już wszyscy usiedliśmy wygodnie. – Skoro pofatygowałaś się osobiście, czy mam przypuszczać, że masz już coś dla mnie? Nie odzywałaś się tak długo, że nie zdziwiłoby mnie to.
Dopiero na te słowa przypomniałam sobie, po co właściwie do niego przyszłam.
- Miałam zamiar sprawdzić, czy pamięć ci przypadkiem nie szwankuje – prychnęłam. – W porządku, baśń masz u mnie zapewnioną, ale to drugie? Gorszego pomysłu na antologię już nie miałeś?
- Miałem, ale już jest skompletowana. Z kryminałami.
- Też coś – machnęłam ręką. – Wyszedłby mi jakiś niedorzeczny, no i prędzej książka niż opowiadanie, ale nie miałabym nic przeciwko napisaniu jakiegoś.
- Dobrze, w takim razie w czym gorszy taki romans? – nie ustępował, rozżalony. – Wiem, pamiętam, odgrażałaś się mnie i Vylette, że żadnego nie napiszesz, ale do dziś tego nie rozumiem. Jeśli to dlatego, że nie traktujesz tego tematu serio, to nie musi być przecież śmiertelnie poważnie.
- Nie musi – zgodziłam się z kamienną twarzą. – Co byś zatem powiedział, gdybym opisała twoje podchody do Vylette? To pierwsze, co mi przychodzi do głowy.
Syknął cicho i wycofał się z podwiniętym ogonem. Oj, chyba zadałam cios poniżej pasa… Niby długo mnie nie było, a jednak przez ten czas nic się nie rozwiązało i Vylette nie powiedziała ani „tak”, ani „nie”? A może właśnie powiedziała? Tylko że jakoś nie miałam już ochoty ciągnąć tego tematu.
- Słuchaj, nie mam pomysłu na czysty romans, który mógłby równocześnie być dobry – podjęłam z westchnieniem. Odgrażałam się, to prawda, ale współpracowaliśmy regularnie i zaciągnęłam go raz na sylwestra, więc nie mogłam być aż tak wredna. – Gdyby chociaż był do czegoś przyczepiony… Do jakiejś legendy, bo mam teraz na nie fazę. Tylko żadnej nie mam pod ręką.
- Ja mam – odezwała się niespodziewanie Ettard.
Zarówno ja, jak i mój niestrudzony wydawca spojrzeliśmy na nią rozgwieżdżonym wzrokiem, aż się speszyła, co było do niej niepodobne.
- Mam legendę, w której miłość odgrywa znaczącą rolę – pokiwała głową. – Taką, którą pragnęłaś usłyszeć. Dzieje rycerza Dylana z Eskalotu.
Poczułam, jak przechodzi mnie dreszcz ekscytacji. Owszem, to było właśnie to, czego pragnęłam! I proszę – nie musiałam się z tym zwracać do Sheril i ryzykować, że… No, nie wiem. Nie że mnie udusi, bo to nie w jej stylu. Że Lex się na mnie obrazi?
- Opowiesz mi? – zapytałam prędko. – Opowiesz mi, żebym ją mogła puścić w świat? Tylko czy nie będzie za długa?…
- Możesz ją napisać tak, jak opowiadasz – przypłynęła do mnie (i chyba nie tylko do mnie) wesoła myśl. Obejrzałam się i zobaczyłam, jak bezczelny dzieciak błyska radośnie oczkami znad swojej herbaty.
- No dobra, jeśli z tym zdążymy, tobie i Vylette nic nie grozi – rzuciłam Egbertowi, myśląc jednocześnie, że faktycznie spisanie wspomnień z tamtych czasów mogłoby być zabawne. Byle nie zostały wydane w DeNaNi.
- Nie ma się co spieszyć – powiedział z uśmiechem, ale zauważyłam, że się wzdrygnął.

Potem było Solen. W którymś punkcie wydarzeń to z a w s z e jest Solen. Gdybym miała się zdecydować na zamieszkanie w jakimś konkretnym miejscu, innego bym nie wybrała; poza tym jest najbardziej przyjazne nowym przybyszom – albo znowu jestem stronnicza. Szczerze mówiąc, miałam ochotę wybrać się do smoków i sprawdzić, czy Lilly wróciła już z Nadziei, ale bałam się, jak Marius to zniesie… Zresztą Solen, a konkretnie Cantiola (w Melrin jest jednak za duże natężenie nieludzi jak na pierwszy raz), zrobiła na nim spore wrażenie. Nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że dwa kraje w tym samym świecie są od siebie tak różne. I znowu poczułam ciekawość, jak to było u niego. Niekończąca się monotonia? Czy może niekończące się pole bitwy? A może rzecz w tym, że DeNaNi stanowi mieszankę kilku różnych epok? Jeśli tak, to zastanawiam się, co by powiedział o Althenos.
Cantiola, miasto śpiewu i muzyki… Tym razem i Ettard przestała przyjmować wszystko ze stoickim spokojem – z okrzykami zachwytu słuchała grających na ulicach muzykantów, aż wreszcie przekonała któregoś do występu w duecie. Ludzie są tam weseli i życzliwi, a im więcej artystycznych dusz, tym lepiej, szybko więc zgrała się z nowym znajomym, a brzmienie jej harfy nieźle pasowało do piosenki, którą śpiewał. Nawet Marius słuchał z zainteresowaniem, choć może spory udział miało w tym pewne demoniątko, które usadowiło mu się na ramionach, zmęczywszy się lataniem. Tenari również słuchał ze skupieniem, a może po prostu pogrążył się we własnej zadumie… Tylko ja nie mogłam się na dłużej skoncentrować na muzyce – rozglądałam się wokół z oczekiwaniem, nie wiedząc nawet, na co. Aż w końcu zobaczyłam, co miałam zobaczyć – jasnowłosą dziewczynkę z warkoczykami, siedzącą na ławce dość daleko od nas i zajętą wielkim czerwonym lizakiem. Nic nie mówiąc pozostałym podeszłam do niej i czekałam, aż raczy mnie zauważyć. Po chwili podniosła fioletowe oczęta i posłała mi spojrzenie uduchowionej wychowanki pensji przyklasztornej. Na wszelki wypadek czy coś zmalowała?
- Mogłaś do nas podejść, zamiast się tak czaić – zagaiłam. – Smaczny?
- Ujdzie – J wyjęła lizaka z buzi (jak ona go tam zmieściła?) i obejrzała go ze wszystkich stron, jakby to miało zadecydować o smaku. – Bycie słodką dziewczynką z lizaczkiem bywa fajne! A czaję się, bo jestem obrażona, że szwendałaś się gdzieś z dala od moich rejonów. Mogłabyś sprawić sobie komórkę, wiesz?
- Nie, nie wiem. Czuję niesprecyzowany lęk przed telefonami.
- A wiesz, że ja też? – rozpromieniła się. – I teraz sama się sobie dziwię, że cię namawiam. Komórkę dostałam kiedyś od Ellila, że niby profilaktycznie, zanim sama go na nią naciągnę, ale długo trwało, zanim zaczęłam jej używać. Wtedy to jeszcze były takie cegły, wiesz. Niewygodne.
- I działa między światami? – zainteresowałam się.
- Teraz już tak – dziewczynka uśmiechnęła się tajemniczo. – Co porabiałaś odkąd się pożegnałyśmy? Bo ja wpadłam do swojego świata i wyciągnęłam Aislinn w odwiedziny do Shaitha… Ale się działo, ostra faza na całego – stwierdziła z dumą i znów wpakowała sobie lizaka do ust.
- A ja znalazłam sobie nowe dzieciaki do niańczenia – wskazałam ruchem głowy w stronę coraz większego zbiorowiska widzów. To najwyraźniej przypomniało o czymś J, bo klasnęła w łapki z olśnieniem i powiedziała coś, czego jednak za nic nie mogłam zrozumieć.
- No właśnie! – wykrzyknęła, kiedy już żaden lizak jej nie przeszkadzał. – Jak tam twoje znalezisko z koszmarów?
- Nawet nie py… Zaraz, zaraz – spojrzałam na nią podejrzliwie. – A co ty masz z nim wspólnego?
- Ja? Absolutnie nic – zatrzepotała rzęsami.
- W takim razie skąd o nim wiesz? Jakoś nie wierzę, żebyś mnie obserwowała non-stop już od marca.
- A skąd! Nawet nie jestem pewna, gdzie wtedy byłaś – obruszyła się. – Ale zobaczyłam tego pana, kiedy wędrowałam sobie po koszmarach, próbując się dowiedzieć czegoś o tej pani, którą tam kiedyś spotkałaś, no i pomyślałam, że nadawałby się dla ciebie! – wypaliła jednym tchem.
Nawet nie było sensu pytać, skąd jej przyszła do głowy „ta pani z koszmarów”, choć nie pamiętam, bym opowiadała J o tym, jak przerzuciło mnie do jej świata w tamtym feralnym sierpniu.
- Jak się znalazłaś w koszmarach? – spytałam za to.
- Jakoś przez Szare Światy, próbowałam im się przyjrzeć trochę bliżej – odpowiedziała mętnie. – A później znalazłam znajdujący się najbliżej ciebie punkt, przez który dało się tego pana wyładować. I proszę!
Taak, i proszę. To by potwierdzało, że lady Adelin mogła mieć coś wspólnego ze Śnieniem, ale jeszcze nie wyjaśniało wszystkiego.
- A skąd on się wziął w koszmarach? – podjęłam, dziwnie pewna, że J już to wywęszyła.
- A, zasnął w miejscu mrocznego kultu i go przerzuciło – machnęła ręką, potwierdzając moje przypuszczenia. – Ale przecież nie będę ci zdawała raportu z całego jego życia, bo stracisz całą zabawę, nie?
- Zabawa jak zabawa, ale czasem mam ochotę sprawić mu lanie…
- Wiesz co, ty to jednak jesteś większą sadystką niż ja! – pożaliła się. – On jest biedny i nie zasługuje na lanie! Powinnaś go wygłaskać, jak Shyama!
- Niby kiedy głaskałam Shyama?!
- Kiedyś musiałaś, skoro się tak fajnie wyrobił – J wzruszyła ramionami. – A w ogóle to się za nim stęskniłam, chyba złożę mu wizytę. A potem wproszę się do ciebie na dłużej, o!
I tyle. Nagadała się jak rzadko kiedy i zniknęła, nie zostawiając mnie o wiele mądrzejszą… I nawet nie zdążyłam jej powiedzieć o „zabawach” pewnego Dziecka Chaosu w dawnym świecie Sheril. O ile sama o tym nie wiedziała – może to i nie jej rejony, ale na tyle często wie zbyt wiele, że i teraz mogła coś ukryć.
Wróciłam do moich towarzyszy, którzy wcale nie czuli się zaniedbani – o ile w ogóle zauważyli moją nieobecność. Ettard skończyła grać i podbiegła do mnie, z wypiekami na twarzy opowiadając o konserwatorium, w którym kształci się poznany przez nią śpiewak – wyraźnie przekonana, że trafiła do raju dla bardów. Marius jak zwykle nic nie mówił, obserwując tylko czujnie otoczenie, za to Tenari był bardzo zadowolony z punktu widokowego. Zaczęłam rozważać zostanie tu na następny dzień, w końcu nigdzie się nam nie spieszyło…
A później w moje ręce wpadła depesza. Krótka i zwięzła, nawet bez podpisu, ale od razu rozpoznałam charakter pisma Vanny. Przed kilkoma dniami wysłałam do niej wiadomość, że przydałby mi się ekspert od Śnienia, i dołączyłam rysunek Tenariego, przedstawiający Ivy na łące, siedzącą pod dużo większym od niej kwiatkiem. Teraz zaś dostałam odpowiedź. Brzmiała: Czekaj na sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz