27 V

Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie zmieniłam opinii, że elementów z dwóch alternatywnych rzeczywistości nie powinno się ze sobą stykać. Tych pokrewnych, równoległych elementów, bardziej szczegółowych i konkretnych. Bo szerzej pojęta zmiana – czy wręcz Zmiana – jak dotąd nie obróciła w perzynę wszystkich istniejących światów… I nie, oczywiście, że nie mam żadnego zaburzonego postrzegania! Jestem za to niewypowiedzianie szczęśliwa, że w Domenie Lustrzanej nie było czegoś takiego jak druga Omega. Albo drugie DeNaNi. Z drugiej strony, niektórzy stamtąd mówili językiem ten’pei, ale o tym (jeszcze) staram się nie myśleć…
Parę dni temu, po kolejnej burzliwej dyskusji, odciągnęłam J na stronę.
- Przyznaj się – zaczęłam, bliska wybuchu ze zdenerwowania. – Specjalnie im to odradzasz, żeby tym chętniej się tam pchali!
Nie spodziewałam się, że tak szczerze się zmartwi, słysząc te słowa. Chociaż właściwie…
- A to aż takie oczywiste? – spytała, podnosząc na mnie swe wielkie i smutne oczęta. – Myślisz, że oni też to widzą?
- Mam nadzieję… Ale to im nie gwarantuje rozsądnego podejścia do sprawy – skrzywiłam się. Kto wie, co mogła wymyślić Vinga, a Aeirana znałam za dobrze, by się nie martwić. I przede wszystkim nie zamierzałam go ciągnąć w miejsce, gdzie, najprościej mówiąc, nie powinien (już) istnieć. Wymieszanie rzeczywistości i bez tego było problematyczne.
- No to się przekonamy – oświadczyła J, kiedy jej to pokrótce wytłumaczyłam, po czym podeszłyśmy z powrotem do obojga zainteresowanych. Przez ten czas zdążyli pogrążyć się w rozmowie w swoim ojczystym języku – to znaczy, głównie Vinga trajkotała jak karabin maszynowy, z dziecięcym entuzjazmem i rumieńcem ekscytacji, który jakoś nie pasował do jej monochromatycznej urody. Aeiran natomiast wyglądał na znudzonego, jakby przerabiał ten temat o kilka razy za dużo.
- Jedno pytanie – zwróciła się do niego J. – Należysz do Ciemności czy do tej całej Pieśni?
- Należę tam, gdzie mam dom – odpowiedział bez namysłu i bez zdziwienia.
- Daj spokój – wyrwało mi się z westchnieniem. J zwróciła na to uwagę i uśmiechnęła się lekko.
- No, to chyba kwestiami technicznymi nie ma się co przejmować – wzruszyła ramionami. Następnie przeniosła wzrok na Vingę, nagle nadąsaną i wciąż zarumienioną. – A ty sobie rób co chcesz. Ja tam nie mam zdrowia do bogów, pilnować nie będę.
- Do tych z twojego świata też nie masz zdrowia? – podchwyciłam, starając się nie roześmiać.
- A wątpisz? – prychnęła. – Przecież za takim Ellilem do tej pory nie ruszyłam w pościg.
To była słuszna uwaga, ale nie zdziwi mnie, jeśli to właśnie przyjdzie jej do głowy po załatwieniu się z Wędrującą Ciemnością. A gdziekolwiek jest teraz Ellil, jego opowieść na pewno jest ciekawa…

Urzeczywistnienie naszych (?! – nie wiem, czy ktoś poza J miał tu coś do gadania) planów musiało jednak poczekać, bo w międzyczasie jedna z moich towarzyszy podróży wpakowała się w kłopoty. Mam na myśli Ettard, istotę zaskakująco normalną w naszym gronie i chyba dość mocno tym przytłoczoną. Mianowicie zainteresowała się śpiewającymi tu i ówdzie ptasiopodobnymi stworzeniami i zapałała chęcią odkrycia, dlaczego niektóre z nich mają ludzkie głosy, podczas gdy inne po prostu ćwierkają. W rezultacie przywabiła jednego z tych ostatnich i niczym w bajce zaśpiewała z nim w duecie – nawet przysłuchiwałam się temu przez chwilę i zauważyłam, że zamiast dzioba miał coś bliższego ludzkim ustom. Zdzierali gardziołka przez dobry kwadrans, wyraźnie rywalizując o to, które z nich zaśpiewa wyżej, aż w końcu zmęczyli się i zamilkli. Potem ptaszek ni z gruszki, ni z pietruszki zmienił kolor upierzenia z cytrynowego na marchewkowy i odfrunął, wyśpiewując… czystym dziewczęcym altem! Ettard, słysząc swój własny głos gdzieś pod chmurami, chciała krzyknąć z wrażenia – ale wydała z siebie uroczy skądinąd świergot.
Chcąc nie chcąc, musieliśmy przedzierać się przez chaszcze i łazić po drzewach, póki nie znaleźliśmy właściwej pticy. Czy raczej właściwego głosu, bo okazało się, że te małe dranie wymieniają się nimi między sobą i są piekielnie trudne do zlokalizowania. Przedzieraliśmy się z wyjątkiem J, która uznała radośnie, że chyba uda się z powrotem do świata, z którego tu przybyliśmy i sprawdzi, czy wymarłe miasteczko naprawdę wróciło do życia. I z wyjątkiem Vingi, która… była Vingą. W trakcie poszukiwań odkryliśmy, że las jest dużo większy niż się nam z początku wydawało. Nie mówiąc już o tym, że śledziły nas nieznane istoty, które kryły się w gąszczu i uciekały prędko, gdy zostały zauważone…
Do czasu jednak. Kiedy już byliśmy o krok od całkowitej utraty cierpliwości i oznajmienia Ettard, że będzie musiała żyć dalej jako unikatowa minstrelka o ptasim głosie, podeszła do nas bezszelestnie istota o szpiczastych uszach i zielonkawych włosach, przyodziana w skąpy strój z liści. Przypominała trochę elfa, ale zamiast charakterystycznej doskonałej urody miała w sobie coś z dzikiego zwierzątka. Z rozzłoszczoną miną wyciągnęła do nas dłoń, na której grzecznie siedział obiekt naszych poszukiwań. Pozwolił, by Ettard wzięła go do ręki jak przedmiot, a wtedy nasz wybawiciel – albo wybawicielka, trudno powiedzieć – fuknął na nas z wyrzutem i oddalił się, równie szybko i cicho, jak się zjawił. Najwyraźniej zakłócaliśmy spokój tego lasu i jego mieszkańcy woleli pozbyć się nas pokojowo.

- To wszystko jest niedorzeczne – stwierdził dziś Marius, po tym, jak oderwał się od słuchania piosenek Ettard. Nie mogła się nacieszyć odzyskaniem głosu, ale repertuar wybrała sobie dość pesymistyczny. Tragiczna miłość, tragiczna śmierć, takie tam.
Wracając do tematu – byłam nieźle zaskoczona, przede wszystkim tym, że się do mnie odezwał. W końcu konsekwentnie trzymał się ode mnie z daleka od… Cóż, od początku.
- A tak bardziej szczegółowo? – spróbowałam pociągnąć go za język.
Wzruszył ramionami, jakbym zadała naprawdę głupie pytanie.
- To wszystko – powiódł ręką wkoło. – Te światy. Cała nasza wędrówka jest jak sen szaleńca albo artysty, na jedno wychodzi.
- Często miałeś do czynienia ze sztuką tam u siebie? – spytałam z przekąsem.
- Nieczęsto – odpowiedział spokojnie. – Ale niektórzy artyści uwieczniali też wojnę. I nawet ją czynili… nierzeczywistą.
- Ale dlaczego tak uważasz? – nie przestawałam pytać z zaciekawieniem. – Naprawdę chcę znać twoje zdanie.
Marius spojrzał na mnie uważnie, autentycznie zdumiony, że nie dostrzegam tego, co on.
- Przemierzamy niezwykłe światy – odezwał się po chwili namysłu. – Krańcowo różne. A jednak nigdy nie musimy się martwić, gdzie będziemy spać, co jeść i czy klimat nas nie wykończy. Niewygody podróży są gdzieś w tle, wszystko jest czyste i łatwe, a ty zawsze masz w swojej torbie coś do jedzenia. – Zamilkł na chwilę i uśmiechnął się krzywo. – O herbacie nie wspominając.
- Wyprawy wojenne tak nie wyglądają – stwierdziłam oczywisty fakt.
- Nie – potwierdził krótko. – Ale mnie też czytano baśnie na dobranoc, kiedy byłem mały. Przypominam sobie pewne rzeczy.
A to ironia. Rzeczy, które wydawały mi się niekiedy okropnie zwyczajne? Czy raczej naturalne, bo z niezwykłości ich odrzeć nie potrafię, choćbym chciała – a nie chcę. Ale kiedyś obiecałam sobie, że przestanę mieszać życie z opowieścią. A teraz ktoś widzi baśń na dobranoc tam, gdzie ja widzę… Życie?
- Dostrzegasz to wszystko, bo jesteś człowiekiem – podsumowałam.
- A tobie żal, że nim nie jesteś?
- Czasem nim bywałam. I wtedy rozpaczliwie tęskniłam do swobodnych podróży po światach – wykręciłam się. – Tęsknota jest moim motorem napędowym, ale czy powinnam teraz tęsknić do bycia wolną od niezwykłości?
- Myślałem, że właśnie tego się od ciebie dowiem – Marius skrzywił się z niechęcią. – Czy kiedy ja przestanę być wolny od niezwykłości, też będę tęsknił za dawnymi czasami?
- A kto twierdzi, że masz przestać? – roześmiałam się.
- Co, jeśli Ettard mówi prawdę? – odparował. – Jeśli naprawdę los podarował mi zaklętego rumaka?
- A chciałbyś? Opowieść wciągnie cię w mgnieniu oka, jeśli tylko na to pozwolisz.
Powoli pokręcił głową, jakby szukał jakiegoś haczyka w moich słowach, a ja byłam lekko wystraszona tym, dokąd zaszła nasza rozmowa. Wizja Mariusa w roli bohatera na srebrnogrzywym rumaku była co najmniej… Nierzeczywista.
O, i chyba właśnie tej myśli powinnam się trzymać! Co za paradoks…
- Co wy tu robicie, do licha!? – dobiegł nas podniesiony głos, a za nim jego właścicielka. No proszę, nawet nie zwróciliśmy uwagi, że Ettard już przestała śpiewać.
- A co mamy robić? – zapytałam trochę nieprzytomnie.
- Spójrzcie na niebo! – zakrzyknęła dramatycznie, wskazując przy tym w górę.
- Idzie noc – skomentował Marius obojętnie, widząc nagłe pociemnienie fioletu nad nami.
- W południe?! Bogini, miej go w opiece…
Podszedł do nas Aeiran, prowadząc No Doubta, a za nimi grzecznie dreptały pozostałe konie. Nawet Vinga podpłynęła bliżej na swojej malowanej łodzi.
- Dlaczego tak się tłoczymy? – chciał wiedzieć Marius.
- Wędrująca Ciemność jest tuż przed tym światem – odpowiedział Aeiran, patrząc badawczo na niebo – Jeszcze chwila, a mogłaby się do niego przebić.
- Wędrująca Ciemność nie zwykła przebijać się do światów – przypomniałam cierpko. – Ona je wchłaniała.
Jakby na potwierdzenie – albo na zaprzeczenie – moich słów, niebo przecięła wiązka czarnych piorunów i uderzyła o ziemię niedaleko nas. Śmiem przypuszczać, że wszyscy to poczuliśmy.
- Ociągaliście się, więc sama do was przyszła – wyciągnęła wnioski Pokrzywa – Miya, czy mówiłam ci już, jak bardzo nie lubię żadnych przeklętych Ciemności?
- Dzisiaj nie – rzuciłam odruchowo.
Tymczasem przez granicę przestrzeni przeniknęło coś, co bardzo wyraźnie odcinało się od nieba. Powoli, bardzo powoli zaczęła opadać w dół duża czarna kula. Towarzyszyły jej kolejne błyskawice, na szczęście nie robiąc już dziur w ziemi.
- W co się wpakowaliśmy? – jęknęła Ettard.
- Zawsze jeszcze możesz wsiąść na Shadow i zmyć się stąd – zwróciłam jej uwagę. Uwaga została zignorowana.
Kula wylądowała na ziemi, po czym zaczęła rozchylać się wolno i majestatycznie, niczym pąk egzotycznego kwiatu, który rozkwita tylko nocą, a wiązki mrocznej energii wciąż zaciemniały niebo, które i tak miało już dość przygnębiającą barwę.
Och, jakie długie zdanie mi wyszło.
W końcu kwiat rozkwitł w pełni i… I, do licha, faktycznie wyglądał jak kwiat. Jak wielka i wzniosła lilia – tylko że czarna. A w środku stał władca Wędrującej Ciemności we własnej osobie, mierząc nas wzrokiem chmurnym i dumnym (w tym momencie widać, jaką miałam ochotę na rymowankę i jak się dzielnie powstrzymałam)…
…Już po chwili wisiałam mu na szyi, piszcząc przy tym radośnie.
- Shyam, Shyam, Shyam!!! – brzmiało to mniej więcej tak. Szczerze żałuję, że nie mogę literkami oddać właściwej intonacji.
- A widzisz? – nie wiadomo skąd znalazła się przy nas J. – Mówiłam, że będzie fajnie!
- Małpa jesteś – fuknęłam do niej, na co pokazała mi język. Pozostali musieli mieć ciekawe miny, patrząc na to.
- On nie jest jednym z nas – przemówiła Vinga, a brzmiała bardziej nerwowo niż wyglądała.
- Nie – zgodził się Aeiran. – Ale to Gein jest teraz na jego łasce, a nie odwrotnie.
Dziwne, ale uśmiechnęła się, jakby nie powiedział czegoś niepokojącego, a wręcz przeciwnie.
Shyam odsunął mnie delikatnie a stanowczo, poprawił marynarkę i wbił w nich przenikliwe spojrzenie.
- Nie wiem, jaka była Wędrująca Ciemność, zanim tam nastałem – powiedział pewnym głosem. – Ale teraz to jest m o j a Ciemność.
- No widzicie! – ucieszyła się J. – Nic wam się tam nie może stać!
Usłyszawszy to Shyam pokręcił głową z westchnieniem.
- Skoro nikt z nas nie ma specjalnego wyboru, bądźcie moimi gośćmi – rzekł, po czym zapytał mnie ciszej, ale jakby bardziej entuzjastycznie: – Ellil jest z wami?
- Nie ma – musiałam odpowiedzieć.
- Szkoda – zmarkotniał. – Miałem nadzieję, że ktoś mi tam podłączy sieć.

23 V

Przypuszczam, że gdzieś poza nami kończyły się i zaczynały światy, następowały kulminacje, tworzyły się nowe opowieści… Ale nawet, gdyby to wszystko nas dotyczyło, nie zwrócilibyśmy pewnie na nic uwagi.
Skąd się nam to wzięło? Szaleńcza pogoń za czymś niedoścignionym – niby to za J, ale później nawet ona przyznała, że nie rozumie swojego zachowania w tamtej chwili. Nindë zaś mówiła, że nie miała nad sobą kontroli i czuła się, jakby obserwowała obce jej zjawisko – a przypuszczam, że gdyby pozostała świadoma, zachwyciłaby się. Tymczasem od momentu, gdy ruszyliśmy konno za Dzieckiem Chaosu, wszyscy byliśmy jak opętani. Nie bezwolni jak marionetki, ale właśnie jak opętani. Albo jakby ktoś odczytywał nas z książki rozemocjonowanym głosem – i te emocje nas porwały. Czy na chwilę zawładnęła nami jakaś potężna, prastara opowieść? Na razie nie znajduję innego wytłumaczenia i mogę się tylko cieszyć, że nie trwało to zbyt długo. Wystarczająco jednak, byśmy mogli opuścić tamto odarte z życia miejsce, przejechać galopem przez kilka światów i zatrzymać się gdzieś, gdzie niebo było fioletowe, a pośród drzew o fantazyjnych kształtach przemykały małe stworzonka o ptasich piórach i ludzkich głosach…
Nie wszyscy zdołaliśmy się tam zatrzymać – J pognała dalej, a za nią Marius, choć jego najmniej podejrzewałabym o zdolność wczucia się tak mocno w opowieść (a może właśnie dlatego?). I to on ją dopędził, przeciął drogę i przyprowadził z powrotem do nas. Zeskoczyli z koni, małomówni i zdezorientowani; J usiadła pod drzewem, a Marius został natychmiast zaanektowany przez Ettard, ale nie odpowiedział na żadne jej pytanie, a było ich wiele. Aeiran i ja również zsiedliśmy z No Doubta, trzymając się mocno za ręce, jakby kolejny krok miał poruszyć ziemię i rozegnać nas na przeciwne strony świata.
- Nie róbmy tego więcej – powiedział Aeiran cicho, wyrażając tym również moje myśli.
- A jesteś w stanie z a p l a n o w a ć, że to się więcej nie zdarzy? – prychnęłam, starając się odzyskać zimną krew.
Podeszła do nas Nindë, trąciła mnie pyskiem w przepraszającym geście. Na razie niczego nie wyjaśniała, ale właściwie mogła mi powiedzieć tylko to samo, co ja jej. Pogłaskałam ją, zdobywszy się na uśmiech.
Wkrótce potem zobaczyliśmy majestatycznie sunącą po niebie łódź; jej właścicielka nie dała się ponieść ogólnemu szaleństwu, ale udało jej się nas nie zgubić. Łódź obniżyła się i zatrzymała nad wydeptaną ścieżką z drogowskazem głoszącym: DO JYOTI – widziałam już kiedyś taki, ale w zupełnie innym miejscu – i już wyraźnie widziałam, że wygląda jak namalowana farbą. Z twarzy i postawy czarno-białej bogini biła nieopisana furia, ale jakoś nikt poza mną nie zwrócił na to uwagi, więc pozostała tam w górze, nie komentując niczego. Może nie chciała się zniżać do rzucania przedmiotami, a może miała inny powód, nie mam pojęcia.

- A ja uważam, że masz pełne prawo zatrzymać sobie tego konia – upierała się Ettard. – Nawet jeśli te tam nie są co do tego przekonane.
„Te tam”, czyli Pokrzywa i Shadow, pasły się spokojnie, podczas gdy granatowy ogier robił sobie porządną przebieżkę. Prezentował się bardzo efektownie – szybki i zwinny, z grzywą niczym postrzępiony biały obłok na wieczornym niebie. Marius przyglądał mu się z podziwem, ale ciągle oponował.
- Ani mi go nie podarowano, ani go nie schwytałem – tłumaczył. – Po prostu się przyplątał. Nie mam do niego żadnych praw.
- Przyszedł, bo nas sobie wybrał – odbiła piłeczkę minstrelka. – Jest niezwykły, ma swoje zdanie i wyraźnie lubi cię nosić. Wiesz, ile mogłabym ci opowiedzieć legend o bohaterach na zaklętych rumakach?
- Takie legendy są nie… – zawahał się; jakiegokolwiek określenia zamierzał użyć, zbyt wiele już widział, żeby czepiać się legend, które w jakimś punkcie rzeczywistości mogły być prawdą. – Chodzi mi o to, że byłby to kiepski interes. Dla jednych jest się bohaterem, a dla innych rzeźnikiem Jedni będą pisać legendy, a drudzy historię.
Słysząc to uśmiechnęłam się i poczułam, że mam już dość podsłuchiwania ich zza drzewa.
– Czasem bohaterem zostaje ktoś, kto z pozoru zupełnie się do tego nie nadaje – powiedziałam w przestrzeń; oboje odwrócili się gwałtownie, jakbym zakłóciła im jakiś ważny moment. – Wystarczy, jeśli umie odpowiednio owinąć wokół siebie opowieść.
- A co, jeśli opowieść owinie się tak mocno, że go zadusi? – przestraszyła się Ettard.
- Tego nie wiem – wzruszyłam ramionami. – To ty chcesz wtłoczyć Mariusa w tę rolę, więc może najpierw przemyśl sprawę.
Nie przypuszczałam, że oboje obrażą się pokazowo, skoro do tej pory się spierali. No trudno. I tak przestałam zwracać na nich uwagę, gdy dostrzegłam, że w moją stronę zmierza Vinga. Nie w łodzi, co prawda, ale i tak szła odrobinę nad ziemią – albo sprawdzała, na ile ją stać poza jej domeną, albo wręcz chciała się popisać. Nie bez ciekawości ruszyłam w jej stronę – wtedy zatrzymała się i zaczekała aż podejdę.
Nawet bez takiego zachowania czułam się nieswojo w jej obecności. Po prostu za bardzo przytłaczała swoją prezencją, żeby paradować w towarzystwie zwykłych śmiertelników (czyli całej reszty światów). Do tego te tęczowe plamki wirujące jej w oczach…
- Już rozumiem – powiedziała tonem kogoś, na kogo spłynęło wielkie oświecenie. – Dopatrzyłam się w tobie sensu i przyczyny.
- Tak? – zapytałam grzecznie.
- Jesteś demonem – oznajmiła prawdę starą jak świat (może nie ten konkretny, ale na pewno któryś). – A każdy bóg ma swój cień w postaci demona. Cień, z którym musi się zmagać.
O, ale metafizycznie i teologicznie się zrobiło. Chętnie bym ją pokazała ludziom w Jasności. Z tabliczką: TACY WAMI WŁADALI. Pasowałaby im.
- No, jestem – przyznałam spokojnie. – Kto ci to uświadomił? Devna?
- Aysel. – dlaczego wcale mnie to nie zdziwiło? Na ile poznałam pana o stu-i-trochę-więcej maskach, mógł jej wiele różnych rzeczy nagadać. – On otworzył mi oczy i zrozumiałam. Trzymasz się mojego towarzysza podróży, aby go ograniczać. Aby nie mógł w pełni być tym, czym być powinien.
Muszę przyznać, że po tej przemowie na chwilę się wyłączyłam, żeby zastanowić się, o co jej właściwie chodzi.
- Aha – odezwałam się inteligentnie, gdy ta chwila już minęła. – A Aysel wspominał, czego demonem jestem?
- Jak to czego? – Vinga (powinnam nazywać ją Veggdís, ale już się przyzwyczaiłam) wydawała się autentycznie zdziwiona. – Demony nie są „czegoś”, to nasz przywilej.
Musiałyśmy stanowić ciekawy widok – zauważyłam kątem oka, że Ettard i Marius bezczelnie nas obserwują. Machnęłam na to ręką, podobnie zresztą jak na boginię, która chyba w każdym miejscu poza Pieśnią wydawałaby mi się po prostu nie na miejscu. Nie tylko to, co mówiła, ale całokształt.
- Zdecydowanie bardziej cię lubiłam, kiedy udawałaś człowieka – stwierdziłam szczerze i odmaszerowałam, ale i tak deptała mi po piętach. Metaforycznie, bo na ziemię nie zeszła.
Ten dzień najwyraźniej był dobry do sprzeczek, bo trochę dalej „towarzysz podróży Vingi” toczył właśnie dyskusję z J. Tyleż poważną, co zwięzłą – składającą się z pojedynczych słów. Nie rozumiałam, dlaczego nadal ciągnęli temat – no dobrze, dziecko postanowiło cofnąć czas w pewnym miejscu, poważnie przez to naruszając jego upływ w paru innych częściach tamtego świata, ale błędy zostały mniej więcej naprawione, więc i całą sprawę powinno się zamknąć. Tylko że pozostawało coś, o czym smarkula najwyraźniej wiedziała – miejsce pobytu Geina, zaginionego bóstwa Losu.
- Nie – powiedziała właśnie po raz kolejny. Nie wyglądała już na obrażoną – wręcz przeciwnie, wydawała się całkiem nieźle bawić.
- Dlaczego? – Aeiranowi udało się zakłócić monotonię rozmowy.
J połknęła haczyk, zamiast odpowiedzieć: „bo nie”.
- Bo na nic ci się to nie przyda – prychnęła. – I tak tam nie pójdziesz.
- Ale ja pójdę – wtrąciła Vinga, która od razu odgadła, w czym rzecz. A może wcześniej przysłuchiwała się ich wymianie zdań? Tak mniej więcej przez godzinę?
- Tak, jasne, ty pójdziesz – J skrzywiła się, nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem. – A wtedy to miejsce schwyta cię, tak jak schwytało tego pana w kapturze. Gein, tak mu było? No więc Gein na pewno ucieszy się z towarzystwa. Ja miałam nadzieję, że Miya się ze mną wybierze, a nie jakaś pięknisia z przeciwnego bieguna!
- O jakimkolwiek miejscu mówisz, wydajesz się dobrze je znać – bogini spojrzała na nią podejrzliwie. – Należy do ciebie, czyż nie? Masz nad nim kontrolę?
- A jeszcze czego! – J zamachała rękami w przesadnej panice. – Ja tylko zamieniłam tamte trzy bóstewka w żaby i zaraz oddałam cały bałagan komu innemu! Nic mi do niego!
I wtedy zaświtało mi w głowie niepewne, ale niepokojące podejrzenie.
- Wędrująca Ciemność – powiedziałam bez namysłu. – Chcesz mnie zabrać do Wędrującej Ciemności?
- Jasne! – ucieszyła się. – Nie mogę się doczekać, co powiesz, jak zobaczysz! A zobaczysz, że będzie fajnie!

21 V

Nie byłam specjalnie zdziwiona widokiem J, jednej z tych istot, które mają zwyczaj pojawiać się w najbardziej niespodziewanym momencie. Są przez to na swój sposób przewidywalne, choć oczywiście samego momentu już nie sposób przewidzieć. Mogłam się za to domyślać, że szukała nas dość długo – co prawda nie dąsała się, ale tak szczerzyła zęby, jakby miała ochotę nas ugryźć. Sama zresztą potwierdziła potem moje przypuszczenia.
- Z twoją mocą mogłabyś bez problemu znaleźć nas od razu – zauważyłam.
- Tam, gdzie siedzieliście, wolałam się nie zapuszczać – prychnęła. – Ale długo szłam waszym tropem. Zostawialiście w przestrzeni złoty ślad kopyt.
- J e d e n ślad, to trochę podejrzana poszlaka – wtrąciła Nindë. – Jeden na cztery konie… No, teraz już na trzy.
- Racja – roześmiałam się. – Jesteś pewna, że nie szłaś za jakimś bohaterem na złotym rumaku, aż pomieszały ci się tropy?
- Czepiacie się. Zawsze wiem, czego szukam, o. Chyba że akurat nie wiem. Lepiej już chodźmy, bo znowu będą się mnie czepiać tylko dlatego, że jestem dzieckiem.
- Kto taki? – wyjąkałam, zgubiwszy się odrobinę.
- Pan Przyszła Żaba i Pani Przyszła Żaba – tym razem J naburmuszyła się jakby zabrano jej cukierka. Albo wszechświat.
- Znalazłaś sobie towarzystwo?
Niespodziewanie zaczerwieniła się i odwróciła wzrok.
- To oni mnie znaleźli – odpowiedziała cicho, kątem ust, jakby zdradzała jakąś wstydliwą tajemnicę. Twarz wciąż miała napiętą i miałam ochotę stanąć za nią niepostrzeżenie i nastraszyć. Tylko jak by zareagowała?
- Ani mi się waż! – ostrzegła. – Widzę twoją minę, a powiem ci, że dobrze ją znam! Daj się skoncentrować, dobra?
W tym momencie pewnie należało oddalić się od niej na kilometr i nie przeszkadzać jej nawet swoją obecnością. Ale cóż, sama nas szukała, więc nie wypadało.
- Masz zaprawdę dziwnych znajomych – skomentowała Ettard, kiedy już wsiadaliśmy na konie.
- Dla mnie to już normalne – wzruszyłam ramionami. J jechała razem ze mną na Pokrzywie i świetnie wszystko słyszała, ale nie odezwała się ani słowem.

- Tu się zatrzymamy – oznajmiła J. – Lepiej, żebyście nie szli do nich, ale oni śmiało mogą przyjść do nas. To neutralny grunt.
Nadal znajdowaliśmy się w tym samym świecie, ale słońce powoli zaczynało wstawać, a wokół zamiast bujnej przyrody było na pół zaschnięte błoto. Wystawały z niego ostre, poczerniałe badyle, a trochę dalej osmalone kikuty drzew – rzekłabym, że miał tu miejsce pożar, który potem zgasiła ulewa. Najpewniej kwaśnego deszczu. Nie zamierzałam stać tak bezczynnie, skierowałam się więc w stronę, z której dosłyszałam szum wody. J nie protestowała, choć krzywiła się ostentacyjnie, a Marius i Ettard pokłusowali za nami.
Rzeka, chociaż szeroka i potężna, też nie była zbyt ładna. W spienionej wodzie o niezdrowym, bladozielonym kolorku widziałam przewrócone drzewa i unoszące się na powierzchni liście, przypuszczalnie jakichś wodnych roślin. Niektóre prąd niósł do najbliższego z leżących tam pni i wyglądały, jakby próbowały się na niego wspiąć. A nad tym wszystkim wisiało w powietrzu zupełnie nie pasujące zjawisko w postaci długiej czarnej łodzi ze śnieżnobiałym żaglem. Przy każdym powiewie wiatru żagiel zmieniał kształt – nie trzepotał, a raczej rozmywał się płynnie jak plama farby. Kiedy przyjrzałam się bliżej, odkryłam, że podobnie dzieje się z łodzią, choć w mniejszym stopniu. Fakt, że unosiła się w powietrzu, tracił przy tym znaczenie – w końcu kto chciałby żeglować po takiej rzece?
- Byliśmy już w martwym mieście i pod dnem morza – przypomniał sucho Marius i wskazał w górę. – Co mogłoby nas spotkać tam?
- Jesteście ludźmi, mimo wszystko – mruknęła J. – Ludzie nie powinni za bardzo zbliżać się do bogów.
- Dlaczego nie? – zapytała Ettard, wywołując tym krzywy uśmiech dziewczynki.
- Bo wtedy wszystko się miesza.
- Ale w takim razie bogowie do ludzi…? – wtrąciłam. – W tę stronę może być?
- Wtedy też się miesza, ale wtedy to bogowie mają nauczkę. Uczłowieczają się. Albo narobią sobie dzieci, które ich przewyższają, mając szersze horyzonty…
- Mówisz jakbyś miała za złe Ellilowi, że bawił się w człowieka.
- A nie powinnam? Uciekł mi, bądź co bądź. Ze śmiertelnikami. Gdzieś, gdzie nawet ja nie mogę go wytropić.
Pomyślałam, że i ja chętnie bym go wytropiła, gdybym tylko miała czas i głowę do tego. Nie był niezaradnym dzieciakiem i na pewno nie trzeba było się o niego martwić, ale kto wie, dokąd trafił? Do Wietrznego Miasta Liry?
- Długo będziemy tak tu stać? – marudziła Ettard. – Nie żebym chciała znaleźć się na tej łodzi… wygląda na nietrwałą… ale nie podoba mi się otoczenie.
Boska odpowiedź o dziwo nie nadeszła z góry, tylko z czarnej dziury… No nie, pięknie mi się to napisało. Kary koń z jeźdźcem na grzbiecie wyłonił się z rozdarcia w przestrzeni, które zaraz potem się zasklepiło, po czym zbliżył się do nas niespiesznie.
- Powinienem zamknąć cię w jakimś miejscu, z którego nie wyjdziesz – rzucił Aeiran z przyganą.
- Idź sobie – burknęła J i odwróciła głowę.
- Nie do ciebie mówiłem – podjechał jeszcze bliżej, wbijając we mnie wzrok. – Nawet ty nie powinnaś była szukać tak głęboko. Ona opowiedziała mi całą twoją podróż ze szczegółami.
- Nie zamierzam wnikać, skąd wiedziała – westchnęłam, zastanawiając się jednocześnie, co takiego jest w siedzibie migoczących istot, że wszyscy mnie przed nią ostrzegają. Łącznie z Geddwynem. – Jesteś ostatnią osobą, która ma prawo mi to wypominać, więc jeśli znajdziesz takie miejsce, przypomnij mi, że mam zatrzymać cię w środku.
- Nie omieszkam – uśmiechnął się lekko.
- Przestańcie rozmawiać jakby mnie tu nie było! – obruszyła się J.
- A ty przestań wreszcie robić to, co robisz – odparował. – Właśnie tam zajrzałem. Wszystko wróciło do względnej normy, ale nie musiałaś się z tym tak spieszyć.
Dziewczynka przez chwilę patrzyła na niego bez słowa… Aż nagle odetchnęła z ulgą i uleciało z niej całe napięcie, które towarzyszyło jej od naszego spotkania. Pewnie nawet dłużej.
- A skąd miałam wiedzieć? Przecież… Przecież tu i tak nikt nie mieszkał, prawda? – teraz wyglądała, jakby miała się rozpłakać. – No i chyba to nie zostanie tak na zawsze? – powiodła wkoło ręką.
- Powinnaś była w y b r a ć sobie miejsce, z którego zabierzesz czas – poinstruował ją Aeiran surowo. – Najlepiej jakąś daleką planetę, na której nie ma życia.
- A ja nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, o! – wykrzyknęła ze złością. – Nie jestem bóstewkiem narodzonym z instrukcjami w głowie, jestem tylko mną i mam tam zakodowany Chaos, jasne?! – Wydało mi się dziwne, że mówi o sobie „tylko”, a zarazem miałam ochotę zapytać, jak można zakodować coś takiego jak Chaos. Nie odezwałam się jednak, lecz zsiadłam z konia i zerkałam w górę, nadal słuchając jednym uchem: – A poza tym, jeszcze jedna taka uwaga, to…
- To żaba? – dopowiedział znudzonym głosem.
- …To ci nie powiem, gdzie masz szukać, i całą egzystencję będziesz się tak szwendać!
Pokręcił tylko głową i także zeskoczył na ziemię. J została na Pokrzywie, żeby patrzeć na nas z góry, a Marius i Ettard trzymali się na odległość, niepewni, jaki spektakl właśnie oglądają i kiedy ktoś da sygnał do ucieczki.
- Żebyś mi się tu nie czuł bezkarny – zaczęłam. – Co to za wycieczka?
- Oficjalnie nadal szukamy Losu.
- Nie o to pytam – syknęłam, nie odrywając wzroku od łodzi… – Co, u licha, robi tu Vinga?!
…Z której spoglądała wyniosłym wzrokiem czarnowłosa piękność, nie mając zamiaru zejść na ziemię i się przywitać.
- Vinga… Z pewnością sama wybrała sobie ten przydomek – Aeiran uśmiechnął się złośliwie. – Tamci nie zgadzali się, żebym znów jechał sam. A ona nie daje się przekonać, że rozdzielenie się d a ł o b y szybsze rezultaty.
- Czy możemy już się stąd odalić?! – jak na komendę odezwała się bogini-malarka. Słowa były uprzejme, ale ton bardzo jednoznacznie rozkazujący. – Dziecko, jeśli lepiej od nas wiesz, gdzie znaleźć Geina, nie powinnaś tego przed nami ukrywać!
Jedyną reakcją ze strony J było jakieś niewyraźne słowo, wymamrotane przez zaciśnięte zęby.
- A bardziej szczegółowo? – zachęciłam ją.
- I tak tam nie pójdziecie – odpowiedziała już nieco głośniej.
- Jak to nie? Tam, gdzie przebywa Los całej Pieśni, nic nie może nam zagrozić – zaprotestowała bogini.
- Lecz inni bogowie byli tam przed wami! – zaśpiewała J na jakąś znajomą melodię. – A przed nimi ocalono świat! Złapcie mnie, a pogadamy!
Po tych zagadkowych słowach popędziła Nindë, która bez namysłu ruszyła przed siebie galopem.

20 V

Z pewnością nie płynęliśmy przez morze, choć woda miała słony smak. Większą część drogi przebyliśmy w pełnym oświetleniu – nie wiem, w jakiej skale wydrążony był ten korytarz, ale emanowała zielonkawą poświatą (czy dla odmiany po ciśnieniu powinnam się była martwić promieniowaniem?). A kiedy zaklęcie przestało działać, nasze wierzchowce pokazały, na co je naprawdę stać. To było jak przysłowiowe chodzenie pomiędzy kroplami deszczu, ale odnosiło się po prostu do wody – i nikt mi już nie wmówi, że w środowisku składającym się głównie z wody nie jest to możliwe. Pokrzywa i Shadow pokonywały kolejne odcinki trasy w czasie zbyt krótkim, by się zachłysnąć, a koń Mariusa (zdążyłam już zacząć o nim myśleć właśnie jak o koniu Mariusa) jakoś szedł w ich ślady, choć podobno nie był taki jak one. Wydawało się raczej, że znajduje sobie nowe wyzwania i eksperymentuje – z pełnym sukcesem. Jazda trwała tak krótko, że ledwo zdążyłam odnotować rosnącą temperaturę wody (i zatęsknić za ciepłą kąpielą).
Smok barwy zmatowiałego srebra czekał przy wylocie korytarza, a ściślej mówiąc, nad gorącym źródłem, które bulgotało, parowało, no i było podświetlane od wewnątrz. Wyszliśmy z wody, otrzepaliśmy się mniej więcej, a gdy się obejrzeliśmy, on już czaił się za nami – klasycznie. Pokryty czarnymi zawijasami łeb o srebrnej grzywie zniżył się, by mocno wciągnąć powietrze i dokładniej wyczuć, gdzie jesteśmy. Z bliska dało się zauważyć, że ktoś wyłupił mu oczy.
- Może byśmy się tak zmyli, zanim zrobi jakiś gwałtowny ruch? – burknęła Nindë.
Smok jakby tylko na to czekał. Skoczył ku nam zaiste gwałtownie, kłapiąc zębami i wydając dźwięk kojarzący się z elektryczną gitarą, do której dorwał się ktoś bez talentu. A może była to tylko kwestia akustyki? Ściany jaskini, w której znajdowało się źródło, nie tylko świeciły, ale i odbijały dźwięk, który wracał ze zdwojoną siłą. Z nas wszystkich tylko smokowi wcale to nie przeszkadzało.
- A myślałem, że gorzej już być nie może – syknął Marius, zakrywając sobie uszy.
- Ktoś coś mówił o szybkiej ucieczce – Ettard niespokojnie rozejrzała się wkoło. – A gdzie Kaede?
- Został na dole – rzuciłam, uchylając się przed kolejnym atakiem, tym razem ogonem. Na szczęście smoczysko było dość nieporadne jak na przedstawiciela jednego z najgroźniejszych – a w każdym razie najwredniejszych – gatunków w światach. Nie mogłam ukryć zdziwienia, jak taki się mógł uchować – to, że Shael’lethy były dotąd uważane za wymarłe, to jedno, ale jakie stado zostawiłoby go przy życiu? Nie dość, że oślepionego, to jeszcze wyraźnie postarzałego…
No dobrze, nie będę się mądrzyć. Znam tylko jedną gromadę smoków tego typu – gromadę Caranilli. A Caranilla bywa wredna tylko wtedy, kiedy musi.
Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, to oczywiście, mogliśmy zwiać portalem albo po prostu konno – z takimi wierzchowcami jak nasze teoretycznie powinna to być bułka z masłem. One jednak wpadły w lekką panikę i raczej nie dałyby się tak od razu dosiąść… A Violet Shadow w którymś momencie zmieniła się w małego ptaszka z długim ogonem i po prostu pofrunęła do jednego z wąskich korytarzy odchodzących od jaskini. Słowo daję, zaczęła mi się ona kojarzyć z pająkiem o wielu odnóżach… Jaskinia, oczywiście, nie Shadow. Co to miało być, kolejny labirynt, tylko tym razem n a d dnem?!
Smok szalał jakby już od dawna nie miał nic, czym mógłby się pobawić. Pewnie zresztą tak było. Na szczęście nie zionął ogniem, jak Sera’fiele, ale i tak lepiej było do niego nie podchodzić bez broni o potężnej sile rażenia. Dystansowej.
A potem nadeszła jedna z tych chwil, w których można uciec się do najgłupszego sposobu, a on i tak okaże się skuteczny.
- Schowajcie się gdzieś! – zawołałam do pozostałych. – Spróbuję odwrócić jego uwagę!
Nie tracąc czasu, przeniosłam trochę wody ze źródła i chlusnęłam nią w smoka. A kiedy odwrócił się do mnie i ryknął, ja też krzyknęłam, a mój głos rozpłynął się w echach…

…Echa powracały, coraz głośniejsze, coraz bardziej wyraźne. Tylko coś mi nie pasowało – dlaczego słyszałam dwa ludzkie głosy, zamiast tego dźwięku, który omal nie rozsadził mi głowy? Po chwili jednak głosy ucichły, co nie onaczało, że teraz już będzie tylko lepiej. I bardziej zrozumiale. Wręcz przeciwnie.
Coś dmuchało mi w grzywkę.
Coś s k u b a ł o mi grzywkę!
- Zęby precz – odezwałam się jak najgłośniej zdołałam, czyli tak ledwo-ledwo.
- Wiedziałam, że to poskutkuje! – ucieszyła się Pokrzywa.
Otworzyłam oczy – leżałam na zielonej trawce, a dokoła rosły śliczne, kolorowe, romantyczne i kiczowate kwiaty. Na niebie wisiał księżyc w pełni i cały rój gwiazd, co było już widokiem bardziej „pode mnie”.
Z trudem usiadłam, marząc o garści tabletek przeciwbólowych. W głowie mi dudniło, czułam ból w całej twarzy, gardle i okolicach łopatek; to ostatnie mogło oznaczać tylko jedno.
- Skrzydła – mruknęłam z niechęcią – Całe lata z nich nie korzystałam.
- Nie wiedziałam, że to potrafisz – szepnęła przejęta Ettard. – Jesteś… aniołem czy kimś takim?
- Też coś – parsknął Marius. – Nie widziałaś, jak wyglądała? Bardziej przypominała tego smoka niż cokolwiek innego.
- Chyba się nie przemieniłam? – zapytałam szybko.
- Nie – zapewniła Pokrzywa. – Miałaś skrzydła i takie wzory na rękach jak u tego smoka, ale poza tym wyglądałaś jak zawsze.
- A wy mieliście się schować, dobrze pamiętam? A zamiast tego podglądaliście.
- Ktoś musiał byś tym czujnym w takich okolicznościach – stwierdził Marius oschle.
- Uciekliśmy do jednego z korytarzy – dodała minstrelka. – Ale ne jego końcu znajdował się portal i… jakoś nie uznaliśmy za stosowne go przekraczać. A kiedy wróciliśmy, ty miałaś skrzydła i rozmawiałaś ze smokiem.
- O czym tak właściwie gadaliście? – zainteresowała się Nindë.
- Nie pamiętam… Może to i lepiej – pokręciłam głową, co wywołało jeszcze głośniejsze dudnienie. – Nawet nie miałam w planach czegoś takiego. Cóż, ważne, że poskutkowało.
- Nie rzuciłaś się na nas z zębami, a smok ustąpił, jakby trochę skołowany. Fakt, poskutkowało.
Westchnęłam, pogrążając się w niewesołych myślach. Naprawdę, nie spodziewałam się takich konsekwencji bohaterskiego odwracania uwagi. Co jest, przez ostatni rok nie raz i nie dwa zetknęłam się z Shael’lethami i dopiero teraz obudził się we mnie smok?! Choć oczywiście lepiej byłoby wcale niż późno. Skoro nawet po bardzo, bardzo niepełnej przemianie (a pełna zdarzyła mi się ile razy? Dwa?) skończyłam z kacem moralnym…
Trudno, było, minęło. Machnęłam ręką na te myśli i spróbowałam wstać.
- No to co robi… – zaczęłam i na moment straciłam równowagę – …my?
- Nie możemy nigdzie jechać – przypomniała Ettard. – Nie ma Violet Shadow!
- Wróci, nie martw się – pocieszyła ją Pokrzywa. – Nie jest z tych, co tchórzą na polu walki. Na pewno poleciała po posiłki… Ja bym tak zrobiła.
- Ty tak – przyznałam. – Ale gdzie byś ich szukała? I gdzie ona może ich szukać?
Tego już nie była taka pewna.

Obeszliśmy okolicę, zachwycając się pięknem przyrody – naprawdę wspaniała odmiana – i robiąc rozeznanie w terenie. Byliśmy w bardzo miłej dolince, która, jak okazało się dużo później, znajdowała się na terenie rezerwatu przyrody i właściwie nie powinniśmy byli tam chodzić. A już na pewno nie w pobliżu gór, które uparłam się obejrzeć z bliska. Nigdzie nie stwierdziłam żadnego wejścia do jaskini, chociaż Nindë i Ettard zarzekały się, że „gdzieś tam” było, bo inaczej, jak byśmy wyszli?
Potem Marius chciał, żeby go zaznajomić z koncepcją „rezerwatu przyrody”, bo tam, skąd pochodził, jako żywo nikt nie pomyślał, że trzeba ją chronić. Na to minstrelka zaczęła tłumaczyć, że to teren druidów i jeśli będziemy mieć pecha, zostaniemy przyłapani i zaciągnięci za kołnierze do Kręgu, żeby się tłumaczyć.
- I co im wtedy powiemy?
- Że przyszliśmy tu na ognie – odpowiedź padła bez żadnego wahania.
- Do Letniego Przesilenia jeszcze miesiąc – wtrąciłam. – A poza tym za palenia ognia w rezerwacie wlepiliby nam karę jak nic.
- Pora roku to akurat niewielkie zmartwienie – uznała Ettard. – Rytuały ku czci Bogini z definicji nie mogą być niewłaściwe. Ucieszyłaby się z nich.
- Wszystko jedno. I tak jest nas troje, czyli któraś zostałaby bez pary – uśmiechnęłam się. – A zatem… W razie czego, ja znikam po cichu, a wy się tłumaczcie.
Po krótkim momencie konfuzji w wydaniu Mariusa już miały się zacząć kolejne wyjaśnienia, tym razem odnośnie pogańskich rytuałów, gdy naraz konwersację przerwał nam pewien miły głosik:
- To zwierzątko to przypadkiem nie wasze?
J uśmiechała się do nas promiennie. Jasnopióry ptaszek trzepotał skrzydłami, bezlitośnie trzymany przez nią za ogon.
- Chciało nawiać – wytłumaczyła zwięźle.

*

Ech, to dopiero było monotonne… Szliśmy przez taki labirynt korytarzy, że w końcu zaczęło się nam kręcić w głowach. Po obu stronach różne wejścia otwierały się i zamykały, ale była za nimi tylko czerń – a czasem, oświetlone przytłumionym blaskiem lamp, przedziwne grobowce. Zajrzałam do jednego i znalazłam się w idealnej ciszy, takiej, jakiej potrzebuję do zaśnięcia. Zawieszeni w przestrzeni ludzie też wyglądali na pogrążonych we śnie. Różnili się od siebie strojami i fryzurami – czy ich ciała były tu ściągane przez wieki, czy „tylko” z różnych miejsc i kultur? Trudno powiedzieć, bo wyglądały, jakby czas zostawił je w spokoju. Niekiedy między nimi przemykały białe istoty, wymieniając między sobą bezgłośne komentarze. Niestety (?), nie mogłam się długo przyglądać temu osobliwemu muzeum (zgadzam się z Mariusem, na spiżarnię to nie wyglądało) – znów byłam jedyną osobą z grupy zachwy… no, zainteresowaną widokami, a pozostałym się to nie podobało.
Ettard panikowała, że nasi gospodarze wyleźli tłumem do tunelu, żeby nas pożegnać – jakby odprowadzali ofiarę na miejsce stracenia. Roztaczane przez nią mroczne wizje były zaskakująco konkretne i bogate w szczegóły. Obiecałam sobie później dopytać ją o znajomość tego aspektu kultury, ale na razie została stłumiona jak świnka morska.
Im dłużej szliśmy, tym bardziej nasz przewodnik pilnował, byśmy nie wykonywali gwałtownych ruchów, a w końcu całkiem przestaliśmy się odzywać. Szliśmy powoli, ostrożnie, jakby w pobliżu spało coś, co strach budzić, a podłoga falowała pod naszymi nogami. Dokoła panowała ciemność – ale nie taka przyjazna, aksamitna ciemność nocy, którą można się otulić i wpiąć sobie gwiazdy we włosy, tylko zimna, głucha i pusta. Gdyby nie cztery światełka przewodnika, usiadłabym gdzieś i zamknęła oczy.
Wreszcie wprowadził nas do sali, której końca nie sposób było dostrzec, a sam zamigał nam na pożegnanie i się ulotnił.

Najbardziej ciche miejsce w światach, o tak, to może być właśnie to. Może dla nich to ulga, móc tak wisieć, z dala od zgiełku? Cóż, ich dusze i tak już od dawna są gdzie indziej…

W ostatniej sali nie było już czerni, tylko półmrok o barwie zgaszonego błękitu. Wyraźnie dało się zobaczyć wzory na suficie, ale niczego, co wywoływałoby światło.
Chociaż nie. Kiedy mój wzrok już się przyzwyczaił, dostrzegłam w powietrzu jakby drobinki światła. Było to jednak już po rozmowie z Geddwynem, tuż zanim opuściliśmy ten przedziwny świat pod światem. Wiem też, że widzieli je moi towarzysze; słyszałam westchnienia zachwytu, którego w tej chwili nie potrafiłam podzielić.
Wiedziałam też – choć trudno powiedzieć, skąd ta pewność – że zmarłych umieszczonych w tej sali otaczał głęboki smutek. To znaczy… Kiedy czyjaś dusza odchodzi, to jednak coś po nim pozostaje – i w tym jednym miejscu było to wyczuwalne, zauważalne bardziej niż gdziekolwiek indziej. I mimo rozświetlonej przestrzeni miałam wrażenie, że dokoła jest też ciemniej niż gdziekolwiek indziej.
Musiałam przejść się kawałek, żeby wypatrzyć Geddwyna, tak bardzo wtapiał się w tło swoim niebieskim strojem i chłodną zielenią włosów. Dziwne. Nawet kiedy do nikogo się nie odzywał, kiedy siedział tylko w kącie i rysował w skupieniu albo po prostu obserwował ludzi, nie potrafił wtopić się w tło. Siedział ze skrzyżowanymi nogami przed jednym z ciał, oczy miał zamknięte i wyglądał na pogrążonego w medytacji, ale dobrze wiedział, kiedy podeszłam.
- A więc jesteś, Kropelko Rosy – odezwał się cicho. – Pisałem, że masz cały czas światów czy coś takiego. I oto w końcu jesteś.
Zbliżyłam się i usiadłam obok bez słowa; jego głos również wtapiał się w tło, ja zaś zakłóciłabym ciszę.
- Bohater zawsze ma czas dopóty, dopóki nie wyruszy z misją, wiesz. Dopiero wtedy musi się spieszyć – zamrugał kilka razy i spojrzał na mnie. – Ale ty nie byłaś bohaterką tej opowieści, prawda? Za późno wziąłem to pod uwagę.
Nie było teraz dla mnie nikogo poza nim; nie wiem, co w tej chwili robili pozostali, bo po prostu zapomnniałam o ich obecności.
- Gdzie się podziewałeś tak długo? – zapytałam zduszonym głosem. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak zmęczonego i przygnębionego, chyba że zaraził się tym od kogoś, kto mu się wypłakiwał.
- Gdzie? Och, w pałacu cesarskim w Ko-Youan, gdzie rozplątywałem intrygę. W różnych przypadkowych światach, gdzie rozpaczliwie szukałem natchnienia. W krainie magicznej i zaczarowanej, gdzie żeglowałem po zupełnie obcym morzu – uśmiechnął się, przez chwilę wyglądał inaczej. – No i tutaj, z nim – dodał po namyśle, wracając do poprzedniego tonu.
Uniosłam wzrok i spojrzałam na bezwładne ciało jasnowłosego chłopaka o rękach pokrytych bliznami. Przypominał marionetkę powieszoną za sznurki na haku, po skończonym przedstawieniu.
- Wiesz… Do końca miałem nadzieję, że jednak napiszecie razem tę powieść graficzną.
- Pisałeś mi, że ruszasz na ratunek sztuce – przypomniałam sobie. – Czyżby przed agentami Chaosu?
- Spotkałaś Vayne’a, dobrze zgaduję? – Geddwyn roześmiał się gorzko. – On jest z END-u. END i Omega skrzyżowali swe ścieżki w jednym punkcie. Widziałaś efekty.
- Chcieli odebrać życie twojemu przyjacielowi? Pamiętam, bał się ich…
- Nie pragnęli jego śmierci, tylko talentu. Chociaż podejrzewam, że Omega mogłaby rozpruć mu ciało jak poduszkę, żeby ten talent wydobyć – skrzywił się. – Nie mogli go tknąć, dopóki przy nim byłem, a jego obrazy dobrze schowałem. Ale on już miał dość. Chciał uciec od życia i twierdził, że to jedyna pomoc, jakiej oczekuje.
- Chyba nie chcesz powiedzieć…
- Nie – przerwał ostro. – Tej „pomocy” udzielił mu ktoś inny, kto już dawno odszedł w swoją stronę. Ale co to za różnica w ostatecznym rozrachunku? To ja będę wreszcie musiał powiedzieć Promykowi, że zawaliłem sprawę. A ona nie daruje mi, że to odwlekałem. Nie że zawiodłem – że odwlekałem.
Milczałam. Miał rację, to nie był wątek należący do mnie, ale mimo to – a może właśnie dlatego – czułam, że to nie w porządku pokazywać mi samą końcówkę.
- Fajnie, że jesteś, Kropelko Rosy – Geddwyn uśmiechnął się niespodziewanie, nieadekwatnie do sytuacji. – Czekałem, żeby móc ci się wygadać, wiesz? Żeby spłynęła na mnie twoja pogoda ducha.
- To ma swoją nazwę: wampiryzm energetyczny – burknęłam. – Masz zamiar wrócić z nami na powierzchnię czy zostać, a potem jeszcze gęściej tłumaczyć się siostrze denata?
- To ty powinnaś wracać na powierzchnię. To nie jest miejsce dla żywych stamtąd – uniósł głowę i zerknął mi przez ramię; powoli szedł do nas Kaede, a za nim pozostali. – Ale zostaw mi małego, on ma dar przekonywania.
- Niby jaki?
- Przemawia mi do wyobraźni – Geddwyn wstał, tłumiąc śmiech, a potem odciągnął Kaede na bok, mówiąc coś przyciszonym głosem i żywo gestykulując. Rudzielec obejrzał się na mnie z miną desperata, ale nie próbował się wywinąć.
- Mamy wracać taki kawał drogi do wyjścia? – zawołałam za nimi.
- Możesz iść dalej, naprzód. Pokażę ci.
Poszliśmy śladem mojego przyjaciela, nie odzywając się do niego i nie przeszkadzając w rozmowie z Kaede. Rozglądałam się i myślałam o tym, jak długo trzeba tu siedzieć, by ulotniły się wszystkie emocje.
I o tym, czy mieszkańcy tego miejsca myślą, że od patrzenia na nieżywych ludzi można zrozumieć żywych.
I że taki pochówek nawet nie jest zły. Jeśli nie masz nikogo, kto mógłby zapalać ci świeczkę na grobie.
- No, tutaj – Geddwyn podprowadził nas do głębokiego leja, z którego dolatywał głośny szum. – Możecie skakać, a potem lecieć prosto w górę.
- Chyba w dół? – zaprotestowała niepewnie Ettard.
- Jesteśmy pod dnem, a ten świat jest okrągły, więc w górę – sprostował stanowczo.
Zajrzałam w głąb, czując na twarzy podmuch powietrza. Dziwne, na pół zapomniane uczucie.
- Często tu bywasz? – zapytałam jeszcze, zanim skoczyliśmy.
- Rzadziej niż bym mógł – stwierdził Geddwyn, a potem zerknął na Kaede, uśmiechnął się krzywo i dodał: – Nawet dla mnie jest tutaj za zimno.
Robiąc krok w pustkę zamknęłam oczy, ale nie na długo. Ponieważ później rzeczywiście było wolne unoszenie się w górę. Dopóki nie wyszła nam na spotkanie woda i nie spadło zaklęcie, przez co musieliśmy pomagać sobie własnymi czarami w wynurzeniu się na powierzchnię, gdzie czekał smok.

*

…SŁOWO DAJĘ, GDYBY BYŁO TU COŚ ZDATNEGO DO RZUCANIA, ZARAZ BYM TYM CISNĘŁA W TO NIEZNOŚNE ZWIERZĘ!!!!!
(Hmm, pięć wykrzykników? A to dopiero. Masz już za sobą ileś tam lat pisania i powinnaś wiedzieć, że nadużywanie rozmaitych znaków nie świadczy o tobie najlepiej, Madelyn Igneid Yumeni Al’Wedd! Niech ta oto zabazgrana stronica będzie dla ciebie ostrzeżeniem na przyszłość!)

Ech, przynajmniej dobrze, że to zeszyt z pamiętnikiem, a nie ze ścinkami… Miałam zamiar wyrwać poprzednią kartkę, w której omal nie porobiłam dziur piórem, ale dość sobie cenię autentyzm zapisu. Trudno jednak stworzyć coś sensownego, kiedy coś wyskakuje znienacka i trzepie w nos… Czym? Chyba płetwą. Pokrzywie bardzo się musi nudzić, skoro z własnej woli zmienia się w coś tak mocno różniącego się od jej właściwej postaci. Cóż, wyładowanie irytacji na kartce to nawet niezły sposób, jeśli nie można pokrzyczeć. A nie można, bo mieszkańcy tego miejsca nie cierpią głośnych dźwięków, ze szczególnym wskazaniem na nasze głosy. Są tak wyczuleni, że kiedy Kaede stracił w pewnym momencie cierpliwość i porządnie ich zwymyślał, ci najbliżej stojący padli na ziemię w konwulsjach. Tylko czekałam, aż ściany zaczną się trząść, a tymczasem nic, nawet echa nie było. Podejrzewam, że jeśli akurat nie ma tu gości z powierzchni, jedynym dźwiękiem jest ten tajemniczy szum, dobiegający nie wiadomo skąd. Wiatru nie ma albo po prostu go nie czujemy… To zaklęcie już mi się trochę przejadło. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby spadło i pozwoliło mi się przekonać, gdzie właściwie jestem. Może nawet zdążyłabym otworzyć portal, zanim przekonałabym się, co może zrobić ze mną ciśnienie albo jakieś inne zmartwienie rozsądnych i praktycznych ludzi. Ale nie, ci białoskórzy przecież tu mieszkają i się nie skarżą… Jaka szkoda, że nie rozumiem mowy światełek.
A jeśli o światełkach mowa – kiedy dostaliśmy własną, przestronną kwaterę, była zupełnie ciemna, podobnie jak tunele. Jednakże zaraz po naszym wejściu do środka (trzeba było uważać, bo próg to się obniżał, to podwyższał) ze ścian wyłoniło się kilka okrągłych lamp. Nie żartuję. Białych. Świecących. Spróbowałam jednej dotkąć – nie parzyła, za to odsunęła się odrobinę. A wszystkie jaśnieją na tyle, że da się pisać w takich warunkach.
Swoją drogą, tu naprawdę nie ma możliwości rzucić czymkolwiek. Wszystko, co nie zalicza się do istot żywych, unosi się w przestrzeni. Śpimy na płynących w nieważkości posłaniach, z których prawie zawsze spadamy, spożywamy uciekający prowiant, a o piciu to już lepiej nie wspominać… Czyżby to miejsce wymyślił ktoś bardziej pogięty od bóstwa, które stworzyło Shael’lethy? Jeśli tak, mam nadzieję, że jego również coś zjadło.

- Podsumujmy – przemówiła mądrym tonem Nindë, wyraźnie znajdując satysfakcję w machaniu mi płetwami przed twarzą, kiedy próbowałam pisać. Rezultaty pierwszych prób widać powyżej, teraz już nabrałam czujności. – Pływać tutaj, jak widzisz, możemy. Chodzić, jak sama wiesz, także możemy. A że Ayomide dopiero co chwaliła się przemianą w ptaka, możemy uznać…
- Że i fruwać się tu da – westchnęłam, odganiając ją zeszytem. To też jakiś sposób, skoro rzucanie zawodzi. – Powiedz, czy twoje wywody do czegoś zmierzają? Bo do tego, że żywe działa tu inaczej niż nieżywe, sama już doszłam.
- Właściwie to do niczego więcej – przyznała, nonszalancko machając ogonem. – Chciałam się trochę z tobą podrażnić.
- Mogłybyście się trochę uciszyć – burknął Kaede, przewracając się ostrożnie na swoim wąskim posłaniu, które wyglądało jak splecione z wodorostów. Leżenie nawet nieźle mu szło, dopóki nie zasnął… Piekielny element umeblowania unosił się dość wysoko, jakby jego użytkownik prawie nic nie ważył, więc upadek był łatwy do przewidzenia, a do tego bolesny. Jednak Kaede postawił sobie za cel życiowy ujarzmienie owego mebla, co najwyraźniej w jego rankingu równało się ocaleniu świata. No, może by i wybrał spanie na gołej ziemi, gdyby nie fakt, że Marius pierwszy wpadł na ten pomysł.
- Na twoim miejscu już dawno zastanowiłabym się, jak stąd zwiać – wytknęła mi Pokrzywa, ignorując jego marudzenie. – Jeśli Geddwyn faktycznie tu jest, to znaleźć go, złapać za fraki i wiać.
- W tej chwili nie ma szans – uśmiechnęłam się do niej promiennie (sporo wysiłku mnie to kosztowało) – Skonfiskowali nam pół drużyny.
- Nie boisz się o nich – zauważył Kaede.
- Nie. Ale skoro nasi gospodarze tak ich polubili, to niech się jeszcze trochę nacieszą. Jak dotąd nic złego nas tu nie spotkało, prawda?
- Ale z początku wyglądało na to, że ich największy szacunek budzisz ty, jako wodna istota.
- E tam – machnęłam ręką. – Mój największy wielbiciel podreptał w głąb najciemniejszego tunelu i tyle go widziałam. O ile którykolwiek z tych tuneli można nazwać najciemniejszym.
- Może wrócił, tylko po prostu go nie rozpoznałaś? Trudno ich od siebie odróżnić – rybka zwana Nindë uznała rozmowę za zakończoną i odpłynęła dostojnie. Nie podobało jej się to miejsce i nie przepuszczała okazji, by to podkreślać.

W końcu wrócili Ettard i Marius, a dzięki temu zaczęło robić się ciekawiej.
- Powinniśmy stąd uciekać, powiadam! – przekonywała zdenerwowana minstrelka. – Oni mają… Mają… Spiżarnię!
- Według mnie wygląda to jak muzeum – upierał się Marius. – Chociaż nigdy wcześniej nie widziałem tylu eksponatów naraz.
- Gromadzą pamiątki po innych cywilizacjach? – zainteresowałam się. – Takie jak rzeczy z zatopionych statków?
- Na przykład otwarte konserwy – rzucił Kaede obojętnym tonem. – Skoro to ma być spiżarnia…
- Nie dworujcie sobie ze mnie! – Ettard omal się nie rozpłakała. – Ludzie… Kilka sal wypełnionych unoszącymi się martwymi ludźmi! A może być jeszcze więcej!
No dobrze, to nie wyglądało zbyt zachęcająco.
- Zawsze tak będzie? – Marius spojrzał na mnie spode łba. – Dokądkolwiek nas poprowadzisz, tam napotkamy stosy zwłok?
Wyraźnie jednak widziałam, że nie jest tak przejęty, jak wtedy, gdy trafiliśmy na wymarłe miasto. Gdzie według niego tkwiła różnica?
- Myślisz, że dlatego tak ich interesujecie? – Kaede postanowił podrażnić trochę Ettard. – Bo mają nadzieję, że dołączycie do tej kolekcji?
- Nie bredź! – powstrzymałam go i objęłam dziewczynę ramieniem. – Interesujecie ich, bo jesteście ludźmi. Żywymi ludźmi. Gdyby chcieli was pozabijać, spróbowaliby już dawno.
- Ciekawe, że mówisz „was”, a nie „nas” – zauważył Marius. – To prawda, wydają się pokojowo nastawieni… Teraz. Nie było tak sielankowo, kiedy ich spotkaliśmy po raz pierwszy.
- Ale my mamy Kaede, a Kaede ma ogień – prychnęłam. – A poważnie, uważam, że byli wtedy równie zaskoczeni jak my, jeśli nie bardziej. Jakoś nie przypuszczam, by wcześniej ktokolwiek zszedł tak głęboko i pozostał przy życiu.
Ettard uspokoiła się trochę i przestała bawić się w czarnowidza. A potem do naszej kwatery wpadła Pokrzywa, tym razem zamieniona w czarną kotkę. Wbiegła tak prędko, że wejście aż zapulsowało i jakby trochę się zwęziło.
- Nadal eksperymentujecie? – zdziwiłam się.
- Tak wygodniej – miauknęła. – Ale nie przyszłam się chwalić, tylko cię wywabić na zewnątrz.
- Coś takiego. Szykujesz jakiś kawał czy coś się stało?
- Stało się – fuknęła obrażona. – Wrócił twój adorator.

11 V

Nasza wędrówka nabrała tempa, kiedy klacze doszły do wniosku, że pływanie jak ryba owszem, bywa zabawne, ale skoro mogą tu biegać jak po lądzie, to po co sobie utrudniać? Dość się napatrzyły na bezimiennego rumaka, który brykał dokoła nich z Mariusem na grzbiecie, i więcej niż chętnie pozwoliły nam się dosiąść (nawet Nindë, która wiedziała, że ze mną sobie nie pogalopuje). Zabawna rzecz, taka jazda konno pod wodą, chociaż pozostali twierdzą, że nie czują różnicy – tym bardziej jestem pełna podziwu, gdybym tak umiała rzucać takie czary… Ale nie ma co nad tym płakać.

Skoro zwiększyliśmy szybkość, nie minęło wiele czasu, nim dno zaczęło się obniżać. Z początku nawet nie zauważyliśmy, że robi się coraz ciemniej i chłodniej – następowało to łagodnie, a zaskakująco spora liczba żyjących tu stworzeń emanowała delikatną poświatą. Dopiero Ettard głośno zwróciła uwagę, że istoty te różnią się mocno od napotkanych wcześniej ryb – najeżone wyrostkami, szczerzące do nas zęby, częściej pełzały po piachu niż pływały. Do tego im głębiej, tym wszystko wydawało się tracić barwy; pewnie widzielibyśmy wokół czystą biel, gdyby ciemność nie zasłoniła przed nami wszystkiego. Trudno określić, kiedy to się stało – zapadała stopniowo, niezauważalnie, aż nagle po prostu była, jakby trwała od zawsze. Jak zimowe noce.
- Skąd wiesz, że to właściwa droga? – zapytała zatrwożona Ettard, podjeżdżając do mnie ostrożnie.
– Nie wiem – przyznałam, próbując się nie roześmiać. Oto zawiodłam moją dzielną drużynę wprost w najczarniejszą głębię, a teraz, zamiast pewnie prowadzić ich dalej, powstrzymuję się od ataku śmiechu. Dobrze, że tego nie widzieli. Ale gdybym wyjaśniła im, że ta wyprawa nie jest taka, jakiej się spodziewałam… Tylko czego w zasadzie się spodziewałam? Przecież na samą myśl o kolejnej wędrówce przez lasy i gościńce ciarki mnie przechodziły.
- Zaciągnęłaś nas tu sama nie wiesz, po co?! – to był Marius, wściekły, a zarazem… w pewien sposób zadowolony, jakby sprawdziły się jego przypuszczenia.
- Ona dobrze wie, co robi – uciął Kaede – tylko nie wie, co mówi.
- Dzięki, wiesz? – tym razem nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
- Ten, którego szukamy – ciągnął – zwykle wskazywał losowy kierunek i mówił: „Tam pojedziemy”. Byle blisko wody. Miya robi podobnie i dlatego jest w stanie go odnaleźć.
- Czasem mi naprawdę imponujesz – nie mogłam przestać chichotać. – I w dodatku wyciągasz wnioski, na jakie sama bym nie wpadła.
Nie odpowiedział, ale jestem pewna, że przewrócił oczami. Zamiast gadać po próżnicy postanowił zrobić coś z tą ciemnością – a konkretnie poświecić. I tu się okazało, że choć zaklęcie pozwala chodzić i oddychać pod wodą, z rozpaleniem ognia nie jest już tak łatwo – tylko na moment pojawił się mały płomyczek, który zaraz zgasł. Potem było jeszcze zabawniej, ponieważ wypatrzył coś świecącego i wygrzebującego się z piasku, po czym pospieszył to złapać. Nastała długa chwila obustronnych zmagań, a ja żałowałam, że nie wzięłam ze sobą Światła Przewodniego, choć dotąd nie znam jego prawdziwego celu istnienia. Świeciłoby jak należy – a tymczasem musieliśmy zdać się na długą, wijącą się poczwarę, która miała całe mnóstwo cienkich nóżek, a do tego kilka płetw tu i tam i w ogóle robiła dość upiorne wrażenie. Kaede trzymał ją za jeden koniec, a Ettard za drugi (trudno stwierdzić, czy któryś z tych końców gryzł) i w ten sposób stała się światłość, a przynajmniej jej namiastka.
- Teraz tylko brakuje, żeby Miya zaczęła przez to skakać – skomentowała Pokrzywa, dobijając resztki nastroju tajemniczości.
- Sama sobie skacz, to będzie efektowny widok – prychnęłam i zeskoczyłam z niej, stając na niespodziewanie twardym gruncie. Zaraz zresztą potknęłam się o jakiś wystający z owego gruntu kamień. Fukając na groźne przeszkody i samą siebie dołączyłam do Kaede; razem weszliśmy między skały, o które z pewnością poobijalibyśmy się, gdyby nie ta prowizoryczna latarka. Dwie skalne kolumny, tak wysokie, że nie widać było, dokąd sięgają – mogły nawet wystawać nad powierzchnię wody, choć z drugiej strony było jednak za ciemno, żeby to stwierdzić.
- Zobacz tam! – Kaede przyspieszył kroku, ciągnąc za sobą minstrelkę, przez co na moment straciłam orientację, bo zabrali mi światło. Kiedy ostrożnie doszłam do nich i chwyciłam rudzielca pod ramię, pokazał mi sporą i ciemną jamę, która z pewnością nie miała naturalnego pochodzenia – powiedziałabym, że ktoś lub coś wycięło całkiem dokładny okrąg w skalistym podłożu. Przyglądając się dokładniej, odkryliśmy wiodące w dół schody…
- To jest to, o czym nie wiedziałaś? – Kaede uśmiechnął się krzywo.
- Powiem ci, kiedy znajdziemy Geddwyna – pokazałam mu język.
Zawołaliśmy opieszałych, ale zanim do nas dotarli, dobiegły nas odgłosy uderzeń, jadowite komentarze… i chyba ktoś (będę litościwa i nie napiszę, kto) kopnął kamień, który odbił się od jednej z kolumn i trafił tego kogoś w czółko. Po chwili szeptanej narady trzy koniki (kobyłki) morskie z gracją spłynęły w dół, oświadczywszy, że po żadnych schodach biegać nie będą. Inaczej zachował się granatowy ogier, którego nie widzielibyśmy, gdyby nie biała grzywa – szturchnął mariusa pyskiem, ten zaś nie namyślając się wskoczył mu na grzbiet i bez słowa pomknęli za kobyłkami. Bez słowa, to mało powiedziane – bezgłośnie! Gdybyśmy mieli lepsze światło, pewnie zobaczylibyśmy, jak biegną tuż nad ziemią, nie dotykając jej. To mogło być kolejne z wielu pytań, czekających na odpowiedź, ale na razie nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Powoli ruszyliśmy po schodach, ale mniej więcej w połowie drogi nasza żywa latarka zaczęła się jeszcze bardziej szamotać, aż w końcu wyrwała się i prędko popełzła z powrotem.
- Gonimy za tym czymś, czy idziemy dalej? – zapytała Ettard zduszonym głosem.
- Co nam szkodzi zejść – odezwałam się z pewnością, której wcale nie czułam. – Jeśli spadniemy, to najwyżej wszyscy troje.
Uczepiwszy się Kaede jak rzepy, zeszliśmy jeszcze parę kroków. Im niżej, tym głośniejszy dochodził nas szum; nie był to jednak szum morza, brzmiał raczej jak wiatr.
- Teraz jest inaczej – stwierdziłam w pewnym momencie, wziąwszy głęboki wdech.
- Co jest inaczej? – nie zrozumiała minstrelka. – Nie czuję żadnej różnicy.
- Tu już nie pachnie morzem – spróbowałam wyjaśnić. – Nie czuję wody… w dotyku.
- A czy przez to zaklęcie ktokolwiek czuł wodę w dotyku? – zdenerwował się Kaede. – Możesz sobie ją wyczuwać jak chcesz, ale dla mnie to i tak brzmi jak bełkot.
- A spróbuj teraz rozpalić swój ogień – podsunęłam.
Wzruszył ramionami (co pewnie nie było łatwe z uwieszonymi z obu stron panienkami) i uniósł prawą rękę… Którą natychmiast puściłam, gdy płomień omal nie buchnął mi w twarz. No, może przesadzam, ale jego ciepło czułam aż za mocno.
- To wy się tam bawicie ogniem? – usłyszeliśmy z dołu głos Violet Shadow.
- To my! – odkrzyknęłam. – Żyjecie czy echo płata nam figle?
- Żyjemy, żyjemy – tym razem odezwała się zniecierpliwiona Pokrzywa. – Jeśli wy też żyjecie, to przestańcie się ociągać!
Skoro ogień oświetlał nam drogę, nie było się już czego bać. Mariusa i konie spotkaliśmy w przestronnym tunelu o ścianach i podłodze ozdobionych falistymi liniami, które układały się w wymyślne wzory. W kilku miejscach od tunelu odchodziły mniejsze odnogi. Nad nami zaś przemykały odblaski, jakie zostawia słońce na powierzchni wody – tylko skąd tu słońce, skoro powinna być skała? Przesunęłam dłonią po jednej ze ścian – nie dość, że zafalowała, to w dotyku przypominała satynę.
- Tam coś mignęło! – zawołała nagle Ettard, wpatrzona w głąb tunelu.
- Zobaczyłaś światełko? – mruknął nieuważnie Kaede, skoncentrowany na swoim płomieniu. – Dziwne, przysiągłbym, że dalej jesteśmy pod działaniem zaklęcia…
- A może to nie woda, tylko jakieś obce powietrze? – podsunęła Nindë. – Takie, którym bez zaklęcia nie moglibyśmy oddychać? Nie żebym sama czuła jakąś różnicę, ale…
- Znowu to samo! – przerwała minstrelka, tym razem patrząc w inną stronę.
- Chyba masz jakieś… – zaczął Kaede, gdy nagle coś wykręciło mu ręce do tyłu i z zaskoczenia aż zgasił ogień.
Szum, coraz głośniejszy i urywany – i już po chwili to samo spotkało Ettard, a zaraz po niej Mariusa. Mnie też coś przytrzymało z tyłu, ale puściło, jakby niepewne, co robić. Odwróciłam się, ale stworzenie umknęło, świecąc mi w oczy czymś, co wisiało mu nad głową – zdążyłam zauważyć, że miało białą skórę i wielkie, równie białe oczy.
Znów szum, jakby w pobliżu przeleciało coś dużego.
- Zabieraj te gumowe łapy! – Kaede postanowił odzyskać panowanie nad sytuacją. Wyrwał napastnikowi rękę i potężny ognisty pocisk uderzył o ziemię. Która zafalowała. Mocno. Zwalając nas z nóg.
- …Połamałam się – jęknęła Pokrzywa po przedłużającej się chwili ciszy.
- Dramatyzujesz – wytknęła jej Ayomide, uosobienie spokoju.
Tymczasem białoskóre istoty miotały się wkoło z prędkością jeśli nie dźwięku, to przynajmniej do takiej zbliżoną. Widoczne były głównie dzięki migającym wokół głów światełkom, od których przed oczami zaczęły latać mi jasne plamki. Wreszcie jeden ze stworów zatrzymał się na środku, zamigotał szybką serią błysków i rozpostarł ręce. Na ten znak pozostałe również przystanęły, patrząc na nas pustymi oczami. Miały giętkie ciała, a na głowach od jednego do czterech czułków ze światełkami na końcach – konkretnie to cztery czułki miał tylko ten, który wydał polecenie.
- Nareszcie – burknął Kaede. – A teraz, jeśli macie tu takiego dziwaka z teczką pełną papieru, zaprowadźcie nas do niego.
Istoty zebrały się wokół przywódcy i zaczęły migać do siebie z przejęciem.
- Skąd wiesz, że cię zrozumiały? – pisnęła w półmroku Ettard.
- Właśnie – poparł ją Marius głosem bez wyrazu. – Może uznały te słowa za groźbę i postanowiły nas pożreć.
- Niby jak, tymi kropkami, które mają zamiast ust? – warknął rudowłosy. – Chyba przez słomkę by nas musiały wsysać.
- Żebyś sobie nie wykrakał – rzuciłam mu szeptem. Nie mogłam sobie darować, o nie.
Białoskórzy przerwali niewątpliwie ciekawą konwersację, a ten, który im przewodził, wystąpił i zbliżył się do nas. Nie wiem, z jakiego powodu sobie mnie upatrzył, bo z pewnością nie nadawałabym się na pieczyste, ale zostałam obejrzana ze wszystkich stron, aż wreszcie złapał mnie za rękę i zamigał wszystkimi czterema czułkami po kolei. Dłoń miał faktycznie jak z gumy, ze szczątkową błoną między palcami, ale jego uścisk był mocny i pewny. Uśmiechnęłam się szeroko do moich towarzyszy i poszłam za naszym nowym przewodnikiem, który nie dotykał nogami dna. Widząc to, reszta dzielnej drużyny poszła na szczęście za nami, zamiast znowu wygłupiać się z kulami ognia.
U celu czekało nas tylko więcej pytań…

8 V

Wczoraj towarzystwo dziwnie na mnie patrzyło, kiedy na dnie morza pisałam, a potem wysyłałam życzenia urodzinowe, ale jestem do tego przyzwyczajona. I tak chyba mają mnie już dosyć, bo zaglądam za każdy krzaczek, pływam za każdą rybką i w ogóle opóźniam wędrówkę. Poza tym zachwyca mnie, że w takim środowisku mogę sobie wyjąć zeszyt i pióro, nie bojąc się, że zamokną i przestaną nadawać się do użytku. Mogę tylko snuć przypuszczenia, jak potężnymi czarami zostaliśmy obłożeni… I tym bardziej się niepokoić, bo kto i dlaczego trwoni moc na przypadkowych przechodniów? Wcale mi się nie uśmiecha bycie kropką na czyimś radarze, mającą doprowadzić tego kogoś do bardzo mglistego celu; mam ochotę spłatać tamtemu typowi psikusa i zabrać wszystkich gdzieś na drugą stronę światów, ale skoro już wpakowałam się w to szukanie Geddwyna, nie mogę się wycofać w połowie drogi. Czasem nie wystarczy po prostu otworzyć portal i pojawić się u celu – potrzebna jest droga, wędrówka, trochę wysiłku. Bez tego nie czułoby się, że sprawa jest warta zachodu, a opowieść zakończyłaby się w chwilę po rozpoczęciu.

Przez większość czasu idziemy po dnie – dzięki zaklęciu możemy się poruszać jak po lądzie, woda nie unosi nas dopóki tego nie chcemy. Idziemy, ponieważ nasze klacze, cwane bestie, pozmieniały się w koniki morskie i mają nas w nosie (granatowy nawet nie zwrócił na to uwagi). Ettard była zdumiona, musiałam więc wyjaśniać jej niezwykłą naturę Przenoszących, o której to naturze wiem tylko tyle, co mówiła mi Nindë, czyli niewiele. Odesłałam minstrelkę do samych zainteresowanych, kiedy jej głód wiedzy zaczął przekraczać moją znajomość tematu – na przykład była ciekawa, czy w takim razie nie korci ich pozostanie w innej postaci i dlaczego Pokrzywa nie przybierze takiego wyglądu, o jakim wcale nie tak skrycie marzy. Przyznam, że ciekawa byłam zwłaszcza wyjaśnień tej ostatniej, ale pochłonęło mnie pilnowanie, żeby panowie się nie pogryźli… Skończyło się na tym, że Kaede trzymał się blisko mnie, a Marius odsunął się demonstracyjnie – wiadomo, że mnie nie cierpi i w ogóle uznaje tylko Ettard, ale rudowłosy chyba szczególnie zalazł mu za skórę. Mam wrażenie, że ci dwaj urodzili się ze wzajemną niechęcią.

Woda jest czysta i błękitna, a widoki tak piękne, że trudno mi się skoncentrować na pisaniu. Nie wiem, jak to odczuwają pozostali, ale dla mnie podróżowanie pod wodą to cudowny, niepodobny do niczego stan – jakbym wróciła do początku istnienia, do żródła własnej jaźni i słowo daję, mało co mogłoby mnie teraz stąd wyciągnąć. Co ja tam wcześniej bredziłam o pryśnięciu w inne rejony światów? Nie ma sprawy, ale tylko do innego morza…
Jak dotąd nic nie przypłynęło, żeby nas zjeść, ale kto wie, ile potrwa nasza wędrówka. Ciekawa jestem, kiedy wejdziemy w taką głębinę, że pochłonie nas ciemność.

6 V

Nie bardzo mogłam zrozumieć, dlaczego ktoś pozbawił życia wszystkie żywe istoty w mieście, a potem postawił barierę i się ulotnił – a inny przebieg zdarzeń nie przychodził mi do głowy, zwłaszcza, że bariera pozostała dziurawa, nikt jej nie naprawił. Z kolei Pokrzywa snuła domysły, że to może być pułapka, tylko panowie byli za głupi, żeby się w nią złapać. Po co ktoś miałby zastawiać pułapkę i dlaczego właśnie na nas, tego już nie umiała wyjaśnić. Nie widząc sensu w dalszych sporach wyszliśmy na ulicę, a im bardziej zbliżaliśmy się do ludzkich siedzib, tym mniejszą mieliśmy na to ochotę. Jakby ktoś w naszych głowach szeptał: Zawróćcie. Ettard wyglądała na najbardziej tym przestraszoną, ale to Marius spanikował pierwszy.
- Idźcie dalej. Ja… Będę pilnował tyłów – powiedział ze słyszalnym wysiłkiem.
- Co się stało, że nagle stchórzyłeś? – oczywiście Kaede od razu na to zareagował. – Byłeś już tam. Widok śmierci to dla ciebie nie pierwszyzna, wojowniku.
- Byłem wojownikiem, tak – wycedził tamten. – Ale nikt z tego miasta nie zginął na wojnie. Nikt.
- Jesteś pewien? – zapytałam cicho. – Wojny mają różne oblicza. Również takie niespodziewane.
Nie zwrócił uwagi na moje słowa, a może nie chciał ich słyszeć.
- Jeśli odbyła się tam walka, to nie oni ją stoczyli – ciągnął. – Dlaczego więc na ich widok przypominam sobie wszystkie wojny, w których się… Zasłużyłem? Wszystkie, które coś wyjęło mi z głowy i pokazało w koszmarze? Nie pójdę tam drugi raz.
- Nie do wiary – szepnęła Ettard w zadziwieniu. Podeszła do Mariusa, wpatrując się w niego urzeczona.
- To było najdłuższe przemówienie, jakie słyszałam z twoich ust – oświadczyła i ujęła go pod rękę. – Nie musisz wchodzić do miasta, ale nie powinieneś być teraz sam. Zostanę z tobą.
Kaede zmełł w ustach jakieś nieprzychylne słowa i poszedł dalej, pokazując drogę. Podążałam w ślad za nim, a tamci dwoje na końcu, jak najwolniejszym krokiem. Szliśmy wzdłuż siatki, za którą stały domki wypoczynkowe i którą porastały grube zielone pnącza. Mogłabym przysiąc, że rosły i rozwijały się w oczach, ale nie przyglądaliśmy się bliżej, dopóki nie minęliśmy kawiarenki… W której ktoś siedział.
- Widziałaś? – Kaede błyskawicznie chwycił mnie za ramię.
- Owszem – mruknęłam. – Jak wy szukaliście?
Człowiek za ogrodzeniem również nas zauważył. Podniósł się od stolika, pokiwał nam ręką i ruszył w kierunku, w którym my także zmierzaliśmy. Chcąc nie chcąc, my też udaliśmy się przed siebie, aż ukazała się nam brama wejściowa, otwarta i zapraszająca. Zawieszona na niej tabliczka oferowała wypoczynek przez całą wiosnę.
- Słowo daję, kto wyjeżdża na wakacje w maju? – mruknęłam, nie spodziewając się od nikogo odpowiedzi. Tymczasem nieznajomy właśnie stanął w bramie i uśmiechnął się lekko. Wyszedł nam na spotkanie, ale jednocześnie zasłaniał sobą wejście…
- Lato w tym świecie jest pełne deszczu i burz. Trudno wtedy o porządne wakacje – wyjaśnił jak gdyby nigdy nic. – Zastanawiałem się, kiedy przyjdziecie.
Był dość wysoki i dobrze zbudowany, a ciemne, wijące się włosy sięgały mu do ramion. Krótkie rękawy czarnej koszulki odsłaniały tatuaże, oplatające ramiona jak kolczaste pędy. Na pierwszy rzut oka wyglądał na groźnego typa, na drugi miałam ochotę odwzajemnić uśmiech.
- Byliśmy tu już wczoraj – zauważył Kaede – Gdybyś się nam pokazał, to…
- Nie chciałem zostać znaleziony. Nie wydawaliście się rozsądnymi rozmówcami – przerwał tamten. – Ale ty raczej nie przyszłaś tu, by rozmawiać o klimacie, prawda?
- Raczej nie – przyznałam. – Szukamy przyjaciela.
- Szukacie Haéda – to nie było pytanie.
Wzdrygnęłam się lekko – haéd to po elfiemu „opętany” – ale nie przypuszczałam, by chodziło nam o tę samą osobę. Nieznajomy zauważył moją reakcję i skrzywił się.
- Tak nazywali go moi współpracownicy i moim zdaniem było w tym trochę prawdy, ale on sam tego nie cierpiał – przyznał. – Tu go nie znajdziecie. Powinniście iść w drugą stronę.
Kaede już miał się odezwać, ale pomachałam mu ręką przed twarzą, żeby milczał. Miałam przeczucie, że ta opowieść nie do mnie należy, ale i tak mnie interesowała.
- Duch wody zabrał go w głąb morza – ciągnął nieznajomy. – Był z nim cały czas… A także ta druga potężna osoba… Dlatego nie udało nam się niczego zdziałać. – Pokręcił głową i uśmiechnął się znowu, jakby przepraszająco.
- Komu: wam? – nie wytrzymał Kaede.
- Siły Chaosu stoczyły tu walkę – brzmiała odpowiedź. – Zwiększały swą moc, czerpiąc siły życiowe z postronnych istot. Tylko ja tu zostałem, bo było mi wstyd.
Kiedy mówił, jak wyciągałam szyję jak mogłam najmocniej, żeby zobaczyć skutki tej bitwy. W oddali leżało kilka ciał, ale nie było żadnych zniszczeń – jakiej magii mogły użyć owe siły Chaosu?
- Po co zostałeś? – zapytała Ettard, słuchając naszej rozmowy uważnie. Marius stał za nią – i za końmi – a wzrok miał spuszczony.
- Aby pogrzebać to miasto potęgą Natury i zatrzeć o nim wspomnienia – mężczyzna dotknął dłonią kwiatu, który nagle rozkwitł obok niego; pędy porastające ogrodzenie zaczynały kwitnąć. – Nie stanie się to szybko: jeśli przyśpieszyć cykl przyrody, wszystko rośnie kosztem swych sił, muszę więc działać ostrożnie.
- To głupie. Prędzej czy później ktoś tu przyjedzie – Kaede wzruszył ramionami.
- Nie, dopóki nie zdejmę bariery – sprostował tamten. – Ale to prawda, pewnego dnia przybędzie ludziom nowa zagadka do rozwiązania… – Zamyślił się nad czymś, a potem roześmiał się cicho, gorzko.
- Wiem, co będzie wam potrzebne – powiedział nagle i wyciągnął przed siebie wytatuowane ręce. Przez chwilę szeptał coś w na poły zapomnianym języku, a my poczuliśmy, jak przepływa przez nas moc – nieznana, ale na pewno nieszkodliwa.
- Teraz możecie iść w głąb morza – oznajmił, kiedy skończył. – Gdy pójdziecie, załatam wyrwę w barierze. Czekałem z tym tylko na wasze przyjście.
- Dlaczego nam pomagasz? – spytałam z nagle obudzoną podejrzliwością. Zastanawianie się, kim jest ten pan, nie przynosiło zbyt optymistycznych wniosków. – Taki jesteś bezinteresowny?
- Nigdy nie byliśmy bezinteresowni – stwierdził z uśmiechem i były to jego ostatnie słowa. Odwrócił się, pomachał nam na pożegnanie i poszedł w swoją stronę, chociaż Ettard za nim wołała, chcąc się dowiedzieć, jakie zaklęcie rzucił. Ja też chętnie zadałabym mu jeszcze parę pytań, ale cóż, to najwyraźniej był ten moment, kiedy należało się wycofać.
W drodze powrotnej pytałam Kaede, jak się prezentowało miasto, nie licząc zwłok tu i tam. Czy było widać ślady jakiejkolwiek walki? Czekałam na odpowiedź, ale to nie od niego ją usłyszałam.
- Był tylko jeden budynek w gruzach, w samym sercu miasta – odezwał się Marius, nie patrząc w moją stronę.
Nie tłukliśmy się tam jednak, tylko grzecznie wyszliśmy za barierę.

5 V

Było już dobrze po południu, kiedy Marius uznał, że jest na tyle wypoczęty po wczorajszej akcji ogrodniczej, by wybrać się dla odmiany do ludzkich siedzib. Ściślej mówiąc, użył słów: „rozpoznanie terenu”.
- Nie ma mowy, nigdzie nie idę – ziewnęłam, wywołując cichą radość Ettard. Ona zresztą też nie czuła się najlepiej, po tym jak odrobiła swoją część zadania.
- I dobrze, bo i tak byśmy was nie zabrali – rzucił Kaede, podnosząc się z piasku.
- Od kiedy to „my” tam idziemy? – zapytał Marius ostro.
- Od kiedy ty nie znasz światów – rudzielec uśmiechnął się wrednie.
- Nie potrzebuję niańki i nie zamierzam współpracować z… – bez wątpienia chciał powiedzieć „z wrogiem”, ale zaciął się i odwrócił wzrok. Kaede chętnie powiedziałby mu coś do słuchu, gdyby nagle nie zamyślił się, jakby coś wspominając. Po tej chwili refleksji machnął ręką i poszedł przygotować Ayomide do drogi. Marius także wziął swojego konia; nie zamierzał dawać za wygraną i chyba chciał udowodnić, że nie jest kimś, na kogo nie warto marnować słów. Wkrótce potem odjechali, a ja mogłam tylko mieć nadzieję, że się nie pozabijają.

Słońce grzało dość mocno, piasek był miękki i ciepły. Siedziałam w towarzystwie Ettard i obserwowałyśmy łagodne fale, iskrzące w świetle dnia. Minstrelka znajdowała wielką przyjemność w patrzeniu na morze, najwyraźniej jego szum przynosił jej nowe melodie.
- Każda woda szumi inaczej… I wygląda inaczej – westchnęła nostalgicznie. – Oczywiście widziałam morze w swoim świecie, ale zwykle było ciemne i spienione, a fale uderzały o białe klify jakby chciały je obalić. Lepiej znam wody jeziora otaczającego moją wyspę.
- Może kiedyś zabiorę cię do Kezonii – uśmiechnęłam się. – To piękne miejsce w DeNaNi, kraj morskich ludzi.
- Nie jestem pewna, czy zwykły człowiek powinien wchodzić w ten obraz potęgi – pokręciła głową, choć mój pomysł wyraźnie przypadł jej do gustu.
Przykłusowały do nas nasze klacze, trzepiąc grzywy od wilgotnego powietrza.
- Ruszyłybyśmy się gdzieś – naburmuszona Pokrzywa trąciła mnie pyskiem. – Tamci sobie teraz biegają, gdzie chcą, a my mamy tak siedzieć? Żadna z nas przecież nie jest aż tak padnięta.
- Nie dąsaj się tak, nie dąsaj – parsknęła Violet Shadow z rozbawieniem. – Jesteś po prostu zazdrosna, że nasz nowy znajomy zjadł dwa razy więcej kwiatów niż my, a wcale go to nie położyło. – Też coś. Miałabym zazdrościć jakiemuś przybłędzie?
- Jak to? – wtrąciłam. – To nie jest koń z Rozdroża? Myślałam, że to jakiś wasz nowy nabytek.
Obie spojrzały na siebie zakłopotane.
- Tak naprawdę to nie – Shadow spuściła uszy. – To dość zabawne: wzięłyśmy dzieciaki na przejażdżkę na jakąś łąkę i on się tam pasł. A potem przyszedł i stwierdził, że chce się pościgać…
- Nie mówił po ludzku – zaznaczyła Pokrzywa. – W każdym razie, jak już przyszedł, to potem nie dał się spławić. Przeniosłyśmy się do domu, patrzymy, a on znowu za nami…
- Nie może być Przenoszącym – dodała druga klacz. – W Orienre nigdy nie było koni o tak dziwnym umaszczeniu.
Westchnęłam i pokręciłam głową, bo cóż innego mogłam zrobić? Przybłęda czy nie, pozwalał na sobie jeździć i był użyteczny.

Słońce już prawie zaszło, kiedy doczekałyśmy się powrotu chłopaków. Kaede był jakiś podminowany, podczas gdy Marius przeciwnie, przygaszony i skrzywiony, jakby odczuwał mdłości. Nie zastanawiałam się nad tym długo, bardziej mnie zaskoczyło, kiedy odciągnął Ettard na bok i wręczył jej niewielki kwiat. Zareagowało na to podejrzliwie, ale kiedy zobaczyła, że nie jest to jeden z „tych” kwiatów, przyjęła go z miłym uśmiechem. Przez chwilę rozmawiali o czymś cicho, w wyniku czego Marius najeżył się i oddalił, żeby posiedzieć w samotności. Kaede patrzył za nim z groźną miną, ale nie skomentował.
- Mam nadzieję, że tyle czasu zajął wam rekonesans, a nie kolejna bójka – podeszłam do niego zaciekawiona.
- I słusznie – odpowiedział sucho. – Tam jest kilka ośrodków wypoczynkowych, a dopiero za nimi właściwe miasto. Oblecieliśmy całe. Właziliśmy do tylu domów, że trudno zliczyć, ale wszędzie jest tak samo.
- Co masz na myśli? – Ettard dołączyła do nas, bawiąc się trzymanym w dłoni kwiatem. – Czy tam też dzieją się czary?
- Nie znam się na czarach ani nie chcę się znać – fuknął. – Ale nie znaleźliśmy tam nikogo żywego.
– Miasto jest niezamieszkane? – zdziwiła się.
Kaede obdarzył ją uśmiechem, który do najmilszych nie należał.
- Kiedyś na pewno było zamieszkane – wycedził. – Dopóki coś nie pozabijało wszystkich mieszkańców, bo wątpię, żeby umarli sami z siebie. Nie radzę wam tam iść, chyba że zamkniecie oczy i zatkacie nosy. Choć wtedy na nic wam nie przyjdzie, że pójdziecie – dodał przytomnie.
Wzdrygnęłyśmy się obie. Wizja, którą roztoczył, była paskudna, ale ciekawość pozostała.
- I nie znaleźliście nikogo żywego? – upewniłam się.
- Jeśli ktoś przeżył, to pewnie już dawno stamtąd uciekł – Kaede wzruszył ramionami. – Sporo czasu musiało minąć od tamtej pory, teraz już trudno stwierdzić, co ich wszystkich zabiło.
- No cóż – westchnęłam. – Wypada się rozejrzeć przynajmniej pobieżnie. Skoro wróciliście cali i zdrowi, cokolwiek to było, musiało już odejść.
- Rozumiem, że ci tego nie wyperswaduję – skrzywił się, choć przecież nawet porządnie nie zaczął. – Może ty wyczujesz coś, co umknęło mojej uwadze. Bo na tamtego nie można liczyć – wskazał ruchem głowy na siedzącego w oddali Mariusa.
- Po prostu nie dajesz mu szansy – zaprotestowała Ettard, machając i tak już przywiędłym kwiatem.
– A ty go bronisz, bo uważa cię za swoją wybawicielkę? – zaśmiał się ostro.
- Wcale nie! Zresztą powiedziałam mu, że to nie ode mnie powinien zacząć podziękowania.
- Właśnie widzę, jak go to obeszło – burknął i znowu zwrócił się do mnie: – Nie łapię, po co zawracasz sobie głowę takim śmieciem. Naprawdę, sprawiał wrażenie, jakby to miasto było wymarłe z jego winy. A z tego, co zrozumiałem, ma na sumieniu więcej…

4 V

Jaka szkoda, że moi towarzysze nie odznaczają się należytą cierpliwością… Ani Marius, ani Kaede nie doceniają możliwości wypoczynku na łonie natury i wsłuchiwania się w szum fal. Co prawda tylko ten ostatni ma porządną motywację, by iść dalej, ale obaj jednogłośnie nalegali, by rozejrzeć się po lesie. A potem przez długą, długą chwilę patrzyli na siebie wilkiem – wygląda na to, że każdy z nich postawił sobie za punkt honoru pilnowanie tego drugiego, nie ufając mu za żadne skarby.
Sama nie miałam specjalnej ochoty opuszczać plaży; czułam, a może tylko wierzyłam, że skoro nasza wyprawa zaczęła się od morza, to w morzu należy szukać śladów, o ile nie bierze się słowa „ślady” zbyt dosłownie. Chociaż taki Geddwyn pewnie mógłby zostawić zauważalne ślady na powierzchni wody… Byłam pewna, że nie zmierzamy we właściwą stronę, ale zgodziłam się, byśmy poszli wszyscy razem. Nie mogłam ryzykować, że panowie pozabijają się, kiedy nikt nie będzie patrzył, zwłaszcza jeśli jeden z nich postrzega las jako coś, co się dobrze pali.
Krążyliśmy tak nie wiadomo, jak długo, a las wydawał się nie mieć końca; może cały świat skupiał się wokół tego morza? Co, jeśli było okrągłe i mieliśmy iść przed siebie, a tak naprawdę to w kółko, by wreszcie dojść do punktu wyjścia jako zmęczeni życiem staruszkowie z końskimi szkieletami, które idą siłą rozpędu? Miałam szczerą ochotę uprzyjemnić pozostałym czas takimi dywagacjami, ale jakoś nie mogłam się zmusić do odezwania się choć słowem. Wszyscy milczeliśmy jak zaklęci; może sprawiła to cisza panująca wokół? Z pewnością jednak nie działała na konie, idące spokojnie za nami i toczące cichą rozmowę – a w każdym razie rozmawiały klacze, podczas gdy granatowy ogier nadal milczał, potrząsając tylko białą grzywą. Zabawnie wyglądały, ustawione od najjaśniejszej do najciemniejszej i plotkujące jak nie przymierzając San-Q i Lilly ze mną pośrodku. Pogodna i rozszczebiotana Violet Shadow, Nindë, która chętnie poszłaby w jej ślady, gdyby zapomniała, że ma być mroczna i wredna, a między nimi, w roli rozjemcy, Ayomide o mnóstwie warkoczyków i flegmatycznym tonie głosu. Rozmawiały na tyle cicho, że nie dało się rozróżnić słów, ale z tego, jak często na nas spoglądały (równie często się do nich odwracałam), wynikało jasno, że uważają się za jedyne rozsądne w tym gronie. Nawet jeśli poza tym ich zdania się różniły.
Niby wybraliśmy się na rekonesans, a jednak ja starałam się nie patrzeć w górę ani nawet na boki. Od widoku ciągle takich samych drzew, w dodatku zdecydowanie za wysokich, kręciło mi się w głowie. Słowo daję, nigdy nie zrozumiem lasów sosnowych. Są takie zatłoczone, a jednocześnie takie puste. Za to zapach unoszący się w powietrzu jest niezwykle orzeźwiający.

Gdy minęła już trzecia z rzędu wieczność, zaczęłam dochodzić do wniosku, że może jednak idziemy we właściwym kierunku – choć przecież tylko w kierunku morza byłoby właściwie! – a las nie ma zamiaru się kończyć, ponieważ ja tego nie chcę. Gdybym wypowiedziała to na głos, wszyscy pewnie by mnie sklęli, choć niekoniecznie zrozumieli to w taki sposób, co ja. W końcu jednak znaleźliśmy wykładaną płytami drogę, świadczącą o istnieniu cywilizacji gdzieś niedaleko. Tą drogą doszliśmy na skraj lasu… I dalej nie, choćby nie wiem, co.
- Co jest, ktoś tu postawił niewidzialną ścianę?! – zdenerwował się Kaede po tym, jak uderzył się w nos. – To przecież nie jest koniec świata, zza drzew widać ulicę!
- Byłeś kiedyś na końcu świata? – zainteresowała się Ettard, która do tej pory jeszcze boczyła się na niego.
- Nawet dwóch – burknął i skrzywił się, jakby to nie były miłe wspomnienia. Zwykle zresztą mówił, że jego podróże z Geddwynem nie należą do miłych wspomnień, ale kto by w to wierzył tak do końca?
Zbliżyłam się do owej przeszkody i dotknęłam jej dłonią. Była wyczuwalna, niemalże materialna, ale też nie sprawiała wrażenia czegoś sztucznego. Jakby wyrosła z tej ziemi razem z drzewami. Nawet w dotyku była chropowata niczym kora drzewa.
Również Ettard przeprowadziła dokładne oględziny, grzebiąc przy tym w ziemi, po czym podeszła do mnie.
- To czary – osądziła. – Druidzkie czary.
- Skąd wiesz?
- Stąd – uśmiechnęła się i wskazała pod nasze nogi. Wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, ale ze ściółki wyrastały małe kwiatuszki, żółte i pomarańczowe. Nie rzucały się w oczy, ale kiedy już się je dostrzegło, wywoływały radosny uśmiech, rozjaśniały ten ciemny las swoją obecnością. Pochyliłam się i zobaczyłam, że płatki mają zielone obwódki.
- Dotknij.
Musnęłam palcem jeden z kwiatków i nagle zakręciło mi się w głowie. Wstałam powoli, z uczuciem jakby coś wyciągnęło ze mnie siły. Minimalnie, ale jednak.
- Czary wymagające naruszenia Równowagi czasem tak działają – minstrelka pokiwała głową z mądrą miną. – Tak tłumaczył mi mistrz Belinus. Widocznie ktoś tu włada podobną mocą.
- Jeśli w ogóle jest tu ktoś oprócz nas – mruknęłam, patrząc poza zasłonę drzew. Po drugiej stronie ulicy, za kolejnym rządkiem sosen, dojrzałam druciany płot i drewaniane dachy. Czyżbyśmy trafili do jakiejś miejscowości wypoczynkowej? Jeszcze chwila, a przyjdzie pan w zielonym mundurku, domagając się mandatu za palenie ognisk w miejscu niedozwolonym… O ile ktoś może przejść przez niewidzialną druidzką barierę.
- Jak myślisz, dałabyś radę zdjąć to zaklęcie? – rzuciłam od niechcenia.
- Ja?! – wystraszyła się. – Ja przecież nie dysponuję taką potęgą… Nie używam magii w taki sposób…
- Daj spokój, przecież nasze konie mogłyby nas tam przenieść – burknął na mnie Kaede. – Ty sama mogłabyś to zrobić.
- Nie wiem, jak Miya, ale ja bym nie mogła – przemówiła Pokrzywa cicho i bardzo, bardzo niechętnie. – Zdaje się, że ta osłona rozpościera się ze wszystkich stron. Na górze i na dole też.
- Ktoś bardzo nie chce, żeby inni tam wchodzili – dodała Ayomide i potrząsnęła grzywą. – I ma na to skuteczne sposoby.
- No widzisz – zwróciłam się do Ettard przepraszająco. I od razu wszystkie spojrzenia skierowały się w jej stronę. Tylko że zamiast dalej się krygować, nagle uśmiechnęła się – uroczo i złośliwie.
- Jeśli mam zdjąć to zaklęcie – powiedziała powoli. – Musicie oczyścić ziemię z tych wszystkich kwiatów. One czerpią siłę potrzebną do utrzymania bariery.
- Ze wszystkich…? – wykrztusił Marius, nota bene chyba pierwszy raz tego dnia.
- Skąd możemy wiedzieć, jak daleko one się ciągną?! – warknął w tej samej chwili Kaede, a potem obaj spojrzeli na siebie spode łba.
- Co jakiś czas będę próbować i powiadamiać was, jeśli zaklęcie nadal będzie zbyt silne – podsunęła minstrelka, nadal z tym samym uroczym uśmiechem.
W rezultacie przez następne kilka wieczności siedziała sobie spokojnie i brzdąkała na harfie, podczas gdy my w pocie czoła zrywaliśmy te przeklęte kwiatki. Było ich dużo więcej niż się spodziewaliśmy – niż mieliśmy nadzieję – a każde dotknięcie takiego rosnącego jeszcze w ziemi wysysało siły, toteż kiedy Ettard radośnie zdecydowała, że wystarczy, byliśmy skrajnie wyczerpani. Cała szóstka, bo również nasze konie włączyły się do akcji i zjadały zielsko z apetytem; kiedy jednak klacze omal nie padły ze zmęczenia, granatowy pasł się dalej, jak gdyby nigdy nic i chyba zeżarł tego draństwa najwięcej. Gdybyż można było to przewidzieć!

3 V

Way up there in the poison glen
The sun’s going down on the misty mountain
And I’m watching
And wondering
Feeling something from long ago


Haunted echo that surrounds the glen
The heather creeping through the burned out ruins
And I’m watching
And wondering
Feeling spirits of long ago

Who in the valley shed the poison tear?
No one knows an old legend of a mythical hero
And I’m watching
And wondering
Feeling something from long ago

May this vale be my silver lining
Pleasing nature with a heart’s desire
And I’m watching
And wondering
Feeling everything from long ago…

Clannad
 
Nie jestem pewna, czy słowa „na dobrą wróżbę” tu pasują, ale gdyby nasza podróż odbyła się w nastroju tej piosenki, byłabym bardziej niż zadowolona.
Jako pisarka, w każdym razie.

Wyruszyliśmy z pewnym opóźnieniem, jeśli można mówić o opóźnieniach w odniesieniu do wyprawy, podczas której nie trzeba dbać o czas. Nie tylko dlatego, że Marius twardo odmawiał stawienia czoła rzeczywistości (nie mówiąc już o tym, że był obrażony na cały świat i myślał, że tego nie widać); w międzyczasie mieliśmy w herbaciarni jeszcze jednego gościa. Tym razem w osobie Brangien, która jest w domu już od miesiąca, tylko ja, wiecznie rozkojarzona, tego nie zauważyłam. Wróciła do Teevine po pół roku włóczenia się z Artenem… przepraszam, ważnych podróży służbowych. Niechętnie i jak najoględniej wspomniała, jak składali wizyty innym duchom żywiołów w pozostałych stronach światów – wiązało się to z jakimiś zawiłymi procedurami i poselstwami od Władczyni Żywiołów – za to opowieść o tym, jak wyciągali z tarapatów najmłodszą siostrę Artena byłaby nawet warta spisania… O ile najpierw namówię Brangien, by wyjaśniła mi bliżej nieznane nazewnictwo, którym sypała opowiadając. Mówiła szybko, jakby pilnie chciała przejść do czegoś innego, a na moje własne opowieści reagowała takim uśmiechem, jakby już o nich wiedziała, ale nie miałam wrażenia, że się spieszy do wyjścia, że nie chce zostać dłużej. Na koniec wyraziła chęć odwiedzenia pozostałych dziewczyn z naszej szóstki, po czym ja napomknęłam o moich planach „dłuższej podróży bez większego celu”. I wtedy Brangien cała się rozświetliła.
- Cudownie! – wykrzyknęła z radością. – Ty go odnajdziesz!
- Znaczy… Kogo? – zapytałam tępo.
- Geddwyna, oczywiście! – prychnęła. – Przecież opuścił Teevine jeszcze przede mną, nikomu nic nie mówiąc, i do tej pory nie wrócił! Z pewnością włóczy się bez większego celu… Bo wiedziałabym, gdyby coś mu groziło, a gdyby coś nabroił, wiedziałaby o tym Tara… Ale są pewne granice!
- A nie próbowałaś go wywołać? – podsunęłam. – Albo chociaż… Bo ja wiem? Wysłać wiadomość?
- Nie odezwał się od przełomu roku – pokręciła głową. – Parę dni temu specjalnie prosiłam Kaede, żeby zadzwonił dzwonkami, wiesz? Maeve i Tiley się stawili, a Geddwyna jak nie ma, tak nie ma.
- I myślisz, że jadąc ot tak, przed siebie, uda mi się na niego wpaść?
- A co ci szkodzi?…

Dzień później zjawiła się Nindë, gotowa do drogi, a przy okazji z niespodzianką. Oprócz Violet Shadow i nie znanego mi jeszcze ogiera o granatowej maści towarzyszył jej Kaede na swojej wyfiokowanej kasztance. Nie miał najlepszego humoru, pewnie dlatego, że i jemu Brangien zleciła rozejrzenie się za bratem-włóczykijem. Nie miał ochoty jej słuchać, ale także nie umiał odmówić, więc ucieszył się przynajmniej z towarzystwa kogoś, kto „wie, co robić”. Dokładnie jego słowa! Że niby ja wiem, co robić, skoro nawet nie wymyśliłam, od czego zacząć?
A od czegoś powinnam – może to przeczucie, a może tylko fanaberia, przyzwyczajenie. Ale jak się zorientować, która droga jest właściwa? Zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z Geddwynem, który potrafi dobrze wsiąknąć w skrajnie różne środowiska. Sama muszę sobie z tym poradzić, bo przecież kogo mam pytać? Jedna Ettard może by coś podpowiedziała, ale jeszcze tak dobrze nie zna światów. Opowieści owszem, ale nie światy.
Nie widząc innego wyjścia, pozwoliłam koniom galopować przez międzysferę, jak przez dzikie pola pełne wiatru – i nawet wydawało mi się, że czuję ten wiatr. Aż nie miałam ochoty stamtąd wyjść, bo co mogło nas tam czekać? Kolejna droga wśród kwitnącej przyrody? No, dla pozostałych to raczej nie byłaby „kolejna”, ale ja mam alergię na wtórność, nawet mimo zachęcającej wiosny. Pewnie jestem pod tym względem egoistką. I się czepiam.
Wreszcie otworzyłam portal w losowym miejscu i chwili, by po jego przekroczeniu znaleźć się pod wodą. Tak, zupełnie zwyczajnie, nagle chlusnęło, otoczyło nas chłodem i w dodatku przepłoszyliśmy ławicę kolorowych rybek – uroczy widok, jak pływająca tęcza. Byliśmy ni mniej, ni więcej, tylko na dnie morza. Ja tam na to nie narzekałam, ale nie uśmiechało mi się mieć kogoś na zumieniu. Na szczęście nie było to dno zbyt głęboko, a nasze wierzchowce nie takie drogi już przemierzały, zdołaliśmy się więc wydostać zanim ktoś się utopił… Za to było dużo prychania, otrzepywania się i wymyślania, na czym świat stoi.
Wyszliśmy na plażę, która wydaje się – bo ciągle tam jesteśmy – nie mieć końca z obu stron. Przed nami słońce zanurzało się powoli w morzu, z tyłu zaś zobaczyliśmy sosnowy las za wydmami. Oszołomieni i przemoczeni, trudno, byśmy jechali gdziekolwiek; Kaede rozpalił dwa porządne ogniska, żeby wszyscy mogli się wysuszyć. We własnym imieniu mogę napisać, że miło się oglądało zachód słońca i nocowało pod gołym niebem, zwłaszcza że Ettard zaśpiewała parę pieśni do snu. Rzadko kiedy udaje mi się zasnąć przy muzyce, ale ta wydawała się po prostu do tego stworzona.
Teraz mamy piękny poranek, wschód słońca też obejrzany i właśnie zastanawiamy się, co dalej. To znaczy, oni zastanawiają się, kiedy skończę pisać i zdecyduję, co dalej. Łatwo się domyślić, że nie chce mi się tego momentu przyspieszać, prawda? Zwłaszcza, że krajobraz jest dość monotonny i właściwie wszystko jedno, w którą stronę pójdziemy… Jeśli trafiliśmy na porządną i grzeczną opowieść, każda droga powinna być odpowiednia. Mam tylko nadzieję, że nasza podróż nie okaże się równie monotonna jak ów krajobraz, bo nie będzie wtedy czego opisywać, a nie mam czym wypełniać luk.