13 VIII

A dziś bezczelnie przelecieliśmy sobie nad rajskim ogrodem, którego strzeże biała bogini-kluczniczka. Nie zważaliśmy na to, że ktoś może nas przez to „mieć na oku”, ale także nie zeszliśmy niżej. Z góry wyglądał jak wielkie tęczowe serce oprawione w ramkę. Zachwycałam się tym widokiem dopóty, dopóki nie skojarzył mi się z dziecięcą laurką.

Powinnam kiedyś wybrać się do Trotii, tej najbardziej nizwykłej Zwrotki, w której biorą początek baśnie.

Powinnam wybrać się do Faërie.
C h c i a ł a b y m wybrać się do Faërie.

11 VIII

Zahaczyłam dziś o Ha’O'Hanę, choć nie byłam pewna, czy zastanę Kaede w domu. Okazało się jednak, że owszem, bo nie ma nic do roboty gdzie indziej, a Geddwyn wykopał go z Teevine już jakiś miesiąc temu. Kiedy mnie zobaczył, natychmiast się zjeżył, przekonany, że znowu zechcę go gdzieś wyciągnąć; szczegół, że poprzednim razem sam się przyczepił, bo wyciągnęła go Brangien. Na szczęście potem się uspokoił (w czym miała spory udział Noelle) i nawet było po nim widać, że… Jak by to ująć? Że czuje się tu w domu i na miejscu? Albo inaczej: odsłonił na chwilę tę część swojej natury, którą pokazuje głównie rodzinie. Tę wyciszoną i zadowoloną.
Pobawiłam się trochę z bliźniakami, które mają już półtora roku i odkryły, że bieganie gdziekolwiek się da jest fajną zabawą. Teraz już łatwo je od siebie odróżnić – Rei jest bardziej ciekawska i potrafi ryczeć jak syrena strażacka, z kolei Yuki jest cichszy, ale niesłychanie wybredny przy jedzeniu. Oboje za to nie cierpią, kiedy Tomine przychodzi z przenośnymi miernikami mocy i przeprowadza badania, „żeby przypadkiem coś nie wyrwało się spod kontroli”. Na bogów, przecież żadne jeszcze ani nie podpaliło dywanu, ani nie dostało szlaczków na twarzy! I pewnie nie dostaną, dopóki nie odkryją, że mogą. Nawet Noelle zaczyna mieć dość tego nadmiaru troskliwości.

- Jak się ma Geddwyn-sensei? – zapytałam Kaede, kiedy już wiedziałam, że mnie nie owarczy.
- Nie ma potrzeby się o niego martwić – mruknął. – Choć sam pewnie by chciał.
- Żeby się martwić? – zdumiałam się.
- Taa… Żeby go ktoś, jak to zawsze mówisz, wygłaskał. Ale nie dlatego, że tego potrzebuje. Nawet nie dlatego, że swoje przeszedł.
- I wysłał cię z powrotem do domu, bo nie nadawałeś się do głaskania? – parsknęłam śmiechem.
- Zależy, kogo – uciął.

Co poza tym? Poza tym Hyô, z którym się nie widziałam, bo całe lato przesiaduje w pokoju-zamrażarce. Poza tym Enrith, która być może potrafiłaby dorosnąć i się zmienić, gdyby chciała, ale pozostając postrzeloną smarkulą tworzy za ładny kontrast z Tomine. I poza tym Hifryn, która tym bardziej się nie zmieniła, a mimo to, zamiast próbować podbić świat, nadal grzecznie siedzi tutaj. I nadal nie może darować ani sobie, ani pozostałym niedokończonych spraw. Tego, że nigdy nie odnaleziono dwojga uciekinierów – ostatnich eksperymentów organizacji. A Tomine uważa, że jakimś cudem wydostali się poza Pieśń, więc nie trzeba się nimi przejmować.
A cała Ha’O'Hana wizualnie nic się nie zmieniła, ale oddycha się tam teraz o wiele lżej niż te parę lat temu. Bez napięcia.

6 VIII

Przez chwilę korcił mnie dialog liryczny, ale słowa to jednak małe wredoty.

- Nigdy nie są zadowoleni, kiedy stamtąd odchodzę – stwierdził Aeiran po jak najkrótszej wizycie w Refrenie. – Nie lubią, jak ktokolwiek stamtąd odchodzi… Skoro już przyszedł.
Usiadłam naprzeciwko, postawiwszy przedtem na stole kubki z herbatą i trzy rodzaje ciasteczek, zakupionych w przyjemnej piekarni w mieście. Każda inna wierna i oddana pani domu z pewnością u g o t o w a ł a b y coś tłustego i z okrasą, ale skrzywienie zawodowe mi na to nie pozwala.
- Woleliby mieć cię zawsze na oku?
- Woleliby bez ustanku mieć siebie nawzajem na oku. Może wtedy światy miałyby spokój?
- A teraz nie mają? – prychnęłam. – Przecież i tak opierają się głównie na muzyce Ketrisa i Vaneshki. Kim są w takim razie bogowie – statystami?
- Może dekoracjami – Aeiran uśmiechnął się krzywo. – Ciekawe, co by zrobili, gdyby ktoś im to uświadomił. Przecież nawet bez Geina życie w Pieśni toczy się dalej, a oni…
- Nie chcą tego widzieć?
- Mniej więcej.
- No, to skoro nie musimy się nimi przejmować, wybierzmy się gdzieś! – zaproponowałam. Przede wszystkim dlatego, że marudziła mi o to Pokrzywa, która chciała pobiegać, ale także ponieważ pogoda znów zaczęła nadawać się do wychodzenia gdziekolwiek indziej niż nad morze. A najlepiej do morza. – Przemknijmy przez światy, nie zważając na nic!
- Gdziekolwiek indziej… Ale tutaj, chcąc czy nie chcąc, tworzę w ten sposób mit. Chcesz stać się częścią mitu już na dobre?
- W takim razie wyrwijmy się poza Pieśń. Wszędzie, gdzie tylko da się być sobą, potańczyć i obyć się bez paranoicznych myśli…
- Dopóki znów nie porwałaby cię jakaś opowieść – dokończył Aeiran sucho. – Wolę mieć cię tylko dla siebie jeszcze przez jakiś czas.
- Nie żebym miała coś przeciwko – roześmiałam się. – Ale co, jeśli wymknę się sama, żeby stworzyć własny mit? Wyruszysz za mną, pogrążając kolejne światy w mroku i zsyłając cienie na każdego, kto zechce cię powstrzymać?
- Tak – odparł niewzruszony.
- A potem mnie dopędzisz i zrobisz awanturę?
- Też – tym razem posłał mi lekki uśmiech.
- No widzisz. Czyli po prostu musimy jechać razem.

I tak już od dwóch dni rozbijamy się po Pieśni. Głównie przez Melodię, co samo w sobie jest cudowne – a kolejne Zwrotki przemierzamy w powietrzu, niczym dwie czarne chmury. To by dopiero było, gdybym wypuściła się tak sama… Pamiętam, że kiedy spacerowałam po Ciemności – tej pierwszej Ciemności – zwykle pilnował mnie Ner’lind. Teraz z pewnością towarzyszyłby mi Ketris, co umniejszyłoby z pewnością moje szanse zostania mitem. Tak przynajmniej – jestem tego pewna – orzekłby Aeiran, gdyby tylko Ketris był w domu. Rozminęliśmy się, jak to zwykle bywa, przez co nie zdążyłam obgadać z Vaneshką jej szczytnej idei. Za to mogę przynajmniej mieć nadzieję, że zajmą się Ettard…
Mimo wszystko, Pieśń ciągle wydaje mi się obca i niepojęta. Wręcz niedostępna. Ósma Zwrotka jest jedynym wyjątkiem.

3 VIII

Ależ proszę nie myśleć sobie, że na ostatni tydzień kompletnie zapomniałam o otaczającym mnie świecie! Wystarczył mi jeden urlop od wszystkiego, który jednak nie zaowocował rozleniwieniem, tylko przypływem energii. I uwaga, nabrałam ochoty na przygodę – tym razem do opisania, nie do przeżycia. Tymczasem proszę – dostałam zamówienie na opowiadanie miłosne, chyba na złość, żeby mieć się czym gryźć. No i dobrze, postanowiłam ten jeden raz dotrzeć do ukrytych gdzieś w głębi (być może) pokładów romantyzmu i wypożyczyłam sobie cały stosik odpowiedniej literatury. Kilmeny pewnie ryknęłaby śmiechem, gdyby nie jej niewzruszone zasady zachowania w bibliotece. Nie dziwię się, sama przy tego typu lekturze zaśmiewam się często w głos. Poezja, jak już wspomniałam, przynajmniej zachwyca poetycznością. Ale proza? To straszna rzecz, inspirować się taką prozą. Kiedy pokazałam Aeiranowi, co też mu nawiozłam do domu, zapytał nieufnie, do czego mi potrzebna cała ta „wiedza teoretyczna”. Otóż do tego, żeby osiągnąć odpowiedni poziom szaleństwa!

Na Krawędzi jest cicho i spokojnie, a do tego gorąco, bo kamienne ściany chłoną promienie słońca jak gąbka wodę (też mi porównanie). Na szczęście za oknem mamy morze. Natura musiała z pewnością mieć dzień dobroci dla żywych istot, gdy wymyśliła wiatr od morza, o deszczu nie wspominając. Aż żałuję, że kiedy przyjechałam, wszystkie chmury rozstąpiły się jak na komendę.
Prawdę mówiąc, na ten wyjazd namówił mnie Tenari. A raczej łaskawie stwierdził, że nie powinnam przesiadywać samotnie, kiedy on będzie u Neid. Nawet nie wiem, czy na Andromedzie, czy też w starym domu San – ona chyba także nie była jeszcze pewna. Rozbawiło mnie za to, że Tenari oganiał się od mojego towarzystwa – najwyraźniej ma jakieś swoje tajemnice, do których żaden dorosły nie ma prawa. I dobrze, niech ma, dopóki na siebie uważa. Nie trzyma się mojej spódnicy, to dobrze. Ale też nie jest samowystarczalny i potrzebuje towarzystwa, a to też dobrze.
Czy gdybym siedziała teraz sama w domu, chciałoby mi się pisać?
Czy gdybym zadekowała się gdziekolwiek indziej, chciałoby mi się pisać? Albo czy miałabym na to czas?
Teraz, o dziwo, mam.
Tylko co z nastrojem?…

Aha, i cała idea napisania czegoś d z i s i a j właśnie idzie w diabły. Po kilku akapitach ni z tego, ni z owego naszły mnie myśli o biegających rzodkiewkach, ptakach latających tyłem i fioletowym słońcu na żółtym niebie. Nie sądziłam, że osiągnęłam już ten poziom szaleństwa, poza tym coś takiego nie przyszłoby mi do głowy samo z siebie. To raczej wizje w stylu Tenariego i jego kolorowo-kredkowego postrzegania rzeczywistości, ale on przecież nie może mieć t a k i e g o zasięgu myśli. Nawet jeśli jest podejrzewany o baśniowość.
A może dzięki temu zmienię ambicje o sto osiemdziesiąt stopni i stworzę dramatyczne dzieło o niespełnionej miłości Żodkiewki do Rzonkila.

2 VIII

Gdzie cień chabrów miłości wskazuje godzinę… Jak to dalej było? Nieważne, na razie nieważne. Zamknęłam już tomik poezji miłosnych, bo zaczytywanie się nim prowadzi prędzej czy później do zawrotów głowy. Od poezji, nie od miłości. Od lirycznych opisów, od tego zatrzęsienia kwiatów, mgieł, tęcz, płomieni, śpiewu aniołów i cokolwiek jeszcze zdolni są wymyślić poeci. Mogłabym wyliczać bez końca…
Nie odmawiam temu wszystkiemu uroku. Owszem, jest ładne. Owszem, potrafi porwać. Owszem, może zachwycić obrazowością i doborem słów – ale pozostaje obrazami i słowami. A ja już dawno się nauczyłam, że gdy już odnajdujemy siebie nawzajem, nie pozostaje już nic – nic poza nami dwojgiem. I przełożenie tego, co jest w nas, na rzeczone kwiaty i tęcze mija się z celem.
Któż jednak doceniłby wiersz mający postać białej plamy na białej kartce?