21 VI

Opuszczeniu Wędrującej Ciemności towarzyszyło wrażenie, że wychodzę z dusznego pokoju prosto do rozwiośnionego parku. A właściwie to już rozletnionego. Z akacjami.
J trochę nas straszyła, że skoro miejscowi nie mogą wyjść, to i my możemy mieć problem – ale gdyby wierzyła w to, co mówi, nawet by nas tam nie zabierała. Zresztą my tam nie należeliśmy, a Mariusowi się udało, więc w czym problem? Sama za to uznała, że jeszcze trochę zostanie. Najwyraźniej poważnie postanowiła uczynić Shyama swoim szoferem, a Wędrującą Ciemność – limuzyną. I nie wątpię, że prędzej czy później postawi na swoim.
Zaraz po znalezieniu się w jakimś zielonym i przyjaznym świecie, oberwałam w czółko wiadomością, która krążyła tydzień, zanim mnie znalazła. Jak się okazało, nadała ją Brangien, aby złożyć mi propozycję nie do odrzucenia: Skoro już się szwendasz, poszwendajmy się w jakiejś miłej scenerii. Nie żebym narzekała na brak towarzystwa podczas moich podróży, ale dalszy ciąg wiadomości zadziwiająco zgadzał się z moimi niedawnymi planami, czyniąc je nagle konkretnymi i łatwymi do zrealizowania. Kiedy więc biwakowaliśmy pod rozgwieżdżonym niebem, czym prędzej odpisałam przyjaciółce, że oby jej pomysł był nadal aktualny, a jeśli jest, to przyjadę z tortem, hukiem i muzyką, tylko niech mi powie, dokąd. A póżniej złapała mnie wena i napisałam jeszcze parę liścików, żeby zaskoczyć różne dawno nie widziane osoby. Głównie z rodziny – bo do niektórych nie sposób już dotrzeć inaczej niż listownie. Może to kwestia zmiany – czy raczej Zmiany – a może tylko rozluźnienia kontaktów, ale zbudowały wokół siebie rzeczywistość dopasowaną do nich jak ulał i trudno byłoby przekroczyć granice. Chyba żebyśmy zjechały się razem w jedno miejsce, w odpowiednim czasie, tak jak bywało w sylwestra.
Nastawiłam się już na miłe wakacje; przykro mi było tylko żegnać się z Aeiranem, który musiał odstawić Vingę do domu, gdzie każde z nich miało przedstawić swoją wersję wydarzeń. Mogłam tylko mieć nadzieję, że reszta bogów nie zareaguje wywróceniem Pieśni do góry nogami, wypadnięciem z rytmu i pogubieniem nut. Ale co tam, Ketris nie takie anomalie już naprawiał… Właściwie Vinga nawet by jeszcze kontynuowała poznawanie światów – teraz, gdy dowiedziała się o losie Geina, poczuła się chyba wolna od odpowiedzialności – ale kiedy opóźnialiśmy moment pożegnania w nieskończoność, zaczęła z nienaganną uprzejmością domagać się powrotu.
Właściwie zignorowałabym ją, gdybym nie odebrała kolejnego listu od przyjaciółki, krótkiego i zwięzłego: Huk i muzyka pasują, spraszaj towarzystwo, a tort zostaw nam. Nic dodać, nic ująć – do domu, ale już! W przeciwnym razie chętnie obejrzałabym sobie ten świat. Wydawał mi się znajomy – albo już w nim byłam, albo o nim pisałam, tylko może wylądowaliśmy w tej jego części, której wcześniej nie znałam. Ale co się odwlecze…

- Jak myślisz? – zagaiła Ettard, kiedy przemierzałyśmy konno międzysferę. – Czy Marius odnalazł swoje przeznaczenie?
- Też sobie temat znalazłaś – jęknęłam. – Czy sądzisz, że istnieje jedyne możliwe przeznaczenie, a jeśli się go nie odnajdzie, to życiowa porażka?
- Nie wiem – zmarkotniała. – Bohaterowie opowieści zwykle ponosili klęskę, jeśli próbowali z nim walczyć, ale… Nie wiem.
- No, ja tym bardziej nie wiem – prychnęłam. – Sama nawbijałaś Mariusowi do głowy teorii o zaklętym koniu, a teraz co? Zwątpiłaś nagle?
- Teraz mam za sobą spotkanie z kilkoma bogami – oświadczyła z kwaśną miną i nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Nie sądziłam, że minstrelka mi zawtóruje, ale zrobiła to. Do licha, skoro nawet Los potrafi utknąć pośród cieni, to na kim człowiek ma polegać? Chyba tylko na sobie…
- Chciałabym przypomnieć, że to nie miała być wycieczka przed siebie – odezwała się uszczypliwie Pokrzywa, nie zwalniając kroku. – Miałyście określony cel.
- Jeśli ty pamiętałaś, to w czym problem? – odbiłam piłeczkę.
- Chciałam sprawdzić, czy ty pamiętasz – oznajmiła i zarżała wesoło, a Violet Shadow spojrzała na nią z dezaprobatą, jak na zbyt swawolnego źrebaka.
Nie zwlekałyśmy dłużej i już po chwili stanęłyśmy na słonecznym skrawku ziemi, odciętym od reszty świata niewidzialną barierą, pod niewielkim drzewkiem. Nie dawało dużo cienia, ale rosło ładne i smukłe, a w dodatku kwitło na zielono.
Na zielono.
- Jeśli wcześniej nie miałaś okazji zauważyć – przemówił ktoś, kto najwyraźniej zobaczył moją minę – ono co roku kwitnie na inny kolor.
Obejrzałam się i posłałam szeroki uśmiech dziewczynie, która rozłożyła się pod drzewkiem z pokaźnych rozmiarów książką o fotografice. Miała na sobie fioletową bluzkę w grochy i tiulową spódnicę; włosy zapuściła do ramion, rozczochrała i ozdobiła wielką kokardą. Tylko kolor nadal miały niebieski.
- Cześć, Milanee – przywitałam się. – Leo jest?
- Od kwadransa czeka z obiadem – odpowiedziała spokojnie.
- A Vaneshka?
- Od paru dni siedzi w Pieśni. Wyobraź sobie – dziewczyna zniżyła głos – że wymyśliła sobie nową życiową ideę.
- Jaką? – zainteresowałam się.
- Zobaczysz… Na pewno będzie cię o to męczyć, jak wróci – Milanee zachichotała i wróciła do lektury. Zauważyłam, że skośne oczy podkreśliła mocnym makijażem; nie zdziwiłabym się, gdyby sama dla siebie była modelką.
Nie kontynuowałam już rozmowy, zwłaszcza, że nagle odkryłam brak minstrelki. Najwyraźniej ta zdolna istota znalazła przypadkiem wejście do Marzenia! Pomachałam Mil i pasącym się klaczom, po czym również weszłam do środka. Zastałam Ettard wykręcającą szyję na wszystkie strony, z podziwem dla bajkowo-leśnego wystroju wnętrza. Po chwili nadbiegł rozradowany Leo, z walkmanem w kieszeni fartuszka.
- No, nareszcie! – zawołał, zdejmując słuchawki, z których dobiegała jakaś skoczna melodyjka.
- Sama bym tego lepiej nie ujęła. Miło tu znowu być – przyznałam i wypchnęłam minstrelkę do przodu. – Ettard, pozwól, że przedstawię ci Leo. Będzie twoją nową nianią.
- Ale… Jak to? – wykrztusiła, niezdolna do bardziej elokwentnego komentarza. Całą sobą wyrażała najczystsze osłupienie – nie wiem, czy z powodu poznania osobiście autentycznego elfa, czy raczej dlatego, że ów elf nosił dredy i fartuszek z uśmiechnietym słoneczkiem.
- Tak to, tak to – klepnęłam ją w plecy. – Zauważyłam, że tylko ten może w pełni rozwinąć skrzydła, kto wydostanie się spod moich.
- Ale poetyzujesz – Leo parsknął śmiechem i zwrócił się do Ettard: – No, to witaj w Marzeniu. Powinna się tobą zająć Vaneshka, bo Miya pisała, że jesteś muzykiem, ale… Jeszcze się jej doczekasz.
Powiedziawszy to, złapał nas za ręce i pociągnął do jadalni, na naprawdę pyszny obiad.
– Pojęcia nie masz, jak się cieszę z nowego towarzystwa – mówił do mnie z pełnymi ustami. – Vaneshka w Pieśni, Mil zajmuje się swoim aparatem wielkości bazooki, a Carnetia… Chyba się domyślasz.
- Próbuje podkraść ten aparat?
- To też – roześmiał się i o mało nie przypłacił tego zakrztuszeniem. – Ale lepiej nie sprawdzać, jakich fotek by narobiła.
Po obiedzie Leo podjął się roli przewodnika po Marzeniu i pokazał zachwyconej Ettard jej pokój, zajmowany niegdyś przez Egila. Otrząsnęła się już z oszołomienia i rozglądała się po swoim nowym lokum jak ciekawski kotek. Elf obserwował to z zadowoleniem.
- Co to Milanee mówiła o jakiejś idei Vaneshki? – zapytałam go na stronie. – Ponoć mam być w to wplątana, więc wolę wiedzieć zawczasu.
- A, takie tam wariactwo – Leo machnął ręką ze śmiechem. – Naczytała się nasza gospodyni fantastyki.
- Że co?!
- No, zainspirowała ją idea drzwi otwieranych na kilka różnych wymiarów, zależnie od widzimisię właściciela.
- A po co jej to? – nie zrozumiałam. – Dom ma przecież w międzysferze, a do otwierania ma portale.
- Oj, ale nie o to chodzi – sprostował. – Tylko, wiesz, żeby oprócz drzwi na łąkę mieć jeszcze drzwi do Melrin, drzwi do Anty, drzwi do tego miasta, gdzie mieszka Ketris…
- Czekaj, czekaj, wariactwo to mało powiedziane – przerwałam mu. – I ona chce, żebym ja jej coś takiego zrobiła?! Nawet w budowie Marzenia uczestniczyło kilka osób, nawet Blue Haven nie stworzyłam w pojedynkę…
- Jej to powiedz – Leo spojrzał na mnie oczami pełnymi nadziei. – Najlepiej przyślę ją do ciebie, kiedy wróci, a wtedy ją udusisz, co? Carnetię już tym zaraziła.
- No, to mogę udusić obie – prychnęłam. – Przecież gdybym miała możliwość, już dawno wstawiłabym sobie do domu drzwi na Kra… – urwałam, gdy dotarło do mnie, co właśnie mówię. I zamrugałam. I znowu.
A nadzieja Leo zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
- To już wiem, czemu była pewna, że ta idea i ciebie zachwyci…

Lekka i radosna wylądowałam w herbaciarni… i omal nie przewróciłam się o biegnącego Tenariego. Nie wiem, czemu uciekał drogą lądową, a nie powietrzną – ja na jego miejscu zaraz użyłabym skrzydeł. Ivy biegła za nim, trzymając w łapkach sznur pereł; trzy inne miała na szyi, plus żywy kołnierz z lotofenka. Zauważywszy mój powrót, Ten-chan wyhamował ostro i już po chwili był u mnie na rękach.
- A co to ma być? – spojrzałam z ukosa na Ivy. – Wiesz, jak by wyglądał z tymi koralikami?
- Ale Geddwyn powiedział, że artystom wolno tak wyglądać! – wykrzyknęła radośnie dziewczynka.
- To znaczy, jak?
- No… Tak! – rozpostarła rączki i roześmiała się sama do siebie. Tenari prychnął cicho i dotarła do mnie jego myśl: To ja przestaję rysować.
- To, że im wolno, nie znaczy, że muszą – z kuchni wychynęła Vanny, cała w mące. Spróbowała się otrzepać, przez co wznieciła wokół siebie białą chmurę.
- Coś ty tam wyprawiała? – zdziwiłam się.
- Sprzątałam – oznajmiła, kichnąwszy trzy razy. – Te małpiatki wpadły na pomysł, żeby upiec ci ciasto.
- No i co wyszło?
- Nie chcesz wiedzieć – mruknęła, sadowiąc się na brzeżku krzesła. – Lepiej od razu zamów sobie tort w cukierni, zanim przyjdzie im do głowy spróbować jeszcze raz.
Zachichotałam i postawiłam Tenariego na podłodze. Ivy zdążyła już znaleźć zastosowanie dla ostatniego sznura pereł: zwinęła go i założyła sobie na głowę, jak koronę.
- A skoro już o tym mowa – przypomniałam sobie. – Zapowiadają mi się urodziny poza domem, mam nadzieję, że się ze mną zabierzesz.
- Gdzie? – oczy mojej kuzynki rozbłysły. – Gdzie? W luksusowym lokalu z basenem pełnym szampana? Czy w tropikach?
- Stawiam raczej na tropiki, bo czas imprezy ma być liczony w tygodniach.
- Może być… Ale jak to „stawiasz”? Nie wiesz, gdzie świętujesz?
- No, właśnie jeszcze nie wiem – przyznałam, patrząc jak jej oczęta rozszerzają się do wielkości spodków, a usta układają się w coś między uśmiechem a podkówką (serio!). – Brangien znalazła jakieś miłe miejsce i teraz spraszamy ludzi, żeby odnowić nasze życie towarzyskie.
- Byliśmy w Teevine kilka dni temu – podchwyciła Vanny. – Ale zastaliśmy tylko Geddwyna… I Kaede, który go podnosił na duchu. – Zachichotała. – Żałuj, że nie widziałaś. No, to kto jeszcze jest zaproszony?
- San-Q razem z Neid… A Brangien miała zabrać Artena i Tileya – zaczęłam wyliczać. – Reszta naszej Złowieszczej Szóstki jeszcze się nie odezwała, Vaneshka i Ketris są w Pieśni, a rodzinka pewnie przyśle życzenia…
- I myślisz, że nie będę przeszkadzać?
- No coś ty! – roześmiałam się. – Prędzej one będą cię wszędzie ze sobą ciągać! Nakazuję ci zatem wziąć urlop i przyjechać na jak najdłużej, o!
- Urlop od kelnerowania to ja mogę wziąć – zawtórowała mi śmiechem. – Ale od t a m t e j pracy? Ostatnio mam wrażenie, że bez przerwy mają mnie tam na oku. – Od razu spochmurniała. – Czekają, aż… aż stanę się n i ą na dobre.
- A mają powody?… – zaczęłam nieufnie. Sama zdążyłam już przyzwyczaić się do zmienionej postaci kuzynki i traktowałam ją na porządku dziennym.
- Nie – ucięła. – Ale tym chętniej od nich odpocznę. Pozwolisz, że teraz płynnie zmienię temat?
– Pozwolę – odrzekłam łaskawie. – Ale najpierw zrobię herbaty.
- Ja zrobię, ja! – Vanny zerwała się i pobiegła do kuchni. Co jest, jeszcze nie skończyła w niej sprzątać? I tak będę musiała tam kiedyś wejść…
Wróciła po dłuższej chwili, niosąc cztery kubki pełne aromatycznej, owocowej mieszanki. Zasiedliśmy do niej wszyscy w ciszy i skupieniu, niczym do modlitwy. Oczywiście Tenari wypił swoją najszybciej, zanim jeszcze podstygła.
- A byłam ostatnio w mojej szkole – oznajmiła Vanny z nagłą dumą w głosie. – Poproszono mnie o pomoc w odnalezieniu kilkorga uczniów. We śnie.
- I co, znalazłaś?
- Jeszcze nie – pokręciła głową. – Nie pracuję nad tym sama, więc pewnie nie potrwa to długo, zresztą technikę odławiania zagnionych szkoła ma już opracowaną. To miejsce dla istot o dziwnych zdolnościach, więc co chwilę ktoś tam znika, niewłaściwie używszy mocy… Tak czy inaczej, początek tych wakacji pewnie prześpię.

Pożegnałyśmy się przy koniach – kuzynka wsadziła Ivy na Violet Shadow i już sama miała usiąść w siodle, gdy nagle puknęła się w czoło.
- Już bym zapomniała, po co tu przyjechałam! – wykrzyknęła z emfazą. – Dziecko drogie, działa ci to zakurzone ustrojstwo?
- To do mnie było? – upewniłam się. – Które ustrojstwo masz na myśli: magnetowid, wieżę czy samochód?
- To pierwsze – uściśliła. – A w ogóle to już dawno powinnaś przerzucić się na płyty. I sprawić sobie komputer.
- Ostatnio działało – wzruszyłam ramionami. – Tylko głowica chyba była do przeczyszczenia…
- To przeczyść – zaproponowała. – Bo gdzieś w twoim domu schowałam dla ciebie prezent. Tylko musisz go sobie znaleźć.

*

Byliśmy umówieni z dala od ludzkich siedzib, w miejscu, które mogło być lasem, o ile to, co wyrastało tam z ziemi, to rzeczywiście były drzewa. W dotyku okazały się gładkie i zimne jak metal, a zamiast liści miały… Czy ja wiem, co? Gęstą, poszarpaną pajęczynę?
- To twoje ulubione miejsce? – rozglądałam się z niepokojem i fascynacją zarazem. Nie wiem, czego było więcej w przechodzącyh mnie dreszczach.
- Wręcz przeciwnie – Shyam zmrużył oczy, choć nie było tu światła. – Ten las to podobno pozostałość po jednym z wchłoniętych światów. Pewnie tam wyglądał inaczej.
Stał oparty o drzewo, podczas gdy my wszyscy rozsiedliśmy się na trawie. Z jakiegoś powodu wolał wybrać się tutaj niż zapraszać nas do swojej, trzeciej warstwy, ale widać było, że czuje się nieswojo.
- Szare Światy – powiedział Aeiran, nie wiadomo do kogo.
- Co z nimi? – spytała J.
- One także są pełne pozostałości po czymś, co przestało istnieć. Odrzutów, które do niczego nie pasowały – przypomniał. – Są jak wielkie śmietnisko.
- Wypraszam sobie – uciął Shyam. – Nie zamierzam tego tak zostawić, jasne? Uprzątnąłem już galerie, ten dowód złego smaku moich poprzedników. Staram się jakoś urządzić ludzi, skoro już tu mieszkają. Ale… – urwał, gdy jego wzrok napotkał wielobarwne spojrzenie Vingi. Tym razem mocno zacisnął powieki, jakby słońce świeciło mu prosto w oczy.
- Ale…? – podpowiedziała cierpliwie J. – Twój kapłan wspominał, że miałeś jakiś plan.
- Ale to nie takie łatwe – westchnął. – Wędrująca Ciemność zwykła pożerać inne światy niczym wygłodzony potwór i zostawiać ości, tymczasem chciałbym, aby raczej stała się miejscem, w którym można żyć. Skoro już mam tu rządzić, to… Wolę mieć czym.
- Tutaj łatwiej powiedzieć cieniom, żeby rozleciały się i zostawiły pustkę – zgodził się Aeiran, nie poprawiając tym humoru naszemu gospodarzowi. – Trudno to traktować jak świat. A jednak wydaje mi się, że gdybym został tu dość długo, zacząłbym to wszystko p a m i ę t a ć.
- Gdybyś pozostał tu dostatecznie długo, przestałbyś istnieć – Shyam uśmiechnął się kwaśno i miał szczęście, że nie było pod ręką niczego, czym mogłabym w niego rzucić. – Gdyby tamci nadal tu władali, nie byłoby nas tu, a oni pewnie nadal pożeraliby światy.
- „Gdyby”… – J wyszczerzyła ząbki.
- Po co wchłaniali inne światy? – Aeiran puścił mimo uszu tamtą uwagę. – Żeby powiększyć swoje terytorium? Stworzyć więcej cieni? Więcej mocy?
- Nie obchodzi mnie to – stwierdził wyniośle jego rozmówca. – To miejsce stopniowo ulega przekształceniu, dostosowując się do mnie. Z czasem stanie się czymś zupełnie innym niż to, co znałeś… I nie będziesz miał już tu żadnych interesów.
- A co z Geinem!? – nie wytrzymała Vinga. Aeiran tylko uśmiechnął się drwiąco – nie wiem, czy była to reakcja na jej słowa, czy też Shyama.
- Kiedy w pełni zapanuję nad Wędrującą Ciemnością, być może zdołam go odnaleźć – odpowiedział ten ostatni z namysłem. Zauważyłam jednak, że jakiś złośliwy chochlik zamigotał w jego oczach. – Chyba że będzie wprost przeciwnie: zostanie tam uwięziony na zawsze. Nie jestem w stanie tego przewidzieć.
- Jeśli tak stawiasz sprawę, to ja… Ja… Wezwę posiłki! – bogini podniosła się, łopocząc rozłożystą spódnicą, i stanęła twarzą w twarz z Shyamem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem – ona wyniośle, on raczej ze znudzeniem.
- Wzywaj – wzruszył ramionami. – Najwyżej utkniecie tu wszyscy. Gdybyś wierzyła, że potrafisz go wydostać, już dawno byś spróbowała.
- Wzywaj – Aeiran wyjątkowo przyznał mu rację. – Mimo wszystko Gein nie zasługuje na to, by błąkać się wiecznie pośród cieni. Można by go wyciągnąć, a na jego miejsce wepchnąć Devnę.
Vinga zareagowała grymasem wściekłości, co o dziwo wcale nie zaszkodziło jej urodzie. Nie po raz pierwszy poczułam ukłucie zazdrości – chciałabym móc robić takie wrażenie nawet w kiepskiej sytuacji, a nie tylko trząść łapami, czerwienieć i skrzeczeć, podnosząc głos. Tak zupełnie po ludzku. Po mojemu.
- Geina nie powinno było to spotkać – oznajmiła zimno. – Powinien znaleźć tu gościnę, na jaką zasługiwał.
- Po co? – tym razem w głosie Shyama brzmiało pobłażliwe rozbawienie. – Przypominasz mi kogoś, kogo znałem dawno temu – rzucił niby bez związku z tematem – i chyba jesteś równie nierozsądna. Po co mi tutaj cudzy Los?
Najwyraźniej Vinga uznała, że nie warto tracić czasu na dalsze dyskusje, ponieważ odeszła bez słowa… Chociaż kto wie, może w duchu wyklinała nas, a może zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Nawet nie chodziło o to, że żywiła do nas niechęć czy pogardę, ale przede wszystkim nie rozumiała. Oto i problem z niektórymi bóstwami – powołują do życia światy, a potem zastanawiają się, o co w nich, u licha, chodzi. Sami sobie zadają łamigłówkę.
- Nie jestem pewien, czy jeszcze do czegokolwiek dojdziemy – Shyam odsunął się od drzewa i wzdrygnął się przy tym. – Oddam wam tego Geina, nawet z kokardką, kiedy tylko będę mógł, więc na razie nie musicie przebywać w tym jakże paskudnym miejscu, bo i tak nic wam z tego nie przyjdzie.
- Shyam… – odezwałam się, zanim jeszcze się od nas odwrócił, ale ponieważ myśl mi uciekła, urwałam. Skinął mi tylko głową na pożegnanie i spojrzał w górę, a część cieni rozstąpiła się przed nim, tworząc przejście do drugiej warstwy. Prawdę mówiąc, miałam ochotę zapytać go, ile to jest „dostatecznie długo”, ale chyba lepiej było po prostu pozwolić, żeby nas wypuścił, kiedy zechce.
Rozmyślałam nad tym… I nagle, zupełnie bez powodu, ogarnęła mnie fala ciepła i radosnego oczekiwania. Czy dlatego, że nasza wizyta w Wędrującej Ciemności dobiegała końca? A może dlatego, że tam, na zewnątrz, zaczynało się lato, zbliżały się moje urodziny i wypadało zrobić sobie mały urlop po tej dość długiej podróży? Rzeczywistość może równie dobrze zmieniać się beze mnie, nie muszę za wszystkim nadążać – a w międzyczasie mogłabym zgarnąć Lilly, Shee’Nę, San, Pai Pai, Brangien i dzieciaki, zaszyć się w jakimś miłym miejscu, oczyścić umysł i doładować siły. Oto, co wskoczyło mi do głowy na miejsce tej myśli, która uciekła. Może nie w porę, nie wiem.
- Z kokaaardką? – J zdążyła dobiec do demona i uczepić się poły jego płaszcza. – A ty myślisz, że tak łatwo nas spławisz? Bo mnie na pewno nie, o! To tylko Miya tak łatwo ustępuje!
Tego już nie musiała dodawać…
- Masz jakąś konkretną sprawę? – westchnął z rezygnacją.
- Bo wiesz, chodzi o to, że możesz podróżować po międzysferze z całym tym majdanem… – usłyszałam jeszcze, zanim oboje unieśli się w górę i zniknęli pośród cieni. No to pięknie, nie ma co. Jeśli teraz J zacznie tutaj coś knuć, już niedługo Shyamowi zwali się na głowę kilka różnych armii dobra i zła, z różnych przyczyn i dla różnych celów… Zresztą może i tak się zwalą – takie przesuwające się między światami mroczne kłębowisko w y g l ą d a podejrzanie, nawet i bez knucia.

*

Rano (?) odtworzyłyśmy sobie wersję wydarzeń i wypytałyśmy nasze klacze, które jednak podczas owych wydarzeń spały, więc niczym nie mogły się przysłużyć. Żałowały tylko, że ich przy tym nie było, bo jednak nieczęsto ma się okazję oglądać narodziny nowej legendy. Takiej z prawdziwego zdarzenia.
Chyba że koń się nagle spłoszył i poniósł, co właściwie mogłoby być lepszą opcją.
- Dlaczego uważacie, że opowieści są takie ważne? – dopytywała się Vinga. – Przecież żadne słowa i tak nie zdołają niczego zobrazować. Opis nie dorówna widokowi.
- Od złej strony to ujmujesz – zaprotestowałam. – Słowa bywają zawodne, owszem, ale opowieść to coś więcej niż tylko rządki literek. To przeżycia. Coś, co się dzieje.
- To ty masz dziwne poglądy – oświadczyła z politowaniem. – I teraz mówisz o czymś zupełnie innym niż ja. Ale dobrze: jeśli coś się dzieje, chyba łatwiej uchwycić to w obraz niż słowa?
- Naprawdę myślisz, że wszystko można uwiecznić w ten sposób? – byłam na siebie zła, że dałam się wciągnąć w tę rozmowę, choć już dawno temu omawiałam ten temat z Geddwynem i wtedy ustąpiłam mu prędko. No i Tenari, któremu łatwiej przekazywać wizje niż słowa… – A jak myślisz, łatwiej byłoby ci namalować czy opisać dotyk wiatru na skórze? Dźwięk ulubionego instrumentu rozbrzmiewający w uszach? Uczucia wreszcie?
- Muzyką można to wszystko uwiecznić – wtrąciła Ettard, całkiem sensownie zresztą. – Nie odmawiam też malarstwu pewnej magii, wszelako… – skrzywiła się i zerknęła na pędzel, który Vinga nosiła w zaciśniętej pięści jak broń. – Uczucia? Tą czarną farbą?
- A po cóż miałabym je malować? – zdziwiła się szczerze bogini. – Czy nie wystarczy, że są balastem dla śmiertelników? Czy nie wystarczy jeden Aysel, który doszczętnie głupieje, próbując zrozumieć ludzi?
- Skoro tak to ujmujesz, to zaiste, opowieści nie muszą być dla ciebie ważne – prychnęła Ettard z politowaniem. Fakt, że na samym początku odnosiła się do Vingi z nabożnym dystansem – czyli trzymała się z daleka – ale będąc świadkiem paru naszych dyskusji szybko przestała ją traktować jak nieziemskie zjawisko, któremu należy oddawać pokłony. Pytanie tylko, czy to na pewno zdrowy objaw – między bogami a śmiertelnikami powinna jednak być pewna przepaść. Dostatecznie wąska, by ci pierwsi nie skończyli jako czysta moc, której nie ma sensu czcić, ale także dość głęboka, by nie byli traktowani jak „jedni z wielu ludzi z mocą”. Czy nie tak określił się Aeiran dawno temu, w chwili słabości? A teraz chętnie wymazałby z życia moment, w którym wypróbowując ową moc został włączony w panteon Pieśni. Ale Vinga – ani cała reszta tegoż panteonu – raczej by tego nie pojęła.
- Hej hej! Potworki, słoneczka! – rozległo się wołanie i po chwili dopędzili nas J i Aeiran, ciągnąc za sobą Ner’linda. Trząsł się jak osika, choć trudno powiedzieć, które z nich go o to przyprawiło.
- Powiedz mi – zwrócił się do mnie tonem, który mógłby brzmieć rozkazująco, gdyby nie było w nim zdenerwowania. – Po co tu przybyliście?
- No jak to? – zdumiałam się. – J-chan nas przyciągnęła.
- Nie pytam o przyczynę, tylko o cel – pokręcił głową. – Szukacie kogoś, prawda? Zakapturzonej postaci z księgą, której nie można otworzyć?
- Skąd wiesz, że nie można?! – wykrzyknęła Vinga. – Próbowaliście?!
- Ja próbowałem… Zostawił ją w siedzibie mego pana, zamiast zabrać ze sobą.
- Dawno to było? – wypytywała J z nagłym zainteresowaniem. O ile zakład, że ona też by chętnie spróbowała? – Dlaczego właściwie on tu przybył? Bo my to jesteśmy normalni turyści…
Ner’lind zmierzył ją spojrzeniem, z którego nie dało się nic wyczytać, po czym wbił wzrok w bladosiną trawę.
- Dla was to mogło być dawno. Pewnie kilka miesięcy. Sam znalazł drogę, twierdził, że to miejsce go przyciąga. Zaprowadziłem go do mojego pana, ale nie wiem, o czym rozmawiali. A potem zniknął gdzieś pośród cieni… I więcej go nie widziałem. Wiemy jednak, że nie opuścił Serca Cha… Wędrującej Ciemności.
- Sam przyszedł, więc mógł równie dobrze sam wyjść – wzruszyła ramionami J. – Może mu się u was spodobało?
- Nie wiesz, o czym mówisz! – zirytowała się Vinga. – Bez księgi mógł zupełnie stracić rozeznanie w swoich czynach! Może już nawet nie wie, kim jest!
- No to co on w niej miał? Instrukcję obsługi boskiej mocy? Bez niej nie pamięta, żeby oddychać i myć uszy?
- Nie rozumiesz… Każde z naszej dwunastki ma jakiś atrybut, który go definiuje. Bez niego jest… Jest…
- Niekompletny? – podsunął Aeiran. – Ja nie mam niczego takiego.
Teraz dopiero bogini zbaraniała na całego.
- Nie… Jak to nie masz? – wyjąkała. – A twój miecz, którego nie można złamać? Twój wierzchowiec, na którym przemierzasz światy?
- To tylko coś, co mi kiedyś podarowano – odpowiedział obojętnie. – Ale teraz łatwiej mi zrozumieć…
- Co? Co?! – fuknęła. – Nie masz czego rozumieć! I ja już niczego nie rozumiem!
Okręciła się na pięcie i pomaszerowała w kierunku domu, a wtedy atmosfera przestała być taka gęsta. Przynajmniej dla mnie.
- Pozwolicie, że i ja odejdę? – Ner’lind skłonił głowę jeszcze niżej. – Przypuszczam, że teraz będziecie chcieli porozmawiać z moim panem… Powiadomię go.
- Jeszcze jedna rzecz – zatrzymałam go, choć wiedziałam, że jeszcze chwila, a ucieknie z krzykiem. – Dlaczego właśnie teraz zdecydowałeś się nam o tym opowiedzieć?
Przez chwilę milczał i zaczęłam się już obawiać, że zemdlał na stojąco. Albo skamieniał.
- To z powodu ucieczki tego człowieka, który był z wami – rzekł wreszcie zduszonym głosem. – Odkąd zawitał do nas ów zakapturzony przybysz, żaden śmiertelnik nie zdołał stąd wyjść.
- Co to znaczy: nie zdołał?! – ryknęłam. – Mówiłeś, że ludzie pozostali w Wędrującej Ciemności z własnej woli!!
- Bo tak było – zapewnił szybko Ner’lind. – Ale mój pan miał plany… Zresztą pewnie sam wszystko wam wyjaśni. Często mówi takie rzeczy, których nie jestem w stanie zrozumieć, a więc i wam powtórzyć. – Uniósł głowę, patrząc na nas bez wyrazu. – A teraz pozwólcie, że powrócę do swoich obowiązków.
Odszedł powoli, jakby ciężar życia przygniatał go do ziemi. Słowo daję, jeśli Shyamowi uda się go kiedyś postawić do pionu, będzie to sukces na skalę międzyświatową!
- Żałosny – skomentował Aeiran, patrząc za nim pogardliwie.
- Oj, daj mu spokój – ujęła się za kapłanem J. – Za dużo czasu spędził jako popychadło tych trzech żab. Myślisz, że to tak łatwo sobie przypomnieć inny styl życia?
- A przedtem szczerze wspierał tę trójkę w dążeniu do najwyższej władzy?
- Tego nie wiem – stwierdziła. – Ale ta Ciemność nie jest taka jak twoja, domyślam się po tym, jak na nią patrzysz. Może więc ten bidulek też ma inny życiorys?
Dalej już nie dywagowaliśmy, za to wybraliśmy się na długą przejażdżkę, pilnując, by przypadkiem nie wyjechać z zewnętrznej warstwy. Niekiedy było to trudne, bo w pewnych miejscach ściana z cieni była tak cienka i rzadka, że mieliśmy trudności z odróżnieniem jej od zwykłego mroku.

*

To był jeden z tych snów, w których tkwiłam w samym środku wydarzeń, a jednocześnie obserwowałam je cudzymi oczami. Brnęłam w nim przez białą pianę, która raz wydawała się śniegiem, a raz grzbietem fali; nade mną wisiało wielkie zwierciadło, a może ekran, transmitujący pogoń za jakimś rzadkim gatunkiem zwierzęcia. I zobaczyłam tam siebie, uczestniczącą w tych łowach, mierzącą z łuku w coś zwiewnego, co odbijało moje strzały swym imponującym porożem. Pytałam kogoś, dlaczego na to polujemy, ale nie dostałam odpowiedzi, musiałam więc strzelać dalej i zarazem biec, dopóki nie potknęłam się o coś niewidocznego. Złapałam równowagę i zanurzyłam ręce w śniegu, by wyłowić niespodziewaną przeszkodę. Nagle śnieg zmienił się w srebrne, świecące confetti, które rozsypało się we wszystkie strony, a ja trzymałam w dłoniach niewielki szary kamień, zbliżony w kształcie do kuli. Był chropowaty w dotyku i lekki – tak lekki, że z łatwością podrzuciłam go pod samo nie… ekran. Kamień rozbił pełną obrazów taflę na kawałki, odsłaniając niebo, a sam pomknął w górę, zamiast spaść.
- Coś ty narobiła!? – zawołał ktoś ze wzburzeniem. – To był martwy świat!
Już miałam odpowiedzieć – tylko co? – kiedy ktoś puknął palcem w moje ramię.
- O, cześć, Vanny! – ucieszyłam się na widok kuzynki. Tuż za nią drobna czarnowłosa dziewczyna odgarniała resztki snu niczym zaspy z chodnika.
- No, cześć, pałko – tym razem Vanny pacnęła mnie w czółko. – Co to za sceneria, która aż prosiła: „zgub się we mnie”? Ale ciekawie wyglądałaś, nie powiem…
- Ciekawie? – powtórzyłam zdezorientowana. Skrzący się puch wokół mnie poderwał się do góry i zniknął, odsłaniając drewnianą podłogę. – Która z was to śni?
- Ja, ja! – Yori Yumeno pomachała ręką przystrojoną jakimiś kiczowatymi pierścionkami. Na jej szyi pojawiło się pierzaste boa, a na głowie toczek z piórkiem, co przyjęła z zaskoczeniem. – No dobra, to już nie ja. Ale słuchaj, czemu się tak długo nie widziałyśmy? Nie miałam z kim Egila obgadywać!
- Trzeba było mówić, mogłabyś ze mną – Vanny uśmiechnęła się jak kot na widok śmietanki.
- A to nie podchodziłoby pod tajemnice służbowe? – wtrąciłam, widząc, że Yori jakby się speszyła. – Poza tym przez dłuższy czas byłam… Całkiem gdzie indziej, daleko od wszystkiego. Ale wróciłam już zeszłej jesieni, trzeba było mnie łapać.
- Zeszłej jesieni to byś się nie dała złapać – prychnęła moja kuzynka, pracowicie urządzając sen według własnej artystycznej wizji. Już po chwili wszystkie paradowałyśmy w balowych sukniach, a dokoła stały manekiny w garniturach, trzymające w dłoniach puste kieliszki.
- Tańczyć z nimi chcesz? – Yori przyjrzała się dokładnie nowej scenerii, po czym na powrót zwróciła się do mnie. – Ja też wcześniej nie miałam wiele czasu, bo wiesz, mam pracę, a nie tylko się obijam. Ale teraz chciałabym, żebyś pomogła mi znaleźć Hikari-chan.
Poczułam się jak uderzona obuchem w głowę na taką konkluzję radosnego trajkotania.
- Co ci nagle przyszło do głowy?! – zawołałam, przypominając sobie wydarzenia sprzed paru lat, których nigdy nie miałam siły opisać. – Czemu tak nagle?!
- Bo pomyślałam, że obie powinnyśmy trochę odczekać, a potem jakoś straciłam poczucie czasu – wzruszyła ramionami. – No, a ty ją poznałaś. Spotkałaś we śnie i na jawie.
- Spotkałam ją rok temu – westchnęłam. – I nawet poinformowała mnie, że jej się śniłaś. Nie mogłaś wtedy odnowić przyjacielskich więzi?
- To nie byłam ja – stwierdziła po prostu i dodała ciszej: – Parę miesięcy temu dostałam od niej list z życzeniem, żebym więcej tego nie robiła, ale to nie byłam ja. To musiał być jej własny sen, wyrzut sumienia albo tęsknota, nie wiem.
- No, raczej nie inaczej – Vanny skończyła urządzanie sali balowej (łącznie z manekinową orkiestrą) i podeszła do nas. – Rok temu Miya była w alternatywnej rzeczywistości i tam spotkała twoją dawną psiapsiółkę. No to jakim cudem miałabyś się do niej wśnić?
- Była… Gdzie?!
- Całkiem gdzie indziej – powtórzyłam słabo. – W równoległej opowieści, w której Domena Promienistych była połączona ze Srebrną i przewrócona do góry nogami.
- Jasne. Nie ma sprawy – Yori zamachała rękami z uśmiechem osoby bliskiej utraty zmysłów. – Spotkamy się kiedyś na jawie i poświęcisz duuużo czasu na szczegółowe wyjaśnienia. Ale dlaczego Hikari-chan też tam była?
- Bo rzeczywistości się przenikają – odpowiedziałam. – Rzekłabym, że coraz bardziej.
Tym razem nie wyglądała na zdezorientowaną.
- A więc to dlatego… – zamyśliła się, ale tylko pokręciła głową, nie mówiąc nic więcej.
- No, bo już mi omal ego nie sflaczało – prychnęła Vanny. – Bo gdybyś ty pokonała barierę między rzeczywistościami, to dlaczego ja nie mogłam? Dlaczego nie zdołałam znaleźć Miyi w snach?! Już się bałam, że jestem aż tak do tyłu z moimi umiejętnościami.
- Ale ja nic o żadnej barierze nie wiedziałam! – protestowała Yori. – Ty wiedziałaś?
- Czułam.
- Ja też czułam – przyznałam. – A Hikari mogła nie wiedzieć. Może to był powód?
- Czy to znaczy, że już jej nie znajdę? – zmartwiła się Śniąca. - Do tej pory nie mogę namierzyć jej adresu, ale list ciągle trzymam pod poduszką.
- Niekoniecznie – pokręciłam głową. – Nie wiem, ile światów się przemieszało, ale najwyraźniej ona gdzieś tam jest…
- Wszystko bardzo ładnie – wtrąciła moja kuzynka – ale do czego ja tu jestem potrzebna? Raczej wam nie pomogę i nawet sceneria wyszła mi jakaś… Bez życia.
Yori uśmiechnęła się i nagle orkiestra zaczęła grać jakiś jazzowy kawałek.
- Tobie już mówiłam – przypomniała. – Prosiłam cię o opóźnienie efektów.
- Efektów czego? – zainteresowałam się.
- Pertraktacji o coś dziwnego – odpowiedziała mętnie dziewczyna. – Wiesz, nawet taka supertajna Agencja jak nasza musi czasem korzystać z pomocy innych potęg.
- Takich jak nasza – dopowiedziała Vanny ze zgryźliwym uśmiechem. – My wszystkim dajemy, wy od wszystkich bierzecie. Tylko na różnych warunkach…
Wywiązała się z tego dość długa dyskusja, i to w moim śnie, choć – jak w pewnym momencie zaznaczyła Yori – im mniej osób znało szczegóły, tym lepiej, a ja zdecydowanie byłam postronną osobą. Może to dlatego obie dziewczyny zachowywały się jak na tajne agentki przystało i wymieniały informacje w tak zawoalowany sposób, że nie byłam pewna, czy rozumieją siebie nawzajem. W pierwszej chwili myślałam, że znów idzie o ocalenie jakiegoś świata – to zdecydowanie zdarza się zbyt często – ale szybko okazało się, że tym razem osią wydarzeń jest Egil, który plątał się po niewłaściwych miejscach, chlapnął coś głupiego niewłaściwym osobom… I teraz jemu pierwszemu mogło się za to oberwać.
– Od ciebie? – uśmiechnęłam się do Yori.
- Ode mnie dopiero na koniec – fuknęła z irytacją. – Już i tak wszyscy się przyzwyczaili, że go niańczę.
- W takim razie dlaczego… I w co takiego się wplątał?
- Choćby dlatego, że jest jednym z bardzo nielicznych ludzi w Agencji – dziewczyna na chwilę przygryzła wargę, po czym zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów. – A zresztą to już podchodzi pod tajemnice służbowe. Im mniej osób zna szczegóły, tym lepiej! – nagle wokół niej zafalowała błękitna mgiełka. – T’chan, już gadam jak mój szef…
- A nie wystarczy, jeśli go wyciągniesz gdzieś w teren? – podsunęła Vanny. – Na długo, wiesz… Tak długo, aż zapomną.
Yori spojrzała na nią spode łba, jakby chcąc się przekonać, czy nie jest właśnie wykpiwana.
- Tak czy inaczej zamierzam to zrobić – stwierdziła wreszcie. – Znajdę mu jakąś zajmującą misję, a przy okazji poszukam Hikari-chan. Może wyślą za nami pościg – zachichotała nagle.
Zamiast szczegółowego opisywania, spróbowałam nie bez wysiłku pokazać jej obraz miasta, w którym przed rokiem znalazłam jeden z rysunków Geddwyna… i ślady obecności kogoś, kto powinien mnie niepokoić. Kogoś noszącego czarną koronę z płomiennymi klejnotami. Na pół mitycznego kogoś. Jednakże niepokój już dawno sobie odpuściłam, w przeświadczeniu, że jeśli nie będę się czepiać jego korony, on nie zainteresuje się moją – o ile w ogóle wie o moim istnieniu.
- Jeśli ten świat tu istnieje, znajdę go i podam ci położenie – obiecałam, koncentrując się na wizji pozostałości po świątyni Lata. Yori skinęła głową i przyjrzała się ruinom. Najwyraźniej dostrzegła w nich coś, co mi umknęło, bo na jej twarzy wyraz podziwu mieszał się z… Lękiem?
- O żeż – powiedziała nabożnym tonem i nagle cały sen się rozwiał…

( – A nie mogłabyś mi tak wyśnić Xaia? – zainteresowała się później J i musiałam jej przypominać, że przecież nie zamierzała uganiać się za każdym ze swoich „znikniętych” po kolei. Nie mówiąc już o tym, że sama nie jestem w stanie wyśnić czegoś świadomie. Ale to w międzyczasie.)

…A po pobudce zabawa zaczęła się od nowa.
Ze snu wyrwała mnie Ettard, potrząsająca mną tak mocno, że zakręciło mi się w głowie. Aż dziw, że nie odpadła (głowa).
- Zbudź się wreszcie, zbudź! – szeptała gorączkowo. – Stało się coś niedobrego!
- Możemy przyjąć, że już nie śpię? – wymamrotałam z jednym okiem zamkniętym, po czym zmrużyłam i drugie. Sen jakoś nie chciał odejść.
- Na Boginię, bądź poważna! – słyszałam jak zza ściany. – Marius zniknął!
Według późniejszych zeznań świadków, moją pierwszą reakcją było przygarnięcie do siebie poduszki, z radosnymi słowami: „super, to ja się przeprowadzam”. Nie potwierdzam tego z całkowitą pewnością, pamiętam za to, że coś mnie usadziło z powrotem, kiedy próbowałam z tą poduszką wstać.
- Co to znaczy, że Marius zniknął?! – wykrztusiłam, gdy już w pełni dotarł do mnie sens słów Ettard. Otworzyłam oczy – oprócz rudowłosej zobaczyłam także nadąsaną J i zdegustowaną Vingę. To właśnie ta ostatnia ze zdegustowaną miną próbowała odebrać mi poduszkę, mój pomost do krainy snów.
- Nazwał konia, wsiadł na niego i poooszli! – zaczęła wyjaśniać J z gestykulacją bardziej obrazową niż słowa. – Ale to przecież nie mogło być takie proste!
- Jak nazwał?
- Nie wiem, z okna nie dało się usłyszeć – westchnęła Ettard. – Ale to ja mu poradziłam, by nadał koniowi imię. Przyznaję… Uważałam, że to odpowiedni początek.
- Początek związania ze sobą ich losów?! – jęknęłam boleśnie. – Skąd wy w ogóle wiecie, że nadał mu imię, skoro nie słyszałyście? Może powiedział: „masz się mnie słuchać, bo jak nie, to na koninę”?
- Nie zrobiłby tego! – oburzyła się minstrelka.
- A przyjąłby świadomie opcję zostania bohaterem, o którym śpiewają bardowie? – prychnęła J. – Miya ma rację, może zrobił coś innego.
- Ale to byłoby takie… Takie…
- Romantyczne? – podsunęłam.
- Słuszne! – wypaliła Ettard, a ja zadałam sobie w duchu pytanie, na ile ta dziewczyna tak naprawdę go zna, choć rozmawiała z nim więcej niż ktokolwiek inny od jego wyjścia z koszmarów.
- Dziwne jesteście – stwierdziła przysłuchująca się nam Vinga. – Skoro tak się nim przejmujecie, to dlaczego nie sprowadzicie go z powrotem?
- Bo jeśli się wplątał w jakąś opowieść, wtrącanie się może być niebezpieczne – odpowiedziałam i przypomniałam sobie o poduszce, którą bezczelnie zaanektowała. Odebrałam ją i przytuliłam z błogością.
- To o czym mówiłam? – bąknęłam, gdy dotarło do mnie, że wszystkie nadal mi się przyglądają.
- Że się przeprowadzasz – podsunęła J.
- Tak? – nie mogłam sobie przypomnieć. – A dokąd?
- A, chyba tam obok.
- Może być. Tylko najpierw się zbudzę – uznałam i położyłam się z powrotem. Po takim gwałtownym przejściu ze snu do jawy – czy może z jednego wątku do drugiego – czułam się zbyt skołowana, żeby sensownie myśleć. Z pewnością trwała jeszcze noc, a brak oświetlenia tylko pomógł mi w zaśnięciu.

*

Po namyśle daruję sobie jednak datę. Aeiran twierdzi, że na zewnątrz zaczął się już czerwiec, ale mówi też, że tutaj jest dla niego zbyt obco i nie czuje się pewien własnej mocy. Zadziwiające, że w ogóle się do tego przyznał, ale w ślad za nim zrobiła to też Vinga. Z takim entuzjazmem, jakby dokonała ważnego naukowego odkrycia. Dopiero później zmartwiło ją, że nie będzie mogła tu malować, bo i tak wszędzie dokoła wieczna noc.
W każdym razie zmierzałam do tego, że Wędrująca Ciemność i tak zwykła latać sobie dokąd tylko zechce, więc licho wie, gdzie – i kiedy – nas wysadzi. Skoro jednak na zewnątrz minęło kilka dni, mam prawo być odrobinkę stęskniona za obecnością Shyama, prawda? Tak strasznie chciałabym wypytać go o wrażenia z bycia panem na tych mało przyjaznych włościach! Tymczasem ot, wepchnął nas w przejście, przyprowadził do zewnętrznej warstwy i to wszystko, zanim się ulotnił… Chociaż nie, nie wszystko.
- Ner’lind – powiedział w przestrzeń, która po chwili wypluła z siebie niepozornego osobnika o dużym nosie i rozbieganych oczkach. Rozejrzał się, próbując ukryć zdenerwowanie i wygładzając płaszcz identycznym gestem, co jego nowy szef. I nawet włosy miał dłuższe, co wyszło mu na dobre.
- Tak, panie? – wyrzucił z siebie prędko, jednocześnie wpatrując się z zachwytem w Vingę. Do chwili, kiedy zobaczył mnie i omal się nie przewrócił.
- Ty… Daggny?!
- No, cześć – pomachałam mu i spróbowałam stać się mniej widoczna. Co oznaczało schowanie się za Aeirana, który przyglądał się kapłanowi z nieznacznym grymasem.
- Później będziesz miał czas na wymianę uprzejmości – oznajmił sucho Shyam. – Najpierw znajdź gościom lokal… I pilnuj, żeby nie wchodzili do innych warstw.
- Tak jest – Ner’lind odetchnął z ulgą i szybkim krokiem udał się w stronę ludzkiego osiedla.
- Daggny? – zainteresowała się Vinga. – Poranna rosa?
- Wolę to niż „Jasnooką” – wzruszyłam ramionami.
- Więc i tobie śmiertelnicy nadają wiele przydomków – powiedziała z namysłem i wyglądało na to, że zamierza ten fakt zapamiętać.
- Dopóki pozostaniecie w zewnętrznej warstwie, nie przewiduję kłopotów – zwrócił się do nas Shyam, popatrując zwłaszcza na dwie wiadome osoby. – Przede wszystkim wy.
- A ja, a ja? – wtrąciła od razu J.
- Tobie już dawno mówiłem – prychnął i odwrócił wzrok w kierunku, w którym odszedł Ner’lind. – On może was nie powstrzyma, ale przynajmniej wyczuje. A ja nie będę was wtedy wyciągał.
- Znałem kiedyś człowieka dokładnie takiego jak on – odezwał się Aeiran, ciągle lekko się krzywiąc. – Na dłuższą metę nie można mu było ufać.
- Temu nie można było nawet na krótszą, zanim go trochę oswoiłem – Shyam westchnął i naraz rzucił mi zrezygnowane spojrzenie. – Współczuję ci.
- A to dlaczego? – zdziwiłam się szczerze.
- Bo kiedy tu nastałem, ten człowiek był jednym wielkim kłębkiem nerwów! Wiesz, ile musiałem się z nim natrudzić?… Jeśli ja też taki byłem na początku, to pewnie wiesz.
- I tylko Miyi współczujesz? – fuknęła J. – Mógłbyś na przykład pokajać się tak przed Aislinn!
Na te słowa uniósł brwi i tonem znudzonej damulki oświadczył, że ma migrenę, a potem już się ulotnił.

Rozglądałam się z fascynacją – wiele się tu zmieniło, choć wciąż dominowała szarość, a nad naszymi głowami wisiały cieniste chmury. Przede wszystkim otoczenie było bardziej… zagospodarowane niż rok temu. Ludzie naprawdę żyli, nie wegetowali bez celu ani nie wznosili modłów, by za chwilę zniknąć bez śladu. Zamiast prowizorycznych, pudełkowatych budynków zobaczyłam wysokie, staroświeckie kamienice z ornamentami na ścianach i gargulcami na dachach. W jednej z nich Ner’lind wyszukał nam dwa wolne mieszkanka na drugim piętrze, na zasadzie „panie na lewo, panowie na prawo”. Wnętrza były urządzone z elegancją balansującą na granicy kiczu – albo Shyam nie wyrósł jeszcze ze starych upodobań, albo po prostu nie chciał drastycznie zmieniać klimatu. Wyjrzałam przez okno i pomachałam Pokrzywie, która stała z pozostałymi końmi, rżąc z wyrzutem. Wcześniej cieszyła się, że nie przewidziano tu stajni, w której musiałaby tkwić jak ten kołek, ale potem przypomniała sobie, gdzie właściwie jest i zaczęła marzyć o bezpiecznym miejscu.
- Za miastem jest łąka – poinformował sztywno Ner’lind. – Tam będą mogły się wybiegać.
- O ile nie zwieją do domu – mruknęłam. – Swoją drogą, ciekawe, że nie spróbowali tego wszyscy ci ludzie. Nie spodziewałam się, że jakiś śmiertelnik zechce tu zostać z własnej woli.
- Mój pan proponował im to, lecz powiedzieli, że nie mają dokąd wracać – wyjaśnił. – Może nie uwierzyli, a może przywykli. Nie rozmawiamy zbyt często.
Przyjęłam to wytłumaczenie, choć trudno mi było wyobrazić sobie, że ktoś traktuje to miejsce jak dom. Wędrująca Ciemność zawsze wydawała mi się bardziej niekonwencjonalną bronią niż światem. Mimo wszystko jednak jej ludzcy mieszkańcy przestali być traktowani jak bateryjki i zastępowani nowymi, kiedy się zużyli.
Odeszłam od okna i uświadomiłam sobie, że Ner’lind jeszcze nie opuścił mojego pokoju. Stał bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- No, co jeszcze? – zapytałam.
- Nic – skrzywił się i wymaszerował. Nie zatrzymywałam go; jeśli zechce mi coś powiedzieć, najwyżej zrobi to później.
- Mogłaś go jeszcze przycisnąć – wytknęła mi J, która bezczelnie podsłuchiwała pod drzwiami. – Jeśli coś ukrył, będziemy musiały same za tym powęszyć. Albo przynajmniej ja będę musiała powęszyć.
- A chociaż nam powiesz, co wywęszyłaś? – uśmiechnęłam się.
- Nic a nic – stwierdziła i zmieniła temat: – Dlaczego mieszkamy tutaj w czwórkę, a chłopaki tylko we dwóch?
- Bo jest ich tylko dwóch – przypomniałam.
- To jakaś dyskryminacja – J klapnęła na jedno z dwóch łóżek i zaczęła na nim podskakiwać. Wyglądało na to, że jest pełna energii, a nie ma na co jej spożytkować. – W dodatku Shyam nam nawiał, a przecież specjalnie do niego przyjechaliśmy.
- Zawsze jeszcze możesz pogonić za Ellilem – przypomniałam.
- A dlaczego miałabym?
- Dlaczego? Niech pomyślę… Najpierw szukałaś Shaitha, potem Shyama… Kto ci jeszcze został?
- Xai! – klasnęła radośnie w łapki.
- A, racja. Ale na moja oko Xaia szukać nie musisz. Niewykluczone, że sam tu przyjdzie prędzej czy później… Razem z tym drugim Dzieckiem Chaosu.
- O ile nadal trzymają się razem. Xai ma wyczucie i zawsze pracuje z wygranymi, ale…
- Ale co? – zauważyłam, że dziewczynka się nachmurzyła. – Boisz się, że zmieni stronę na dobre?
- Nie, Xai stoi przede wszystkim po swojej własnej stronie – pokręciła głową. – Zastanawiam się tylko… Czy w tej rzeczywistości jest dla nas miejsce? Dla mnie i… tego drugiego? Tutaj są ż y j ą c e Filary Chaosu, prawda? No i Ładu, oczywiście. Ciekawe, co by o nas powiedziały.
- Przynajmniej jedna byłaby zachwycona – stwierdziłam i padłam na drugie łóżko. Czułam dziwne zmęczenie, ale nie zamierzałam poddawać mu się na długo.

Później urządziliśmy sobie długą wycieczkę po całej warstwie – wszyscy, bez wyjątku. Po prostu nie chcieliśmy się nawzajem spuszczać z oczu, choćby dlatego, że większość z nas czuła się tu zagubiona… Oprócz J, która po prostu chce nas pilnować. I może oprócz Vingi, której trzeba pilnować najbardziej. Nie dość, że czuje się tu niemal jak w domu – z wyjątkiem swobodnego poruszania się po całym świecie – to jeszcze domaga się natychmiastowego znalezienia Geina; na szczęście nie wpadła na to, że ja albo J mogłybyśmy zabrać ją do pozostałych warstw. No, chyba że Shyam je przed nami zamknął.
Łąki są rozległe, dobre do biegania i pasienia się, co choć trochę udobruchało Nindë. Co prawda tutejsza trawa jest trochę blada, ale podobno całkiem smaczna. I pachnie odurzająco, jeśli się na niej położyć.