24 I

Pod koniec podrózy nasza droga wiodła wzdłuż torów, po których raz czy dwa przemknął parowy pociąg. Dało nam to pewne wyobrażenie, jak będzie się prezentował cel naszej wyprawy. I rzeczywiście, trafiliśmy do ładnego miasta o brukowanych ulicach, którymi jeździły powozy, wożące dżentelmenów w cylindrach i damy w powłóczystych sukniach, dla których pokazanie się bez kapelusza stanowiło największy skandal. Do miasta, w którym nie wiedziano nic o zamku Nadzieja i nie wierzono w smoki.
Przyznam, że czegoś takiego się nie spodziewałam.
Później zrozumiałam, że to miejsce było taką małą enklawą Shaitha, w której zawsze mógł się zatrzymać i na spokojnie pozbierać myśli. Na swój sposób też do niego pasowało – choć chyba jednak nie należy ubiegać zdarzeń, tylko zacząć od początku.
Okazało się, że spotkanie wyznaczył w hotelu. W żadnym tajemnym miejscu kutu – w hotelu. To też było zaskoczenie, a oznaczało, że Shaith chodzi sobie między śmiertelnikami. I rzeczywiście, czekał na nas w recepcji, niedbale elegancki i pewny siebie, po czym prędko zabrał nas na śniadanie. Gdyby J go nam nie pokazała, nie zwróciłabym na niego uwagi w tłumie. Nie, źle – uwagę bym na pewno zwróciła, ale nie przyszłoby mi do głowy, że może być bogiem, w dodatku ognia, choć mógłby być bohaterem opowieści przygodowej. Młody z wyglądu – choć chyba starszy od takiego Ellila – poruszał się energicznym krokiem i patrzył na nas badawczo, przenikliwie, spod nierówno przyciętej brązowej grzywki. I wydawał się zadowolony, kiedy nas zobaczył.
– Co to za okazja? – nie dowierzała J. – Elegancki hotel i może jeszcze eleganckie śniadanko na twój koszt?
– Eleganckie bo eleganckie, ważne, żeby było smaczne – wtrąciła Lilly, zamówiwszy sobie porządną porcję naleśników. Chętnie poszliśmy w jej ślady, bo wybór był spory i, hmm… Ciekawy.
– Teraz widzę, że lepszego miejsca nie mogłem wybrać – stwierdził Shaith z cierpkim uśmiechem. – Tutaj nie odważycie się zrobić żadnej sceny.
– A jesteś pewien, że już jej nie robimy? – zapytałam ostrożnie. – Jednak trochę rzucamy się w oczy.
– Przyjeżdżają tu dziwniejsi turyści z zagranicy. Miałem na myśli… Inny rodzaj sceny.
Przyjrzał się nam ponownie – nadal badawczo, ale na szczęście jeszcze nie wrogo – i ponownie zwrócił się do J:
– Po co ściągnęłaś tu tę całą delegację? Żeby mi dodać panteon czy wysadzić z interesu?
– Że co? Nie, no coś ty! – zachichotała, omal nie krztusząc się naleśnikiem. – Przecież to też są zagraniczni turyści! Co ty, własnych demonów nie masz?
– Sam już nie jestem pewien – burknął. – Do niedawna myślałem, że znam ten świat. A potem zaczął się robić… Baśniowy?
– Jeśli zamek Nadzieja nazwiesz baśniowym, to jesteś dziwniejszy niż chcesz sprawiać wrażenie – uznała Lilly w przerwie między jednym kęsem a drugim. – Może te smoki już bardziej…
– Nawet nie to. Jakieś jednorożce w lasach, takie nienaturalnie kolorowe ptaki na niebie… – Shaith westchnął i oparł głowę na dłoniach. – Nie, żeby nie istniała tu magia, ale baśniowość tkwiła jednak w książkach. A teraz przestaję czuć, że jestem w domu.
– Miałam ci tu przywieźć Ellila, ale mi uciekł po drodze, skubaniec – skrzywiła się J. – Miałbyś chociaż towarzystwo. Z domu.
– Wyprysnąłem stamtąd, pamiętasz?
– Pamiętam. Przecież sama znalazłam ci ten świat – żachnęła się. – Ale zrobiłeś to tylko po to, żeby mi coś udowodnić. Nie wmówisz mi, że nie brak ci niczego stamtąd. Ani nikogo – uśmiechnęła się jakoś tak zaczepnie.
– Poprzednim razem mówiłaś, że twój… Nasz świat miał kłopoty – przypomniał sobie i zamyślił się. – Może mógłbym wpaść na chwilę i się rozejrzeć, o ile go znów nie zamkniesz… Zaraz, zaraz – nagle spojrzał na nią przytomniej. – Jak to miałaś przywieźć Ellila? Co ty wyprawiasz, pozbawiasz świat jego bogów i ot tak ich sobie przesadzasz? Masowo?
– Od kiedy to cię tak bulwersuje? Poza tym akurat Ellilowi nic bym nie dała, takie z niego latajło, że już w jednym świecie długo nie usiedzi.
– Akurat jemu – spojrzał na nią spode łba. – Nie kręć. Przyznaj się, kto jeszcze dostał od ciebie świat.
Miałam ochotę bić brawo z podziwu, że oto trafiła kosa na kamień. Nie wątpiłam, że akurat on z całego tamtejszego panteonu był zdolny ją rozgryźć i zaszantażować…
– Biorąc pod uwagę, jaki świat miałam prawo oddać, to tylko Shyam – powiedziała słodko J i tym razem to ja omal się nie udławiłam. – Właśnie, prosił, żeby przekazać, że chętnie by się ciebie poradził. Jako starszego stażem Jedynego Boga, wiesz…
– Shyam – tym razem bóg ognia uśmiechnął się z aprobatą. – Trzeba ci przyznać, że trochę rozsądku masz.
Teraz obie prędko przełknęłyśmy, by nic nam nie przeszkadzało w parsknięciu śmiechem. Ubawione spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo.
– Zresztą nie on jedyny się za tobą stęsknił – podjęła J po chwili.
– …Nie? – zapytał jakby od niechcenia. – Ktoś jeszcze? I przede wszystkim: kto tam jeszcze istnieje? Bo o Shyamie to myślałem, że już nigdy nie usłyszę.
– No, jest Taranis, który w tej chwili pewnie tęskni za Ellilem – J wyszczerzyła ząbki. – Jest ta wariatka od wiosny, do której zaczęły się przyczepiać właściwości innych pór roku, przez co klimat nam czasem wariuje. Jest Aislinn, która świetnie sobie daje radę w archeologii. A ogólnie to coraz mniej was, ale ci, którzy zostali, wzięli się wreszcie w garść – zakończyła.
– Daj spokój, nie mów tak ogólnikowo – zirytował się. – Co jak co, ale nie mogę sobie wyobrazić Aislinn pracującej z zabytkami antyku. Przecież one… Na słońcu powinny się rozsypywać, nie?
– Wiesz, jak ci się świat zatrzymał na maszynach parowych, to nie dziwota, że nie doceniasz nowoczesnej technologii – zaczęła, gotowa zaserwować mu długi wykład.
– Nie odchodź od tematu, z łaski swojej.
– No przecież nie odchodzę, tylko właśnie wchodzę na temat – zaprotestowała, z pewnością chichocząc w duchu. No dobrze, może i trafiła kosa na kamień, ale też i J z pewnością miała na Shaitha jakiegoś haka. I miałam wrażenie, że należałoby ich teraz zostawić samych, żeby sobie trochę poszeptali i poprzekomarzali się. Shaith nie wyglądał mi na takiego, co to chciałby, żeby jego „hak” wyszedł na jaw. Albo może inaczej – chciał o coś konkretnego zapytać, a bał się usłyszeć odpowiedź (przy innych?). Jeśli o Aislinn, to czy odpowiedź byłaby taka straszna? No, może tak.
– Słuchajcie, a czy zakwaterowanie też jest na jego koszt? – rzuciła Vanny, najedzona i beztroska.
– Tak! – potwierdziła J, w tym samym momencie, kiedy bóg ognia powiedział „nie”.
– Nie słuchajcie go. Skoro już zaczął, to niech i skończy, jest za dokładny na co innego.
– Trzeba było o siebie zadbać – uśmiechnął się ironicznie Shaith. – Ja nie jestem Ellil. Jestem bogiem, a nie instytucją charytatywną.
– A jednak, tak jak kiedyś Ellil, łazisz po świecie i udajesz śmiertelnika, zamiast być niematerialnym bytem w jakiejś świątyni!
– Cóż – mruknął. – Niektóre jego pomysły były sensowne.

– Słuchaj, jak to Shyam dostał świat?! – szepnęłam do J na stronie, kiedy po śniadaniu rozpierzchliśmy się wszyscy po mieście. Wiadomo, powrót do cywilizacji i możliwość połażenia po sklepach, nawet jeśli się nie ma waluty… Choć ciągle nie mogłam odgonić myśli, że powinna to być raczej pielgrzymka za słupem ognia.
– No, dostał, dostał – pokiwała w zamyśleniu głową; wyraźnie coś knuła. – Pozamieniałam paru niemiłych osobników w żaby i dałam mu świat. Nie mógł tak zostać bez opieki, światom też się coś należy.
– Ale powiedz coś więcej, no, powiedz! – niecierpliwiłam się. – Chcę wiedzieć na przyszłość, gdzie mam się wybrać, żeby mu pogratulować!
– Nie, nie chcesz – odpowiedziała spokojnie i kategorycznie.
– Jasne, że chcę – nie dałam za wygraną, ale ona tylko pokręciła głową.
– Nie będziesz mi tu mówić, że wiesz lepiej ode mnie – powiedziała mentorskim tonem. – Zresztą ja już postanowiłam: zrywam się stąd na krótki czas.
– Że co proszę? – jakoś trudno mi było nadążyć za jej tokiem myślenia. Powoli zaczynała mnie boleć głowa.
– Przekaż Shaithowi, że wróciłam do swojego świata – przykazała tak powoli i wyraźnie, że zrobiłam się jeszcze bardziej podejrzliwa. A może było po mnie widać, że zaczęłam się wyłączać? – Żeby sprawdzić, czy mi się przypadkiem nie rozpadł. Jednak lepiej ich nie zostawiać samych… Wszystkich razem.
– I dlatego tak ich rozsadzasz?
– Też – roześmiała się. – Ale za żadne skarby nie mów mu, że tu wrócę. Z niespodzianką.
– Theaię ze sobą weź – nie mogłam sobie darować.
– A idź ty – prychnęła. – Aż tak mi się do Szarych Światów nie spieszy.
Chyba i ja dojrzałam do stwierdzenia, że „wrócić do domu” do całkiem przyjemny zwrot.

22 I

Jesteśmy wreszcie w drodze, co jest naprawdę miłą odmianą, nawet mimo wizji zamarznięcia w nocy, które z czystą złośliwością serwuje nam Tenari (strasząc tym głównie Lilly). Nie wiem, co jest przyczyną – powrót Aeirana czy pieśń Vaneshki, najwygodniej stwierdzić, że jedno i drugie – ale przestałam czuć się w Nadziei nieswojo. Z drugiej strony zaś zniknęło wrażenie, że mimo wszystko powinnam tu być, dlatego nie miałam nic przeciwko wyjazdowi – ku nieskrywanej radości J. Marudziła tylko, kiedy dotarło do niej, że chcemy całą drogę pokonać zwyczajnie, konno, zamiast przeteleportować się na miejsce.
– Ty też podróżowałaś bardziej konwencjonalnie – przypomniałam, chociaż kto nazwałby lewitację konwencjonalną metodą?
– Bo ja wodziłam za nos tego tam Jaleela – wlepiła we mnie zmrużone ślepka (Vanny zwróciła mi niedawno uwagę, z jaką pobłażliwością traktuję tę pradawną smarkulę, może i coś w tym jest). – a teraz już wiem, dokąd iść.
– A ja chcę wiedzieć, którędy iść – odparowałam. – Poza tym nie chcesz, żeby Pokrzywa nas pogryzła, nie?
Przypuszczam, że nie tylko moja klacz by nas pogryzła – wszystkie wierzchowce tęskniły za tym, by móc się porządnie wybiegać. Może aż za porządnie, jak stwierdziłam po chwili niespodziewanego galopu. Za to nieziemską satysfakcję miałam na widok Theai jadącej na No Doubcie. Ta bowiem zabrała się z nami, może z przekonaniem, że powinna dalej czuwać nad bezpieczeństwem szaleńców, plączących się po Szarych Światach, a może, że mają u niej dług. Z irytacją, choć nie bez ulgi, przyjęła nagły i cichy wyjazd Vaneshki, a teraz Aeiran wyraźnie stara się ją do siebie zniechęcić… W taki dość przewrotny sposób – pozwalając jej ze sobą jeździć. A ona chyba uważa, że lepsze to niż… Sama nie wiem, czy powinnam wygłaszać już opinie, skoro znam ją zaledwie od dwóch dni, a nie jestem aż taką interpretatorką cudzych zachowań, jak pozwalam myśleć czytelnikom. Może jeszcze później do tego wrócę.
Nie wiem, co będziemy robić później, jak już pogadamy z tym całym Shaithem, ale Lilly wyraża chęć powrotu do Nadziei. Mogłabym mieć dużo do powiedzenia na ten temat, ale jestem jej przyjaciółką, a nie mamuśką; tłumaczyć to się będzie w domu. Dziwne, że nie została tam od razu, zamiast jechać z nami, ale cóż, lubi podróże równie mocno, jak te tajemne rozmowy z Muirenn nad jej grubymi księgami. Rozmowy traktowały o czarach, klątwach i bogowie wiedzą, czym jeszcze; chętnie przyjrzałabym się temu wątkowi trochę bliżej, ale prawdę powiedziawszy, nie mam teraz do tego głowy.

Moja nadzieja legła w gruzach i nie zdołałam uniknąć miłej pogawędki z Diarmaidem zanim wyjechaliśmy. Może i faktycznie byłaby miła, gdybym nie była tak beznadziejnie subiektywna. Niby zasłużył na stosownie – i sprawiedliwie – wzniosłe przedstawienie w opowieści, tymczasem za każdym razem mam ochotę nim potrząsnąć, najchętniej za szyję. Tym razem też. Legendę zamku Nadzieja zdecydowanie najlepiej…
– …zostawić Ladericowi – powiedziałam zatem. – Ja nawet jej nie znam i nie rozumiem, dlaczego to do mnie wasza wysokość się zwraca.
– Opuściłaś nas, pani, na czas trwania pieśni – zaczął. – Czy to znaczy, że przeznaczenie już cię nie uwzględnia? Dlaczego?
Z trudem zdusiłam odpowiedź, że mógłby więcej patrzeć, a mniej zdawać się na opowieść.
– To nie tak… Może to właśnie daje waszej wysokości wolną rękę – spróbowałam wyjaśnić. – Nie wiem, czy gdzieś ktoś miał narzuconą z góry rolę pani na tym zamku, ale po tej pieśni na pewno nie. Zamek jest stabilny, wszystko zalezy wyłącznie od was. Tak powiedziała Vaneshka, a jej należy wierzyć w takich sprawach.
– Ale jeśli Nadzieja ma być pełna, nie powinna być rządzona… Tak w połowie – zaprotestował.
– Jeśli rozumować w ten sposób, to bardziej od przeznaczenia potrzebne są uczucia – podsumowałam. – Czy to nie prostsze niż dociekanie, czy taka Calene jest odpowiednia do tej roli?
Widocznie dla Diarmaida nie było to prostsze, bo momentalnie spochmurniał.
– Nie mogę rozkazywać sercu – uciął.
– Ale możesz go chociaż nie zamykać! – zdenerwowałam się wreszcie. – Na litość, człowieku, gdybym ja myślała o własnych uczuciach w kategorii opowieści, dzisiaj pewnie byłabym nieszczęśliwa, samotna i chora z żalu! Nadzieja nie musi iść w parze z rozsądkiem ani z przeznaczeniem, czy to takie trudne do zrozumienia?!
Chyba zbiłam go z tropu, lecz nie zostałam w komnacie audiencyjnej ani chwili dłużej, by zobaczyć, jakie będą tego skutki. Może powinnam była, ale nie miałam cierpliwości – za to uznałam, że dobrze byłoby jeszcze raz pogadać z Caranillą, tym razem bardziej szczegółowo. Kolejna sprawa na później, jak sądzę.

– Ale ulga! – odetchnęłam, kiedy minęliśmy już smocze góry. – Powoli zaczynałam czuć się pająkiem, który zaplątał się we własną pajęczynę.
– Jeśli kiedyś za tym zatęsknisz, zawsze mogę ci załatwić – zapewniła radośnie J. Zdecydowanie dobrze wpasowywała się w miejsce, które zajmowała kiedyś Xella-Medina, choć z drugiej strony sporo je różniło.
Wolałam nie zastanawiać się nad tym głębiej, bo prowadziłoby to do rozważań nad Dziećmi Chaosu, a to z kolei do pytań o obecną rzeczywistość, z pewnością poplątaną już do granic.
Pociągnęłam ją za warkoczyk, na co odwróciła się do mnie i złapała za grzywkę. Słodko. Już po chwili próbowałyśmy unieruchomić sobie nawzajem ręce i jeszcze trochę, a doszłoby pewnie do łaskotania, gdyby Pokrzywa nie zaczęła skakać i brykać, jakby chciała nas strząsnąć.
– Ej, ale nie musisz zachowywać się tak jak one – upomniał ją Rob Roy, który przykłusował do nas z Vanny i Claydem na grzbiecie.
– Ja nie idę w ich ślady, ja je temperuję – parsknęła niby to z irytacją, próbując ukryć rozbawienie.
– Jakbym ja tak Vanny temperował, byłbym teraz biedniejszy niż jestem…
– No już, pax, istoty rozumne – roześmiał się Clayd, łapiąc oba konie za wodze, po czym mrugnął do mnie. – Patrz na ten obrazek – szepnął, wskazując ruchem głowy w tył.
A tam No Doubt kręcił się niespokojnie, kiedy Theaia kategorycznie domagała się czegoś od Aeirana. Wreszcie dał za wygraną i podprowadził konia do hasającej beztrosko Tequili, niosącej Mezz’Lil i Ivy. Takie nagromadzenie blondynek aż raziło w oczy… W każdym razie przystanęliśmy w miejscu, żeby bezczelnie podsłuchać, kiedy ta średnia blondyneczka złapała tę najmniejszą za rękę i zaczęła wypytywać:
– Powiedz, czym teraz jesteś! Powiedz! Nie zdam nikomu raportu, bo sfera pozamaterialna ma u mnie zbyt wielki dług, ale powiedz, jak się t y m stać!
– Nie jestem „czymś”! – zawołała Ivy dziecinnym głosem, ale wyraz twarzy miała zdecydowanie niedziecięcy. – Jestem mną, puść!
– Daj jej spokój, zachowujesz się jak krnąbrna nauczycielka w przedszkolu – zainterweniowała Lily.
– Nauczycielki nie są krnąbrne, tylko dzieci i ten mój… – zaczęła Theaia, ale nagle głos jej się załamał. – Och, czemu ja w ogóle pozwalam wam sobie towarzyszyć, czemu?
Mówiła coraz ciszej, ale chyba nie przestała narzekać.
– To chciałeś, żebym zobaczyła? – szepnęłam do Clayda. – Histerię tej pannicy?
– Teraz to jej rozchwianie nawet mnie dobiło; szczęście, że nie musiałem się wtrącać – westchnął. – Pannica była ingil’athem i zgubiła swojego podopiecznego. Wkurzał ją jak cholera, nie mogła znieść, że ani jej nie widział, ani nawet w nią nie wierzył, ale jednak…
– I co, chciałaby zrezygnować ze swojej natury? – sama ta myśl mną wstrząsnęła, pamiętałam wszak, przez co przechodziła Ivy przed trzema laty.
– Czy ja wiem – odszepnął. – Czepiła się nas. Nie jestem pewien, czy umiałaby być niezależna, choć ona chyba na to patrzy z drugiej strony.
– Mogę sobie wyobrazić tego jej podopiecznego, skoro doprowadził ją do takich wygłupów – mruknęła J, wykręcając szyję w tył. – Tylko nie łapię, jak coś takiego może być duchem opiekuńczym… Bo o to chodzi, nie? I co ona tu robi, zamiast szukać go dalej?
– Może jest do czegoś potrzebna – zamyśliłam się.
– Nam? – zapytała. – Czy opowieści?
– Nie jestem pewna – przyznałam. – Ale nie sądzę, by nie czekał na nią jakiś wątek. Może to ona zostanie twoją przewodniczką po Szarych Światach, co ty na to?

Moje przewidywania J wzięła sobie może nie tyle do serca, co do głowy.
– Zamienisz się? – zapytała Aeirana w pewnej chwili i od tej pory, nie mając nic do gadania, Theaia jechała z nią na Pokrzywie. Tylko je teraz postawić obok Tequili i ich pasażerek, ale Lilly dobrze pilnuje, a Theaia chyba trochę obawia się J. Może z tej obawy zgodziłaby się zabrać ją na wycieczkę do Szarych Światów, a może wręcz przeciwnie, ja jednak czuję, że nie będzie to jedyny wątek z nią związany. A może po prostu nie chcę, żeby tak było. Skoro już się pojawiła, to niech się wykaże.
Nie zaprzeczam, że trochę czułam się jak przekazywana paczka, ale czy miałabym narzekać na skutki? Kiedy znalazłam się blisko Aeirana, to jakby cały świat wokół się uspokoił. Przez dłuższą chwilę rozmawialiśmy przyciszonymi głosami o naszych odwiedzinach w Szarych Światach, zastanawiając się, dlaczego rozwiałam się tam na oderwane wizje. Aeiran przyznał, że jego podróż była dość monotonna, bo za szybko spotkał to blade stworzenie, twierdzące, że zna te światy jak własną kieszeń. W rezultacie wiodła go głównie pustymi i cienistymi ścieżkami, cichymi jakby pochłaniały wszystkie dźwięki i chyba niezdolnymi wyprowadzić nikogo do zwykłej międzysfery. Potem opowiedział o miejscu, gdzie spotkali Vaneshkę – zielonej górze, którą Theaia nazywała „Szczytem Wszystkiego” i która miała stanowić jedyny punkt w Szarych Światach, gdzie „wszystko jest żywe, ale nie zjada się nawzajem” – innymi słowy, funkcjonuje normalnie. A później już nie rozmawialiśmy, po prostu jadąc przed siebie i udając, że jesteśmy sami na tym świecie. Nieźle nam się to udawało, dopóki nie dotarliśmy do rozstajów.
– Tamta trasa prowadzi do miasta – J wskazała na środkową z trzech dostępnych dróg. – To tam Shaith obiecał na nas poczekać.
– O ile mu się nie odwidziało – westchnęłam.
Gdzieś w oddali rozległ się trzepot skrzydeł.
– O, lecą – powiedziała Lilly, jak gdyby nigdy nic. Jakby widok smoków z przeciwnego bieguna wcale nie wyprowadził jej niedawno z równowagi.
Przylecieli w ludzkich postaciach, ale po wylądowaniu poruszali się jak przyczajone drapieżniki. Oboje młodzi z wyglądu, śliczni jak na obrazku – można by wziąć ich za aniołki, nawet mimo tych czarnych pręg na skórze. Nosili jakieś kuse, niedbale narzucone szmatki – widać było, że nie dbają o strój i nie są ciepłolubni.
– Nie macie jeszcze nas dość? – zapytała Lilly zdumiewająco uprzejmie. – Nie chcecie nas stąd wypuścić?
– Lecieliśmy ile sił – odezwała się wielkooka dziewczyna chropawym, niepasującym do niej głosem. – żeby zdążyć przed wami. Mieliśmy was ostrzec, żebyście nie jechali środkową drogą.
– Dlaczego nie? – zdziwiła się Vanny. – Nie ma tu przecież drogowskazów: Do chwały, Do klęski, Do
– Może dlatego, że nikt ich tu nie postawił – wysyczał chłopak przez zaciśnięte zęby. Chyba nie miał wyrobionej ludzkiej mimiki. – To zła droga.
– Nie – zaprotestowała J. – Wybrałam ją poprzednim razem i doprowadziła mnie do miasta.
– Wiemy – przyznała dziewczyna. – Er’Jaleel cię śledził. Ale teraz jest was za dużo, żeby tędy jechać.
– I to może on was nasłał? – prychnęłam. – Dlaczego mamy wam ufać?
Smocza wysłanniczka zamilkła i przygryzła wargę tak mocno, że aż syknęła z bólu. Za to jej towarzysz nie stracił rezonu. Wystąpił do przodu, a w świetle słońca jego włosy mieniły się różowawym blaskiem.
– Wysłała nas Ess’Calene – powiedział całkiem przekonującym tonem. – Powinniście jechać w prawo. Ta droga doprowadzi was do tego samego miasta, jest tylko nieco dłuższa i bezpieczniejsza.
– Właśnie! – poparła go gorąco dziewczyna. – Jadąc środkową, ryzykujecie!
Wymieniliśmy spojrzenia, troszkę skonfundowani, wreszcie J to rozstrzygnęła:
– Jakby co, to ja was obronię, wiecie. Możemy równie dobrze skręcić w prawo.
Zdziwiło mnie to, bo komu bardziej niż jej zależało na szybkim dotarciu do Shaitha? Ale może po prostu była ciekawa, czy coś nowego się wydarzy, jeśli ich posłuchamy.
Smocza dziewczyna uśmiechnęła się z zadowoleniem – a uśmiech też miała niepasujący, dość groźny – i zatrzepotała skrzydłami, gotowa do odlotu. Chłopak zawahał się, na moment zmierzył mnie spojrzeniem.
– Calene powiedziała też – przemówił dość obojętnie – że jeśli jeszcze kiedykolwiek tu wrócisz, możesz równie dobrze od razu pójść środkową drogą.
Nie odpowiedziałam nic, bo nie zabrzmiało to jak pogróżka – choć może powinno – a raczej jak gadanie pesymisty. Nie wiem, co naprawdę Calene miała na myśli, ale Aeiran objął mnie obronnym gestem, jakby to ryzyko czyhające po drodze zaraz miało wypełznąć i dać o sobie znać. Może na ten widok, a może z ulgą, że posłannictwo spełnione, chłopaczek uśmiechnął się równie uroczo jak jego koleżanka. Potem wystartowali w powietrze, by jak najszybciej zniknąć nam z oczu.
– Naprawdę uważasz, że powinniśmy zmienić trasę? – upewniłam się.
– Tym razem możemy – wzruszyła ramionami J. – Na pewno nie będzie tam nic bardziej ryzykownego niż portal schowany w grocie. Może się bali, że zaraz w niego wleziesz, czy co…

20 I

- A tu – elf dumnie powiódł wokół siebie ręką – jest Komnata Życzeń.
Rozejrzeliśmy się posłusznie, starając się przywołać na nasze oblicza wyraz entuzjazmu. Niestety, na pierwszy rzut oka w kulistej sali – w której byłoby bardzo niewygodnie stać, gdyby nie te sztuczki z grawitacją – nie było czego oglądać. Na drugi było już trochę lepiej – ściany w szmaragdowym kolorze błyszczały w niektórych miejscach, jakby wysadzane klejnotami, zaś na środku pomieszczenia ziała głęboka… Studnia? Wydawała się nie mieć dna, na ile udało mi się to stwierdzić po podejściu, jak na mnie, bliziutko.
 – Ma ktoś grosik? – ucieszył się Clayd. – Można by ją wypróbować.
– A jeśli wypadnie z drugiej strony? – odezwała się J zaniepokojonym tonem, ale w jej oczach migotały diabelskie ogniki. – Może komuś spaść na głowę. Ktoś sobie weźmie i tyle będzie z próby.
Skrzywiłam się. Mogło się to i kojarzyć ze studnią życzeń, ale mnie przywodziło na myśl czarną dziurę w królewskim skarbcu Wędrującego Miasta, gdzie dawno temu zniknęła święta perła…
– Nikt spoza zamku nie postawił tu dotąd nogi – wyjaśnił elf. – Jednakże legenda głosi, że jest to miejsce, do którego powinni się zjeżdżać przybysze ze swymi życzeniami… Jak powiada kronikarz: ostatnia szansa dla desperatów.
Stłumiłam chichot; zdaje się, że sposób myślenia Laderica był dość podobny do mojego. Jakoś nie miałam nastroju by należycie zachwycić się Nadzieją, która jawiła mi się jako wylęgarnia dworskich plotek. Komu się spełni legenda, a kto zostanie królową? Czy następnym krokiem będzie wielki bal, na który zostaną zaproszone wszystkie Kopciuszki tego świata? Zamek Nadzieja zdecydowanie obyłby się beze mnie i moich błyskotliwych opinii.
– Pora się stąd ruszać – westchnęłam cicho, gdy wychodziliśmy z komnaty.
– Dokąd? Byle dalej, przed siebie? – uśmiechnął się Clayd. – Taka podróż byłaby fajną sprawą.
– A niby co teraz robimy? – uniosłam brwi. – Nudzi ci się? Tak ci spieszno do twojego tajemniczego celu?
– A co może nim być? – odpowiedział pytaniem. – Pora wracać do Althenos i może wybrałem się z tobą w drogę właśnie po to, żeby móc to kiedyś powiedzieć. Jeszcze chwila, a Danson przeforsuje swój projekt i pani Gearth będzie mi płakać w rękaw po zakończeniu obrad. Albo gorzej: wytną mi jabłonie.
– I wykopią szkielety?
– Szkielety są już martwe, więc może ich nie obejdą.
– No to dlaczego tu ciągle tkwimy? – wtrąciła J. – Fakt, że ten zamek jest uroczo stuknięty, ale ja chcę was przedstawić Shaithowi, no! Tymczasem Miya niby marudzi, a siedzi twardo.
– A co, mają mnie gonić? – żachnęłam się. – Muszę poczekać aż Vaneshka dotrze z Aeiranem.
– Tutaj? – Clayd parsknął śmiechem.
– Czemu nie? – wzruszyłam ramionami. – Miejsce nie gorsze od mnóstwa innych.
Nasza pogawędka zwróciła uwagę jasnowłosego elfa, który prowadził nas dokądś, coś przy okazji opowiadając, a teraz obejrzał się z obrażoną miną. Mieliśmy na tyle przyzwoitości, by okazać skruchę – nawet miło się go zresztą słuchało, zwłaszcza kiedy zbaczał z tematu zamku na dzieje własne i swoich pięciu braci. Jak się zdążyłam przekonać, Jeźdźcy Słońca mieli swoją własną opowieść, w dodatku całkiem imponującą.
– I zostaliście tutaj mimo to? – nie mogłam sie nadziwić. – Zamiast się jej trzymać, daliście się tu przyciągnąć Thanderilowi?
– Tamta opowieść już się zakończyła. Mieliśmy pełne prawo poszukać sobie nowej – wyjaśnił wesoło, odgarniając długie włosy z czoła. O ile dobrze zapamiętałam, miał na imię Gallil i był najmłodszy z całej szóstki. I przy tym najbardziej skłonny do refleksji. Miałam ochotę powiedzieć coś na temat potencjału łatwego do zmarnowania, ale po namyśle machnęłam ręką. Nawet ja wierzę, że ciąg dalszy niekoniecznie m u s i być do kitu.
– Jakie byłoby twoje życzenie? – zainteresowała się J.
– Żadne – odpowiedziałam bez namysłu. – Taka idea jest zbyt piękna, żeby była prawdziwa. Na pewno okazałoby się, że tkwi w tym jakiś haczyk… A jeśli nie, to byłoby za łatwe.
– Ciężko ci dogodzić – oceniła i pociągnęła Clayda za rękaw. – A twoje?
– Zależy, do ilu prób miałbym prawo – uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
– A czego ty byś sobie zażyczyła, mała bestyjko? – zrewanżowałam się.
– Ja nie jestem bestyjką, ja m a m bestyjkę – odpowiedziała wykrętnie i wyprzedziła nas w podskokach. Zdaje się, że dobiegłaby do Pokoju Zadumy (nie mylić z toaletą), gdyby Gallil jej nie zatrzymał, łapiąc prędko za warkoczyk.
– Ała! – pisnęła i naburmuszyła się. – Masz szczęście, że jesteś fajnym elfem!
– Ćśśś… – uciszył ją. – Coś się zbliża. Nie słyszycie?
Niczego takiego nie mogłam stwierdzić, więc zaczęłam nasłuchiwać. I ogarnęło mnie naraz takie radosne uczucie oczekiwania, jak wtedy, kiedy się stoi na zapełnionej po brzegi widowni, zaklinając w duchu kurtynę, żeby wreszcie poszła w górę. Gallil z wyczuciem zapukał w najbliższą ścianę, otwierając okrągłe okienko. Stłoczyliśmy się przy nim… I nagle tamto uczucie minęło, zastąpiony przez gwałtowny wstrząs i wicher, kiedy na zewnątrz otwarła się czarna dziura, z której wypadły dwa konie z jeźdźcami na grzbietach. Po chwili z zamku wybiegło dwóch elfów – widocznie ich też coś zaalarmowało – w towarzystwie Vanny.
– No! – podsumowała radośnie J, widząc moją minę.
Zaniepokojony, a jednocześnie podekscytowany Gallil zaprowadził nas do komnaty audiencyjnej, którą też widziałam po raz pierwszy. Od zadziwiająco, jak na ten zamek, ciemnych barw odcinał się fioletowy dywan, prowadzący od wejścia do tronu, a na ścianach wisiały ramy bez obrazów. Był tam już Diarmaid w srebrzystej koronie ze szmaragdem; była Muirenn z przyczepioną do niej Lilly, która z jakichś powodów wydawała się zniecierpliwiona; był też zaaferowany Laderic, wyraźnie wypatrujący szansy, by móc coś spisać. Po kilku sekundach weszli niespodziewani goście. Moja kuzynka z rozradowaną miną ciągnęła za rękę Vaneshkę, któej zielone oczy ciskały metaforyczne pioruny (choć pewnie ktoś mógłby mi zarzucić nieprawdziwość tego opisu, bo to Vaneshka) we wszystkich możliwych kierunkach. Za nią szedł Aeiran w towarzystwie jakiegoś nadzwyczaj pożółkłego stworzenia płci żeńskiej, a dwaj Jeźdźcy Słońca zamykali pochód.
– Wasza wysokość – zaintonował jeden z nich. – Przywodzimy przed twe oblicze tych oto troje poszukiwaczy nadziei.
– Myśmy nie byli tak oficjalnie witani – mruknęła Vanny cicho, ale wyraźnie.
Diarmaid powstał z tronu, uśmiechając się lekko.
– Cieszę się z waszego przybycia – przemówił. – Może teraz wreszcie zacznę się w tym wszystkim orientować.
Stojąca z tyłu Muirenn zachichotała bezczelnie i bezprzykładnie.
Teraz wystąpiła Vaneshka i ukłoniła się, unosząc fałdy sukni.
– Przepraszamy za takie… Gwałtowne przybycie – odezwała się, próbując pohamować drżenie głosu. – Z początku prowadziłam nas swoim śpiewem, ale pod koniec coś go niestety zakłóciło.
– Ta pieśń była niewłaściwa – stwierdził Aeiran, nie patrząc na nią. Miło byłoby rzec, że zamiast tego patrzył na mnie, ale też nie – zresztą wtedy napotkałby kolejne piorunujące spojrzenie. Obserwował za to badawczo mieszkańców zamku… Chyba z negatywnym z góry nastawieniem.
– Za pozwoleniem – prychnęła Vaneshka. – Ja ci nie mówię, jak masz rządzić w Pieśni!
– Przemyśl chwilę te słowa i wtedy je powtórz – odpowiedział na to spokojnie.
Pieśniarka zacisnęła zęby i wzięła głęboki wdech.
– Ja ci nie mówię, jak masz tworzyć artefakty – rzekła już mniej pewnie i ponownie zwróciła się do Diarmaida: – To miejsce samo w sobie nie było naszym celem, ale szukaliśmy naszych przyjaciół. Skoro oni znaleźli tu bezpieczną przystań, to i my będziemy za to wdzięczni.
Gdzie ona się nauczyła tak układnie przemawiać? Powinnam ją podpytać, co dokładnie robiła przez ostatnie półtora roku.
– Ostrożne słowa, a jednak pochlebne. Co na to powiesz, pani? – Diarmaid znowu skupił na mnie uwagę, jakbym była przewodniczką swojej własnej gromady. Doszłam do wniosku, że coraz bardziej mnie to irytuje.
– Za Aeirana i Vaneshkę ręczę – stanęłam pomiędzy nimi, łapiąc oboje pod ręce – ale tej trzeciej pani ani nie znam, ani się nie spodziewałam.
Trzecia pani, która wcześniej jakoś wymknęła się ogólnej uwadze, krążyła właśnie po komnacie, co chwilę stając na palcach i zaglądając do pustych ram. Kiedy uświadomiła sobie, że zauważono wreszcie jej obecność, podeszła dostojnie jak królowa, z dumnie uniesioną głową. Zabawnie to wyglądało przy jej drobnej figurze i wielkich ciemnych oczach na tle bladej twarzy, które nadawały jej dziecięce wrażenie. A zarazem dość upiorne. Stanęła wyprostowana, poprawiła czarny futrzany kołnierz i wygładziła wściekle żółtą spódnicę.
– Jestem Theaia – powiedziała donośnie, potrząsając platynowymi włosami, ułożonymi w grube pukle. Potem umilkła, chyba w oczekiwaniu na aplauz.
– Miło – uśmiechnęła się uprzejmie Muirenn. – I co dalej?
– Jestem Theaia! – powtórzyła dziewczyna wyzywającym tonem. – Towarzyszę tym dwojgu – zamaszystym gestem wskazała na Vaneshkę i Aeirana – bo beze mnie ani by nie przetrwali, ani by się nie odnaleźli.
– A można wiedzieć, w jakich okolicznościach? – zagaił Clayd, przyglądając jej się z wesołym zainteresowaniem.
– W Szarych Światach, oczywiście! – odpowiedziała. – A gdzież indziej mogłabym być? Musiałam robić to, co… Musiałam – na koniec spuściła trochę z tonu i wbiła wzrok w dywan. Zupełnie nie wyjaśniając, co miała przez to na myśli.
– W Szarych Światach, co? – szepnęłam do Aeirana. – Ja tam tak długo nie siedziałam.
– Ani sama stamtąd nie wyszłaś – przypomniał, również półgłosem.
– Ty też nie, jak rozumiem – nie darowałam sobie, pewna, że gdyby nie zawodowa ciekawość, co dalej, już dawno zaciągnęłabym go w jakiś kąt, żeby wytargać za uszy, a potem wycałować i znowu wytargać. Dobra, przynosząca ulgę pewność.
– Nie było mi dane dokończyć waszej pieśni – podjęła Vaneshka, skoro Theaia stała bez słowa z obrażoną miną. – Chciałabym więc podarować ją wam teraz, jak należy.
Diarmaid wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Muirenn i Laderikiem – ten ostatni wyglądał, jakby miał zamiar zacząć skakać z radości z gromkim aplauzem.
– Będziemy zaszczyceni – padła poważna odpowiedź.
Pieśniarka uśmiechnęła się do nich uroczo, ale nie od razu zaczęła śpiewać.
– Wyjdź stąd – rzuciła najpierw w moją stronę.
Nie zdążyłam nawet zareagować, gdy Aeiran rzucił jej triumfujące spojrzenie, po czym objął mnie wpół i bez słowa wyteleportował na zewnątrz. Na bezpieczną odległość, jak zauważyłam. Nie słychać było śpiewu, ale wydawało mi się, że cały zamek drga jak trącana struna jakiegoś instrumentu.
– Łatwo tam zostać – dobiegł mnie głos Aeirana zza sugestii pieśni.
– Gdzie? – spytałam, nie przestając patrzeć na zamek.
– W Szarych Światach – odpowiedział. – Z własnej woli albo i nie.
– Opowiedz mi wszystko, a ci daruję – zdecydowałam i przytuliłam się do niego z ulgą.

Później, dużo później, odnalazłam Vaneshkę, która konferowała w najlepsze z fankami swojej sztuki. Vanny i Lilly konspiracyjnym szeptem zdawały jej relację ze wszystkiego, co się zdarzyło, od kiedy opuściliśmy Białą Symfonię, za to Muirenn była wyjątkowo, jak na siebie, małomówna. I zarazem odprężona.
– Zastanawiałam się, czy jeszcze zdążę cię zobaczyć – uśmiechnęła się pieśniarka na mój widok. – Jeszcze dzisiaj zamierzam wracać do domu.
– Do D’athúil? – spytałam siłą przyzwyczajenia.
– Do Marzenia – roześmiała się. – Dziwne, ale jakoś dawno mnie tam nie było.
– Dobrze by było mieć takie magiczne drzwi, nie? – zawtórowałam jej. – Żeby wedle woli otwierały się raz na jeden dom, a raz na drugi.
– To chyba dałoby się załatwić – zauważyła Vanny. – Pamiętasz ten zamek, z którego można było wyjść do dwóch różnych światów… Nie podołałabyś takiemu wyzwaniu?
– Światów – może, ale czy do dwóch różnych domen? – westchnęłam, spoglądając znowu na Vaneshkę. – Ale nie o tym na razie chciałam. Dlaczego nie pozwoliłaś mi posłuchać tamtej pieśni?
– To miejsce ma swoje przeznaczenie i aż o tym krzyczy na cały głos – wyjaśniła takim tonem, jakby zdradzała coś oczywistego (co swoją drogą nie było dalekie od prawdy). – Gdybyś tu wtedy została, stałabyś się częścią tego przeznaczenia.
– Tylko Mad? – zdziwiła się Lilly. – Dlaczego ona? Dlaczego nie my?
– Bo wy wszyscy macie tylko takie przeznaczenie, jakie sami sobie zbudujecie – oświadczyła pieśniarka z przekonaniem. Vanny popatrzyła na nią ze zdumieniem i jakby z zazdrością, że przyjaciółka wierzy w to, co mówi. Ale najbardziej zaskakująco zareagowała Muirenn.
– Naprawdę tak uważasz? – zapytała gorączkowo, patrząc Vaneshce w oczy.
– A dziwi cię to? – odpowiedziała tamta pytaniem. – Przecież sama byś tego chciała, a tutaj… Jeśli dobrze rozumiem, to możliwe właśnie tutaj.
– Dziękuję ci – arcymagini uścisnęła jej dłonie, a potem wyszła, wyraźnie czymś przejęta.

19 I

Zbudziłam się z tym rozkosznym dreszczem oczekiwania na coś pięknego, a zarazem spełnienia. Czy jedno drugiego przypadkiem nie wyklucza? Pewnie schowane pod poduszką wiersze zamąciły mi w głowie.
A tu tymczasem Lilly ciągnęła mnie za duży palec u nogi, kołysząc nią do jakiegoś rytmu.
– Jak to się stało, że wstałaś przede mną? – zapytałam sennie.
– Zachciało mi się zjeść śniadanko – wyjaśniła. – A Vanny chyba wcale nie spała, bo ziewa co minutę. Hmm, może…
– Co?
– Może siedzieli od północy w tej bibliotece… Wołają cię tam, tak przy okazji.
Biblioteka? Na sam dźwięk tego słowa poderwałam się z łóżka. I natychmiast padłam z powrotem, bo Lilly nie chciała mnie puścić.
– To mam wstawać czy nie? Zdecyduj się!
– Oj, bo uświadomiłaś mi, że mam tu właśnie rzadki widok…
Wreszcie udało mi się podnieść z pościeli; w przelocie pogłaskałam po głowie Tenariego, którego nic nie było w stanie wyrwać ze snu. Nie po raz pierwszy zastanowiło mnie, o czym może śnić.
– Ale siedzieć w bibliotece, gdy ma się do dyspozycji cały zamek prosto z legendy? – przeżywałam jeszcze, ubierając się. – Myślałam, że tylko ja się tak zachowuję.
– Ten uroczy blondyn o palcach uciapanych atramentem wziął nas pod swoją pieczę – roześmiała się Lilly. – Trochę szkoda, że już zaklepany przez Muirenn…
W odpowiedzi pociągnęłam ją za warkoczyk, po czym opuściłyśmy komnatę.
Doszłyśmy do dwojga drzwi, umieszczonych w podłodze i suficie. Te pierwsze znałam, wchodziło się przez nie do windy, prowadzącej na najniższy poziom. Ale drugie? Ktoś powinien był przystawić do nich drabinę, tymczasem według mojej przyjaciółki właśnie one stanowiły nasz cel.
– I co teraz, skrzydła? – zaczęłam, ale odpowiedź przyszła do mnie sama. Srebrzyste drzwi rozsunęły się i stanęły w nich – prostopadle do nas – trzy postacie. Nie zwróciwszy na nas jeszcze uwagi, cała trójka przeszła po ścianie jak po podłodze, ignorując prawo grawitacji. Pośrodku Diarmaid III we własnej osobie, w królewskim fiolecie i ze stoickim spokojem na szlachetnym obliczu. Ja bym tak nie potrafiła, mając po obu stronach takich doradców. Z lewej wielebny Oswin w ascetycznie szarej szacie, z prawej Muirenn, dla kontrastu ubrana w barwną, obcisłą sukienkę z rozcięciem do połowy uda, dyskutowali zaciekle.
– Nie wątpię, panie, że nic się nie przydarzy, jeśli stąd odejdziemy – przemawiał kapłan z rozognionym spojrzeniem. – Powoływanie się na opowiastkę, która zrodziła się zapewne w umyśle jakiegoś szaleńca? Powtarzam, powinniśmy byli szukać boskiej pomocy, zamiast przyjmować ten… Ten zamek!
– Do jakich bogów chciałbyś się modlić? – spytała słodko arcymagini. – Nie ma już naszego świata i naszych religii. Dlaczego jakieś nieznane bóstwo miałoby brać za nas odpowiedzialność?
– To żaden argument… – zirytował się; na szczęście jednak zauważył wreszcie naszą obecność i zamilkł. A może nie na szczęście? Patrzył to na mnie, to na Lilly, z taką miną, jakby światopogląd właśnie walił mu się w gruzy.
– Tak, koleżanka j e s t srebrnym smokiem sera’fiel – potwierdziłam uprzejmie.
– Ten pan o tym wie – poinformowała mnie przyjaciółka scenicznym szeptem. – Natknął się na mnie wczoraj, hi-hiii!
Tłumiąc śmiech wymierzyłam jej kuksańca i obie dygnęłyśmy uroczo przed Diarmaidem. Jak dobrze wychowane dziewczynki; tylko tam kokardek we włosach brakowało.
– Nie trzeba, nie trzeba – zaprotestował i prędko podniósł nasze dłonie do ust. – Od ukłonów są dworzanie.
– Których najpierw trzeba by mieć – wtrącił Oswin z przekąsem. – Ale nie, nie w tym zamku-widmie, gdzie wszystko robi się samo!
– Wybaczcie, panie, że witam was dopiero teraz – ciągnął władca zamku-widma, nie zwracając uwagi na słowa kapłana. – Mam nadzieję, że miło spędzacie czas na moich włościach.
– W miarę, choć łatwo się tu zgubić – odpowiedziałam ze spuszczonym wzrokiem. Niby mówił do nas obu, a ciągle wbijał we mnie spojrzenie, aż poczułam się nieswojo. – Jeszcze trochę mi brakuje do czucia się jak u siebie…
– Zapewne, podobnie jak p a n i Ess’Calene, woli pani siedzibę w rodzaju smoczych gór – przemówił znowu kapłan, zanim Diarmaid zdążył się odezwać. – Jak i mężczyzn pokroju księcia Aethelreda.
– No nie, tego już za wiele – syknęła Muirenn i ruszyła ku niemu z groźną miną, ale władca powstrzymał ją jednym gestem. Potem zmierzył wzrokiem kapłana, który natychmiast zaczął wyglądać na wcielenie skruchy; obaj skinęli nam głowami i poszli dalej przed siebie. Arcymagini jeszcze szepnęła coś Diarmaidowi na ucho i wróciła do nas. Najwyraźniej nie miała już ochoty na wykłócanie się z tym szorstkim typem…
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że jeszcze trochę ci brakuje? – zapytała Lilly konspiracyjnym szeptem.
– Jak by to ująć… – zadumałam się, przywołując wspomnienia sprzed kilku miesięcy. – Kiedy gościłam na dworze w Sativoli… W tym świecie, którego już nie ma, czułam, że jestem w domu. Czy raczej mogłabym być, gdybym nie miała już dwóch innych.
– A teraz nie? – wtrąciła prędko Muirenn, zerkając, czy panowie już się oddalili. Kiedy okazało się, że tak, jak gdyby nic weszła po ścianie i postukała w drzwi.
– No, chodźcie! – zawołała, więc zamknęłyśmy oczy i poszłyśmy w jej ślady. Nie było to takie trudne, gdy się nie widziało drogi… W windzie arcymagini spojrzała na mnie pytająco, wyczekująco.
– Nie bardzo – musiałam zatem przyznać. – Co znaczyłoby, że moim miejscem… W tamtej rzeczywistości… Mogła być właśnie Sativola. Nie Nadzieja.
– Nie mogę dojść do ładu z twoimi rewelacjami o zmianie rzeczywistości – mruknęła. – Ten zamek jest dla mnie niemal prawdziwszy niż mój dawny świat… No, ale chyba powinnam przekazać twoje słowa jego wysokości.
– Jako dowód, że nie jestem przeznaczona na królową?
Muirenn wyszczerzyła zęby w nienaturalnym, wręcz upiornym uśmiechu.
– Z pewnością da mu to do myślenia, inaczej jeszcze podzielisz los nieszczęsnej Calene… Ale bez obaw – zaczęła mnie profilaktycznie uspokajać, zanim jeszcze o tym pomyślałam. – Nikomu nie powiedziałam o twojej koronie.
– Bo i co miałabyś powiedzieć? – wzruszyłam ramionami. – Ani jej nie noszę, ani nawet za wiele o niej nie wiem. Głównie przeczuwam.
Nie zbiło jej to z tropu; z tym samym uśmiechem przytknęła ucho do ściany – drzwi? – nasłuchując.
– Otóż właśnie. Skojarzyło mi się z inną tajemniczą koroną, tą, którą nosił książę Aethelred – podjęła, uznawszy, że jesteśmy już na górze. – Vanille wspominała, że byłabyś dla niego przeciwwagą, prawda?
– Ooo nie. Nie, nie i nie – sprzeciwiłam się. – Gdybym tu panowała i jeszcze nosiła to żelastwo, on byłby dla nas podwójnym zagrożeniem.
– Chyba my dla niego?… Zresztą, czy teraz już nie jest?
– Ale osobno! – zatupałam nogą, czekając, by wyjść. Wnętrze windy porażało szpitalną bielą i wpędzało w klaustrofobię. – Poza tym, ten wasz książę pewnie nawet nie wie o moim istnieniu, bo za świadomość istnienia drugiej korony nie ręczę.
Wychodząc wreszcie na korytarz, oddychałam głęboko. Nagadałam się, aż zaschło mi w gardle i nawet Lilly spoglądała na mnie z podziwem.
– Co za płomienna przemowa – rzekła, a wybrała na to akurat moment, kiedy Muirenn otwierała drzwi do biblioteki. – Tłumaczysz się, jakby kiedykolwiek przyszło ci na myśl poświęcić życie osobiste dla idei czy tam interesu. Nie mówię o pisaniu, bo królowej nikt by chyba w zeszyt nie patrzył…
Urwała, uświadamiając sobie, że obserwują nas cztery dodatkowe pary oczu. Cztery spojrzenia zza pokaźnego stosu książek: intensywnie błękitne, zdziwione; orzechowe, zamyślone; szaroniebieskie, rozbawione… I dodatkowe oczęta: duże, fioletowe i patrzące spod blond grzywki.
– Kto tu chce poświęcić życie osobiste dla pisania? – pisnęła właścicielka tych ostatnich. Małpy, nawet słówkiem nie wspomniały o jej przybyciu!
– Nie, nie dla pisania, tylko dla interesu – sprostował Laderic, wstając z zawalonej książkami podłogi. – Niech zgadnę, już się ośwadczył? – wypalił, nim jeszcze zauważył rozpaczliwe znaki, dawane przez Muirenn.
– O! To ktoś tu chce się z kimś żenić? – podchwyciła natychmiast J, klaszcząc w łapki. – I co, czekacie na rezultaty? Przyjmujecie zakłady?
– Nie przypuszczałam, że interesują cię dworskie ploteczki – ostrożnie przestąpiłam nad książkami, przy okazji dając kronikarzowi prztyczka w nos. – Ani że tak szybko wrócisz.
– Przybyła z samego rana i nawet nie raczyła zapukać – zachichotała Vanny. – I zaraz zaczęła wyrażać głośny podziw dla zamku.
– Niewątpliwie podziw – skrzywiła się arcymagini. – Jak to było? „Co za szaleniec to wymyślił?”… Wypisz, wymaluj, słowa Oswina.
– To b y ł y słowa podziwu! – obruszyła się J. – Jest się tym Dzieckiem Chaosu, nie? Trzeba reagować na takie zjawiska.
– Ale chyba nie zagrzebując się w książkach, szukając logicznego wytłumaczenia – roześmiał się Laderic.
– To tak na zasadzie przyciągania przeciwieństw – stwierdziłam, dosiadając się do przyjaciół; to samo zrobiła Lilly, chwytając jakąś księgę traktującą o magii. – Ja na przykład przyjmuję Chaos bezkrytycznie i płynę z prądem, podczas gdy ona szuka logicznych przyczyn.
– Nie szukam l o g i c z n y c h przyczyn, tylko w ogóle przyczyn. Naprawdę chciałabym wiedzieć, co za szaleniec to wymyślił!
– O ile wiem, legenda zamku Nadzieja nigdy nie została spisana – zgasiła dziewczynkę Lilly.
– W takim razie może będę prekursorem – nadwornemu kronikarzowi zaświeciły się oczy. – A może Miya? Wtedy będziemy mogli wymienić nasze dzieła i porównać.
– A, chętnie – zgodziłam się. – Jeszcze nie czytałam niczego twojego autorstwa, więc jestem za.

– Naprawdę szybko wróciłaś – zauważyłam później, gdy udało mi się oderwać J od bezskutecznego grzebania w księgach. – Znudziło ci się latanie po świecie?
– Trochę, po tym jak postraszyłam tego smoka, który mnie śledził… – westchnęła. – Poza tym nie mogłam was na dłużej zostawiać samych. Nie kiedy jesteście mi aktualnie potrzebni, o!
– I nie wpadłaś na nic ciekawego, szukając tego swojego Shaitha?
– A pewnie, że wpadłam. Na Shaitha! – pochwaliła się. – Schował się w międzysferze, paskud jeden, kiedy tylko wyczuł, że się zbliżam do jego świata. Musisz go koniecznie poznać, zanim się rozmyśli. Ale będzie ubaw!
Roześmiałam się z wrażeniem, że biorę udział w jakiejś czarnej komedii. Czasem doprawdy tracę świadomość, że wróciłam do domu. Na szczęście tylko czasem.

18 I

Jechaliśmy w niemal doskonałej ciszy, tylko Lilly rozmawiała szeptem z Muirenn, która siedziała za nią na grzbiecie Tequili. Kiedy byliśmy jeszcze w górach, ten tak zwany zamek wydawał się stać dość blisko, tymczasem teraz droga przeciągała się, choć nasze wierzchowce wcale nie szły wolno. Rozkołysana i wsłuchana w stukot kopyt byłam coraz bardziej senna, musiałam jednak uważać na Ivy, która już zasnęła, słodko wtulona w mój płaszcz. Tenari leciał w pobliżu i rozglądał się z takim zainteresowaniem, jakby widział rzeczy, których my nie dostrzegaliśmy.
- Na co tak patrzysz, Ten-chan? – zapytałam z uśmiechem, kiedy do mnie podfrunął. – Wyobrażasz sobie, co mogło tu być przedtem? Czy zastanawiasz się, co tu jeszcze będzie?
- Co było przedtem – odpowiedział z poważną miną. – Bo kiedyś to się stanie zupełnie innym „przedtem”, prawda?
- A ty wtedy nie zapomnisz? – nawet nie pytałam, skąd mu to przyszło do głowy. Jak się przysłuchuje poplątanym rozmowom o zmianach w rzeczywistości, z pewnością wyciąga się własne wnioski.
- Ja nie zapomnę - oświadczył z przekonaniem. – Nauczyłem się od ciebie nie zapominać.
Czy powinnam czuć się tym pocieszona, czy raczej mu współczuć? Nie jestem pewna.

Nadal było cicho, zdecydowanie za cicho. Za pusto. Jak gdyby coś – wszystko? – nie zostało jeszcze dokończone i czekało, aż ktoś podłączy ostatni kabelek i wciśnie przycisk Play. Nie było mnie stać na lepsze metafory, kiedy stanęłam u ścian zamku (bo widocznego wejścia nie było). Robił jeszcze bardziej przytłaczające wrażenie – z daleka wyglądał jak nowoczesna rzeźba, teraz zaś kojarzył mi się raczej ze statkiem kosmicznym jakiejś rasy o zwichrowanej mentalności.
- Czy to naprawdę powinno tak być? – szepnęłam do siebie. – Takie odosobnienie, taka pustka?
Nie spodziewałam się odpowiedzi, ale usłyszała mnie Muirenn.
- To nie pustka, to początek – sprostowała. – Musimy cię zapoznać z całością legendy, jak tylko dorwiemy Laderica. Nadzieja miała trafić w odpowiednie miejsce i dopiero zacząć przyciągać do siebie inne istoty. A my wierzymy, że to jest właśnie to miejsce. I czekamy.
- Nadzieja – powtórzyła tępo Lilly i nagle wykrzyknęła piskliwie: – Co ty nam tu wciskasz?! Chcesz powiedzieć, że to jest legendarny zamek Nadzieja?! Te… Te… Kostki na szypułkach?!
Nie odezwałam się, bo w gruncie rzeczy miałam takie samo zdanie.
- Nie jesteś pierwszą osobą, która tak reaguje – roześmiała się arcymagini. – Ale tak, tak właśnie jest. Znaleźliśmy już miejsce, teraz potrzebna nam królowa… – tu zerknęła na mnie z ukosa. – A potem wreszcie stanie się królestwo. Taki odwrotny porządek rzeczy.
- Może dlatego, że nadzieja też często jest sprzeczna z rozsądkiem? – podsunęła Vanny. – Tylko nie rozumiem, czemu tak się uparliście na tę królową.
- Bo nadzieja i samotność nie są dla siebie odpowiednim towarzystwem, honey – odpowiedział Clayd zamiast Muirenn, która spojrzała na niego z uznaniem. – Nie wiesz tego jeszcze?
- Wiem – westchnęła i spuściła głowę. – Chyba wiem.
- No dobrze, w takim razie chciałabym się przekonać, że tam w środku da się żyć – podjęła Lilly. – Wejdziemy tam jakoś czy zostaniemy tu i zamarzniemy?
- Wejdziemy – arcymagini zeskoczyła z konia, aby otworzyć wejście. Można się było spodziewać, że wygłosi zaklęcie, użyje magii; tymczasem po prostu podniosła z ziemi kamień i cisnęła nim o srebrzystą ścianę.
- Ktoś to usłyszy? – zachichotała Vanny.
- Zazwyczaj słyszą – Muirenn wzruszyła ramionami i rzuciła kolejnym kamieniem. Gdy podnosiła trzeci, w ścianie pojawił się prostokątny otwór, przez który od biedy można się było przeczołgać. Wyjrzała do nas złotowłosa głowa o spiczastych uszach – jej właściciel albo był niezwykle wygibalski, albo wisiał jak nietoperz.
- No, jeszcze raz – polecił ze śmiechem. – Bo chyba tracisz formę.
- Zaraz ci dam jeszcze raz – mruknęła pod nosem Muirenn i z całej siły rzuciła ostatni kamień. Gdy rozprysnął się o ścianę, wejście otworzyło się na całą wysokość, a komitet powitalny – jak się okazało, był tam jeszcze jeden Jeździec Słońca – entuzjastycznie zaklaskał w dłonie.
- No proszę! Elfy! – pisnęła Vanny z szerokim uśmiechem, który przy odrobinie dobrej woli można by uznać za miły i radosny.
- Cierp, cierp – odpowiedziałam podobnym wyszczerzeniem ząbków i zsiadłam z Pokrzywy, nie budząc Ivy.
- Znów wiedziesz ze sobą doborowe towarzystwo, gwiezdna panno – przemówił drugi z Jeźdźców. Jego giętki (pogięty?) towarzysz pokiwał głową, przyglądając się nam z aprobatą.
- Dlaczego mnie przypisujecie tę zasługę? – prychnęłam. – Może właśnie jest odwrotnie i to oni mnie sprowadzili?
- Też dobrze – uznali i rozstąpili się. – Wejdźcie, a my zajmiemy się waszymi wierzchowcami.
To był lepszy wybór niż stanie na zewnątrz i marznięcie.
Wnętrze zamku było zdecydowanie bardziej „zamkowe” i utrzymane w srebrno-zielono-fioletowej kolorystyce. Może tylko przezroczyste windy wyglądały zbyt futurystycznie, ale ogólne wrażenie było całkiem przyjemne. Kiedy znaleźliśmy się w przestronnym korytarzu z ustawionymi pod ścianą zbrojami, zjechało do nas czterech pozostałych Jeźdźców.
- Jak to dobrze mieć co robić, gdy zjawiają się goście – powiedział jeden. – Nawet jeśli to zajęcie godne lokajów. Pozwólcie, że zaprowadzimy was do komnat gościnnych.
- Nie ma już niebezpieczeństwa, przed którym moglibyśmy strzec zamku – dodał inny – ale wcale nam się nie uśmiecha stąd odchodzić.
- Kto wie, czy jeszcze nie wróci – mruknęła Muirenn pod nosem. – No nic, bądźcie sobie lokajami dla tego doborowego towarzystwa. A ja życzę sobie iść do mojej własnej tajemnej komnaty. – powiedziała już głośniej, zabawnie podniosłym tonem.
- To nie będzie eleganckiej audiencji? – rozżaliła się Lilly. – Wystawnej kolacji i rytuału wygłaszania życzeń? Nie tego się spodziewałam po legendzie, a ty, Mad?
- U jego wysokości siedzi teraz kapłan – szepnął konspiracyjnie któryś z elfów (jakoś nie umiem nie traktować ich zbiorowo). – Dyskutują zawzięcie o istnieniu przeznaczenia.
No i bardzo dobrze.
- A Laderic? – zapytała żywo Muirenn.
- Ostatnio był w twojej tajemnej komnacie – elf uśmiechnął się pod nosem. – Chyba że poszedł spisać tę dyskusję.
- No to dlaczego się tu przywlekliśmy? – Lilly nie dawała za wygraną.
- Gdzieś musimy poczekać na J-chan – wzruszyłam ramionami. – A co, wolałabyś zostać u smoków?

Wieczorem, kiedy Tenari już spał, przemknęłam wraz z Lilly pod ścianę sąsiedniej komnaty i zapukałam. Otworzyło się wejście, odsłaniając pokój biały jak lilia, z koronkowymi firankami, choć brakowało okien.
- Zdaje się, że pukanie nie jest tutaj wyrazem uszanowania prywatności – mruknęłam. – Wręcz przeciwnie.
- Jakbym miała coś przed wami do ukrycia – prychnęła Vanny, odrywając się od gmerania w swojej torbie. – Zobaczcie, nawet moja rodzinka gdzieś ode mnie uciekła, taka jestem bezwstydna… A wy tu co? Ktoś się zarzekał, że pójdzie dziś wcześnie spać, nie?
- A, jakoś nie jestem śpiąca – przyznała Lilly, ale kiedy usiadłyśmy na łóżku, zaczęła z zainteresowaniem miętosić poduszki. – Poza tym w naszej komnacie jest takie dzieło sztuki, którego Mad się boi, więc nie chciała tam siedzieć…
- Nie boi, tylko nie przepada za surrealizmem – ucięłam. – I chce posiedzieć w towarzystwie. Poplotkować, pośmiać się…
- Zaiste, idealna pora na babskie ploty – skomentowała moja kuzynka, uśmiechając się zaczepnie. – Nie jest to według ciebie pora zastanawiania się nad wątkami, szukania odpowiedzi na dawno zadane pytania? Ani nawet pora wzdychania w poduszkę? No powiedz, nie dostrzegasz absurdu sytuacji?
- Później, później – machnęłam ręką. – Teraz może pogrzeb trochę w tej torbie, dobrze? Mam ochotę podelektować się poezją.
- Nie rozumiem, dlaczego nie kupisz sobie własnej… – gderała Vanny, wyjmując tomik wierszy Poetki. – Czy to jakaś tradycja, że to ja zawsze muszę nosić ze sobą poezje?
- Co wy tutaj za nastrój próbujecie rozsnuć? – Lilly spojrzała na nas z przestrachem i prędko sięgnęła po książkę. – Mam nadzieję, że to nie jest o mroku i krwi kapiącej z płatków róż… – Otworzyła na losowo wybranej stronie i zaczęła czytać na głos. – Nikt nie ujrzy po wiek wieków, bym pożądał siedmiu ćwieków…?! No dobra, teraz to dopiero niepokoi mnie stan waszych umysłów.
- Czekaj, pokaż! Tego nie znam! – wyrwałam jej tomik z ręki, zanim zdążyła go zamknąć. – O czym to… Ach, o Wielkiej Niedźwiedzicy.
- A myślałaś, że o czym, pałko? – pisnęła Vanny, dusząc się ze śmiechu. – Jak chcesz, mogę ci te wiersze pożyczyć. Na później.
Ja też nie mogłam dłużej tłumić chichotu. Zdegustowana Lilly wstała i wślizgnęła się pod firankę.
- Ciekawe, czy i tutaj zadziała – odezwała się i zapukała w ścianę. Natychmiast otwarło się przed nią okno, okrągłe i bez szyb. Zadygotała, ale nie zamknęła ani nie uciekła.
- I cóż tam widzisz? – zapytałam, wystawiając nos zza książki.
- Gwiaaazdy! – zawołała, wystawiając głowę na zewnątrz.

Gwiazdy…

Teraz, kiedy jako jedyna nie śpię, zastanawiam się, czy to już ta właściwa pora. Czy wrażenie pustki panujące w zamku to wyraz oczekiwania, by jego mieszkańcy zaczęli porządnie budować wokół siebie rzeczywistość? Chętnie zwołałabym ich, aby to wspólnie obgadać, ale obawiam się, że mogliby moje zainteresowanie opacznie odebrać. Poza tym są chyba jeszcze pewne sprawy w światach, w które nie muszę się wtrącać. Powinnam je jakoś odróżniać od tych, w które mogę.

17 I

Lilly doszła wreszcie do siebie i zażądała pełnego zestawu dań, z przystawkami i podwieczorkiem. Muirenn wyczarowała jej posiłek godny królowej, ale nie wypuściła jeszcze zza ochronnej bariery. Musiałam więc stać w drzwiach i do niej wołać, kiedy wylegiwała się na swoim posłaniu, udając, że nie zwraca uwagi.
- Coś ty narobiła?! Zachowałaś się jak bezrozumne zwierzę! – nie darowałam sobie, gdy już zdałam jej relację z naszego pobytu u smoków, a w odpowiedzi spotkałam się z milczeniem. To podziałało; nigdy nie pozwalała, by zarzucano jej bezmyślność.
- W takim razie po co tu jeszcze jesteśmy?! – burknęła obrażona, siadając prędko. – Mogłam to odchorować w jakimś bezpieczniejszym świecie. Mogliśmy stąd zwiać, skoro tylko J niczego nie wywąchała.
- Wiesz, że nie o to chodzi – pokręciłam głową. – Nigdy dotąd nie widziałam, byś straciła nad sobą kontrolę, nawet w obliczu wielkiego zagrożenia… A oni nawet nas nie zaatakowali.
Lilly westchnęła i podniosła się, ale głowę miała spuszczoną.
- Czegoś takiego wcześniej nie doświadczyłam – wymamrotała, podchodząc do bariery. – Mad, słuchaj, ja jestem zbyt nowe pokolenie. Nigdy przedtem nie miałam do czynienia z shael’lethem.
- Miło – powiedziałam w przestrzeń, na co zreflektowała się.
- Oj, wiesz, o co mi chodzi. Na ciebie tak nie reaguję, więc musi być w nich coś, czego w tobie nie ma. Nie wiem, więcej ciemności?
Uznałam, że warto byłoby przyprowadzić Caranillę i zapytać przyjaciółkę, co o niej sądzi. Zanim jednak wypowiedziałam tę myśl na głos, Lilly na chwilę zmieniła się na twarzy, groźnie błyskając srebrnymi oczami. Odwróciłam się – w skalnym korytarzu za nami stała Calene i patrzyła na nas bez wyrazu, dopóki nie poszła w swoją stronę. Podsłuchiwała czy może czegoś ode mnie chciała? Nie było rady, musiałam wreszcie zapytać Caranillę, w czym rzecz. Byłam pewna, że przewodniczka wie.
- Zastanów się lepiej, co by twoja babcia na to powiedziała – skwitowałam i pomachałam Lilly na pożegnanie. – Jutro stąd wyjeżdżamy.

- Nie żebym była ciekawska – powiedziałam pogodnie, bez śladu emocji – ale o co właściwie chodzi Calene? Zbyłyście to za pierwszym razem, ale ona ciągle mnie unika albo krzywi się na mój widok.
Muirenn uniosła brwi w zdziwieniu. Siedziałyśmy w jednej z komnat Caranilli, ale nie starczyło mi cierpliwości, by czekać z pytaniami na przewodniczkę. Miała się zresztą pojawić lada chwila.
- A myślałby kto, że nikt tak nie zrozumie kobiety, jak druga kobieta – mruknęła arcymagini. – Zwłaszcza jeśli tyle je łączy.
- Niby co? – zapytałam. – W porządku, obie jesteśmy chaotyczne, jesteśmy srebrne i jesteśmy kobietami, i tyle. Jakiś czas temu napisała do mnie, żebym zabrała stąd smoka, ale co to ma do rzeczy?
- Smoka…? Oż, zaraza! Smok! – Muirenn plasnęła się dłonią w czoło i zawołała donośnie w stronę jednych z trojga drzwi. – Cara! Cara, chodźże wreszcie!
Po kilku sekundach wywołana przybiegła, ciągnąc za sobą Vanny. Obie miały na sobie połyskliwe wieczorowe suknie, jakby uciekły z domu mody bez płacenia, obie też uważały, żeby się w tych kreacjach nie potknąć.
- W co wy się… A, diabła tam – machnęła ręką Muirenn. – Powiedz ty nam, gdzie schowałaś to smoczę, o które robiłyście tyle krzyku? Smoka-klejnot?
- Poza naszym terenem, w ostatnim świecie, który odwiedziliśmy – przewodniczka obejrzała się nerwowo na Vanny. – W miejscu, które odkryłam, gdy nikogo nie było w pobliżu.
- Przy mojej kuzynce nie musisz się krygować – uspokoiłam ją. – Czy ten smok naprawdę zakłócał wam strukturę rzeczywistości, czy jak to tam Calene ujęła? I przez to się na mnie złości?
Obie kobiety spojrzały na siebie, tak jak poprzednim razem, gdy zadałam im to pytanie.
- Ty jej powiedz – zażądała Caranilla. – To wszystko przez twoje nieprzemyślane opinie.
- Ja tylko snułam teorie – obruszyła się Muirenn, po czym spojrzała na mnie i wyrzuciła z siebie: – Jego wysokość zaproponował Calene posadę królowej.
- Tak to właśnie brzmiało – potwierdziła przewodniczka, ponuro kiwając głową. – Nie chcesz wiedzieć, jak na to zareagowała.
- Aha – skrzywiłam się. – Jeśli było to coś podobnego do umowy handlowej, to mogę się domyślać. Ale co to ma wspólnego ze mną?
- …U jego boku smocza pani – srebrzysta istota o gwiaździstym spojrzeniu – wyrecytowała. – To cytat z legendy… Legendy o nas, jak się wydaje.
- Calene nadawałaby się równie dobrze, jak ty, nawet wielebny Oswin był temu przychylny – zaśmiała się krótko arcymagini. – Poza tym była kiedyś obiecana księciu Edlinowi, a to poniekąd zobowiązuje.
- I co, ona uważa, że Miya byłaby lepszą królową? – pisnęła Vanny. – Może jeszcze w tej swojej koronie, jako przeciwwaga dla tego waszego księcia?
- Jasne – prychnęłam. – Żeby mieli dwie legendy za cenę jednej.
Obie patrzyły na nas w osłupieniu, kiedy parsknęłyśmy szaleńczym śmiechem. No tak, trochę się rozpędziłyśmy. Czy kiedykolwiek mówiłam im coś o mojej koronie? Nie pamiętam…
- Calene czekała na twoje przybycie – podjęła wreszcie Caranilla. – Dobrze wie, że jutro wybierasz się do zamku… Spodziewa się, że tam upomnisz się o swoje.
- No to jej powiem, na bogów, że się o nic nie upomnę! – postanowiłam kategorycznie, coraz bardziej wstrząśnięta takim pomysłem.
Niestety, choć przez resztę dnia próbowałam znaleźć Calene, zapadła się jak kamień w wodę. Widocznie bardzo nie chciała zostać znaleziona. A może nie pragnęła zostać ludzką królową, kto ją tam wie.

16 I

Stałam przy wejściu do groty, odgrodzonym magiczną barierą, i tak się zastanawiałam… Czego tak naprawdę potrzeba do bycia królem? Tron i korona – w porządku, ale przydałoby się jeszcze królestwo. Tymczasem w okolicach tej niemożliwej budowli, która okazała się nową siedzibą Diarmaida III i jego szczuplutkiej świty, znajdują się tylko smocze góry, a potem już same łąki i wzgórza. Albo więc jest to królestwo naprawdę rozległe,, albo… Jeszcze nie powstałe. Pytałam Muirenn, ale stwierdziła, że są tu zbyt krótko, by mogła wydawać opinie nie do podważenia.
- Czemu się dziwisz? – Clayd dał mi prztyczka w nos, kiedy mu się wyżaliłam. – Oni tu trafili od razu w pakiecie z dołączoną legendą. Muszą się do niej stosować, żeby dowiedzieć się wszystkiego po kolei.
Już miałam ofukać takie podejście, ale przypomniałam sobie, że oni znaleźli się, bądź co bądź, w nowych dla siebie realiach. Może na razie nie mieli innego pomysłu na życie. Zresztą, w przeciwieństwie do przepowiedni, nie mam nic przeciwko legendom. Nie posiadają władzy nad przyszłością.
- To usłyszałeś od Muirenn, kiedy tak razem konspirowaliście po kątach? – stanęłam na palcach i odpowiedziałam prztyczkiem.
- Zaraz tam po kątach – machnął ręką. – Mówisz, jakbyś chciała się doszukać jakiejś ukrytej sensacji.
- Się doszukuję – przyznałam szczerze i ochoczo. – Choć akurat nie takiej, jaką byś chciał.
- Ja bym chciał?!
- Ano ty, ty. I nawet mogłabym ci powiedzieć, dlaczego – uśmiechnęłam się tak uroczo, jak tylko zdołałam. – Ale tym razem chodzi mi o Caranillę. Nigdy nie wspominałeś, że coś o niej wiesz.
- Słonko, ona żyła w czasach, kiedy Althenos jeszcze było normalne… – urwał, po czym roześmiał się cierpko. – Brzmi, jakbyśmy mieli do czynienia z jakimś umarlakiem. Poza tym ty też wcześniej o niej nie wspominałaś.
Pokręciłam głową z westchnieniem. Fakt, że brzmiało to dość niedorzecznie, ale należało dziękować Siłom Wyższym, że po Domenie Promienistych nie plączą się teraz dwie alternatywne Caranille. Usiadłam sobie pod ścianą i pociągnęłam Clayda za sobą, przeczekaliśmy, aż przebiegnie obok nas dwuosobowa procesja, złożona z rozkrzyczanej Ivy i dumnie milczącego Tenariego, aż wreszcie mogłam zapytać o szczegóły.
- Czytałem o niej w najwredniejszym zapisie historii światów, jaki znalazłem na Pograniczu – wyjaśnił mój przyjaciel. – Czy raczej, jaki raczyła mi pożyczyć Kilmeny… Była tam wzmianka o niej, przy okazji Wojen Północnych. I portret, namalowany przez jakiegoś pochlebcę.
- Wojen Północnych? – przymknęłam oczy, grzebiąc w swojej zwodniczej pamięci. Srebrna Domena, jeden z kontynentów świata Vit’lhos, wszyscy przeciw wszystkim… Ile wieków temu? – Po której stronie stała?
- Właściwie po żadnej, chyba że pośmiertnie. Rozkochała w sobie jednego arystokratę i doprowadziła do jego zguby po tym, jak wyrżnął w pień jej lud.
- Jak to jej lud? – coś mi się tu nie zgadzało. – O ile kojarzę, jej l u d nie został wyrżnięty przez człowieka! Nikt przy zdrowych zmysłach nie wydałby rozkazu ataku na shael’lethy!
- Nigdzie w tej książce nie ujawniono jej smoczych korzeni – pokręcił głową Clayd. – Ona jest półkrwi, prawda? Pytałaś kiedykolwiek o jej przeszłość?
- Bez wdawania się w szczegóły… – mruknęłam. – Ale sam widzisz, że Caranilla, którą tu poznałeś, związana jest raczej ze smokami, niż z ludźmi.
- Tak uważasz? – mruknął przeciągle i nagle uśmiechnął się szeroko. – Swoją drogą, ta ich legenda wykreowała się w niezłym stylu. Trzeba będzie ją opowiedzieć Lilly, jak już dojdzie do siebie.
Zajrzałam znowu przez migoczącą barierę. Widziałam przyjaciółkę mało wyraźnie, ale dało się dostrzec, że śpi jak kamień. Zdrowym i głębokiem snem, jak zapewniała Muirenn.
Dwa urwisy przybiegły do nas ponownie, przy czym Ivy wykrzykiwała coś w języku, który chyba sama ułożyła na poczekaniu, a Tenari leciał dostojnie jak mały królewicz (którym w istocie powinien być, choć na co dzień o tym nie pamiętam). Oboje zahamowali, kiedy Clayd powstrzymał ich wyciągnięciem ręki.
- Co to za hałasy, kiedy za ścianą ktoś próbuje wyzdrowieć? – zapytał groźnie. – Dlaczego nie pobiegniecie gdzieś indziej? Na przykład… Do smoków?
- Bo my jesteśmy milczącą krucjatą Haervina! – zawołała zuchwale Ivy. – Smoków w niej nie przewidziano!
- No dobra – Clayd z trudem powstrzymał uśmiech. – Ale to nie byłaby jedyna rzecz, która by się tu nie zgadzała. Co cechowało prawdziwą milczącą krucjatę, no?
- Ale oni przegrali – przypłynęła do nas spokojna myśl Tenariego.
- Trudno nie przyznać mu słuszności – roześmiałam się. – Skoro nie chcecie postraszyć smoków, to może idźcie do J-chan? Na pewno się z wami pobawi…
Później jednak dowiedziałam się od Calene, że J w górach nie ma. Ponoć radośnie oznajmiła Caranilli, że leci rozejrzeć się po świecie i szukać śladów kultu ognia czy czegoś takiego.
- No nic – westchnęłam. – Jeśli Caranilla jej nie powstrzymała, to mnie tym bardziej by się to nie udało.
- To nie wszystko – Calene skrzywiła się i przygryzła wargę. – Jaleela też się nie dało powstrzymać. Poleciał jej śladem, chciał ją mieć na oku…
- A co, żal ci go? – zachichotałam. – Zmieniłaś zdanie co do jego konkurów?
W odpowiedzi otrzymałam jedynie piorunujące spojrzenie.

14 I

Wypadałoby w tym miejscu zaszaleć odpowiednio mrocznym, epickim opisem i refleksją nad nieprzemijalnością pewnych rzeczy – tymczasem, dotarłszy do czarnych gór, nie miałam okazji porządnie się napatrzeć na otoczenie, bo Nindë uparcie protestowała przeciw zatrzymaniu się tam. Ja to zawsze znajdę wymówkę, prawda?
- Nie rozumiem, o co ci chodzi – mówiłam przez zęby, ciągnąc za wodze. – To przecież twoje klimaty, nie? I nie trzeba przechodzić czarnymi dziurami…
- Wypchaj się – parsknęła na to. – Czarna dziura przynajmniej broniłaby dostępu tym… Tym… Świrom!
- Wypraszam sobie – powiedzieli jednogłośnie Vanny i Clayd, którzy wykręcali głowy, żeby wszystkiemu się lepiej przyjrzeć, jak rozradowani turyści.
- Ja się chyba… To akurat było o tamtych! – Nindë szarpnęła głową w stronę skalnych występów, skąd obserwowało nas wiele par srebrnych oczu. Patrzyły z jakąś niezdrową ciekawością, zajadłością i… Fakt, może i z cieniem szaleństwa.
- Co poradzić, mają u siebie wyjątkowego gościa – wzruszyła ramionami J, próbując coś zobaczyć zza skrzydeł Tenariego. Tym razem to jej klacz wybrał sobie jako wierzchowca i punkt obserwacyjny, kiedy zmęczył się lataniem.
No dobrze, może i nie rozglądałam się za bardzo, ale raz zerknęłam do tyłu, na srebrzystą budowlę. Tylko na moment, bo zrobiła na mnie zbyt przytłaczające wrażenie. Przemalować by ją na zielono – albo chociaż na fioletowo…
Już z daleka rozpoznałam Caranillę po jej gęstych włosach i zamaszystych ruchach. Przyjęła nas nie jak przywódczyni, ale jak ktoś, kto właśnie wrócił z porannej przebieżki – nawet ubrana była jak sportsmenka. Zaskoczyło mnie, że nie była sama; towarzyszyła jej druga kobieta, krótko ostrzyżona, nieco wyższa, ale równie zmęczona.
- Nie do wiary… Miya! – pisnęła na mój widok jak mała dziewczynka. Podbiegła prędko i powitała mnie mocnym uściskiem, którego nie mogłam nie odwzajemnić. – Widzimy się wcześniej niż się spodziewałam!
- Sama bym tego lepiej nie ujęła, Muirenn – uśmiechnęłam się. – I przyprowadziłam jeszcze trochę ludzkiego towarzystwa.
- Cudnie – skomentowała, przyglądając się towarzystwu i marszcząc brwi. – Ale coś ty nawyprawiała? Nie zabiera się małych dzieci w takie miejsca!
- Wypraszam so… – zaczęła J, ale urwała i przygryzła wargę, a potem zachichotała sama z siebie.
- To nie są zwykłe dzieciaki, nie trzeba się o nie martwić – prychnęła Vanny, zeskakując z Rob Roya.
- Nie, z pewnością nie – odezwała się po raz pierwszy Caranilla, która do tej pory trzymała się z tyłu. – Poza tym nie jesteśmy przecież na wojnie ani w świątyni Khazzrotha. Legenda nic nie mówiła o krzywdzie niewinnych.
- No, to trzeba będzie bliżej poznać całe to towarzystwo – Muirenn uśmiechnęła się łobuzersko. – Aż żałuję, że Laderic został w zamku, miałby co poobserwować.
- To dobra rzecz, dopóki obiekty obserwacji mogą się odpłacić tym samym – odpowiedział Clayd z podobnym uśmiechem. Jako pierwszy podszedł złożyć wyrazy uszanowania; z Muirenn uścisnęli sobie ręce jak starzy druhowie, ale już Caranilli się ukłonił.
- Pani Al’Deir – powiedział, całując jej dłoń. – Niecodziennie poznaje się takie osobistości.
- Nie wiem, kogo znano w tych stronach pod tym nazwiskiem – usłyszał w odpowiedzi, a ja obiecałam sobie, że później odbędę z nim długą rozmowę – ale przypuszczam, że nie ma się z czego cieszyć.
- O tym to już się sami przekonamy – wtrąciła Vanny z niewinną minką. – Na razie nie spotkaliśmy się z miłym przyjęciem. Zabrano nam koleżankę.
- Och, wiem – skrzywiła się Caranilla. – Smoczycy sera’fiel nie spotkała żadna krzywda, zapewniam. Jest teraz nieprzytomna, ale nie grozi jej niebezpieczeństwo. Już się rozmówiłam z Calene.
- A właśnie, gdzie ona się teraz podziewa? – zapytałam.
- Wasza przyjaciółka? W osobnej grocie, obłożona zaklęciami odnowy.
- Dzięki… Ufam ci odnośnie Lilly – skinęłam głową. – Ale chodzi mi o Calene. Chętnie bym ją spytała, zachowuje się wobec mnie tak… Dziwnie. Nie taką ją zapamiętałam.
Caranilla spojrzała wymownie na Muirenn; arcymagini przewróciła oczami i westchnęła.
- Będziesz miała jeszcze okazję z nią pogadać – powiedziała. – Teraz powinniście się rozgościć i opowiedzieć nam trochę o tej dziwnej domenie.
- Jakby wasza była normalna – prychnęłam.
- Ja to miałam powiedzieć – zirytowała się Caranilla, ale nie wiem, do której z nas skierowała te słowa.

13 I

Przez ostatnie dni czułam się nawiedzona – przez coś dzikiego, nieokiełznanego i nieopisanie pięknego. „Pogańskiego”, mogłabym napisać, gdybym wyznawała którąś z jedynych słusznych religii. Zdaje się, że przez większość podróży mój umysł odlatywał do krainy Faërie, nie przejmując się cielesną powłoką. Gdybym mogła zatrzymać się w porę i spróbować opisać to uczucie… Ale przez to zostałabym z tyłu, gdy tymczasem J domagała się, bym przewodziła. Jakbym to ja wiedziała, gdzie szukać tego jej boga ognia!
Już nie podążaliśmy na północ, tylko zygzakiem z powrotem. Nasz pobyt w każdym kolejnym świecie był krótki – wystarczyło, by J rozejrzała się wkoło, a po chwili koncentracji orzekła, że nie, tutaj obecności Shaitha nie wyczuwa. Tymczasem Lilly tęskniła do ludzkich siedzib i, nie wiedzieć dlaczego, naleśników, Vanny bawiła się z dzieciakami, a Clayd, podobnie jak J, zapoznawał się z aurą odwiedzanych miejsc. Właściwie najwięcej do powiedzenia miały nasze wierzchowce – o, tu jest dobra trawa, a tu można pobiegać, a tam może wymienimy ploteczki z miejscowymi końmi…
Niewątpliwie każdy z odwiedzonych światów mógłby podzielić się z nami jakąś niezwykłą opowieścią, ale cóż, skoro nie miałam czasu się im bliżej przyjrzeć? Pewnie snulibyśmy się tak bez końca, gdyby wreszcie nie otwarło się przed nami miejsce z różnych powodów znajome…

- Nie. Nie ma go tu – stwierdziła J po szybkich oględzinach z grzbietu Tequili. – Mam wrażenie, jakbym już tu kiedyś była, ale obecności Shaitha nie czuję. Nie ma go albo…
- Albo? – spytałam, pilnując się, by nie zabrzmiało to jak westchnienie żałości.
- Sama nie wiem – przyznała, skubiąc koniec warkocza. – Wydaje mi się, że ten świat ma kilka różnych aur, nałożonych na siebie. A może po prostu wariuję na starość.
- Do starości to musisz jeszcze trochę poczekać – zaoponowała Lilly, która od chwili poznania J traktowała ją jak małą siostrzyczkę. Co za rozumny osąd…
- Fakt – teraz dziewczynka dla odmiany pociągnęła ją za różowy warkoczyk. – Tak jakby całą wieczność.
Nie poświęciłam więcej uwagi tej rozmowie, bo siedząca ze mną na koniu Ivy zaczęła się domagać przejażdżki. Podprowadziłam Nindë do Rob Roya, który aż rwał się do galopu, zły, że Vanny wciąż go hamuje.
- No, dajmy im poszaleć – uśmiechnął się stojący obok Clayd.
Skinęła głową i zsiadła, zapatrzona przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nie ona jedna zresztą – tak samo zachowywał się Tenari, a także Ivy, kiedy pokazał jej widok ze wzgórza.
- Dziwna rzecz – skomentowała moja kuzynka, licząc chyba, że podejmę temat, ale nie odezwałam się ani słowem; sama zaczęłam uważnie przyglądać się widniejącym w oddali czarnym górom, pośród których stał… Stało coś. Wyróżniało się srebrzystobiałą barwą – a może po prostu odbijało światło słońca? – i wznosiło się ponad szczyty. Nietypowa i nielogiczna konstrukcja z połączonych ze sobą sześcianów. Gdzieś już widziałam podobną, ale gdzie?
- Tam… Tam jest coś niedobrego – powiedziała głucho Lilly. – Coś, czego nie powinno być.
– Nie – zaprzeczyła J w tym samym momencie, kiedy ja powiedziałam: „tak”.
- Dlaczego tak? – spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Nie miałam na myśli, że to coś niedobrego – pokręciłam głową. – Tylko że nie należy do tego świata.
- Myślę, że nie należałoby do żadnego innego – mruknęła. – Równie dobrze może stać tutaj. Przecież nie my o tym decydujemy.
- Ale mimo wszystko…
Coś nagle przecięło powietrze jak srebrzysta błyskawica. Przefrunęło po niebie, oślepiając nas wszystkich, gdy równocześnie unieśliśmy głowy.
A potem Lilly zeskoczyła z przebierającej kopytami Tequili i odbiegła kawałek, by mieć więcej wolnej przestrzeni. Najpierw rozwinęła skrzydła, a twarz miała zmienioną, jakby znikł cały jej rozsądek i pozostał tylko jakiś pierwotny instynkt. Ostatnim razem widziałam ją taką przed kilku laty, kiedy broniłyśmy Alkhai Golt przed złotymi diabłami z Kogah – jeszcze przed klątwą Shet’Hera, mogła wtedy ziać ogniem. Teraz też nie zwracała na nic uwagi. Jakby coś jej kazało: „leć i walcz w jedynej słusznej sprawie” – i poleciała. Już w powietrzu zmieniła się w smoka, lekko, bez wysiłku, czego zawsze jej zazdrościłam.
- Co to było? Co ona ściga?! – zawołała Vanny, patrząc za nią w oszołomieniu.
- To tutaj one są – szepnęła J. – Srebrne smoki Chaosu. Czy nie były dotąd gatunkiem wymarłym? Tu, u was?
- Były – burknęłam, pełna złych przeczuć.
- A ja ostatni raz widziałam srebrnego smoka Ładu milenia temu – dziewczynka uśmiechnęła się z nagłą radosną myślą. – Ale będzie zamieszanie wśród waszych mędrców i badaczy! Jak myślicie, będą musieli wywracać do góry nogami wszystkie systematyki gatunków?
Przewróciłam tylko oczami i popędziłam Pokrzywę w ślad za smokami, oddalając się od dziwnej budowli. Zapomniałam niemal, że nie jestem sama, że mam jeszcze małą pasażerkę – niemal, bo podskakiwała i piszczała z radości. Moi towarzysze też ruszyli galopem i słyszałam jak Vanny coś do mnie woła, ni to z lękiem, ni z rozbawieniem, sama nie wiem, po prostu jej głos drżał. Tenari też szybko mnie dogonił, a choć nie przesłał mi swoich myśli, mogłam je łatwo odgadnąć – zerknęłam na jego podekscytowaną twarzyczkę i widziałam, że wyłazi z niego demon, jak rzadko kiedy. A może po prostu był już znudzony monotonią podróży?
Wreszcie nadeszła pora, by się zatrzymać… Choć zatrzymać Lilly się nie udało.
Nie mogliśmy nic zrobić, tylko patrzeć, jak sześć skrzydlatych kształtów krąży wokół niej, niby większej i dostojniejszej, ale przy tym tak niemądrej i bezradnej. Widziałam, jak zostaje opleciona czarną siecią zaklęcia i traci siły. Właśnie stanęliśmy, kiedy spadła w dół bez przytomności.
Po chwili i tamci sfrunęli niżej, zatrzymując się nieco nad ziemią i łopocząc skrzydłami niczym groźne ptaki. Rzeczywiście, było w nich coś z drapieżnych ptaków, a także z dzikich bestii; brakowało im tej gadziej smukłości, która cechowała Lilly. Napastnicy – ale przecież to ona ich zaatakowała, prawda? – utrzymywali dystans, równocześnie nie pozwalając nam się zbliżyć. Siłą swojej magii unieśli sieć z Lilly z powrotem w powietrze, gotowi do odlotu, ale jedna smoczyca wylądowała przed nami. Zmieniła postać – na kobiecą, o pełnych kształtach i mało ludzkim, ale na swój sposób urodziwym obliczu – zostawiając tylko skrzydła.
- Zmiany, jak widać, mają swoje dobre strony – rzekła, przeszywając nas wzrokiem, może oceniając. – A zatem znowu cię spotykamy. I znowu przywiodłaś do nas to dziecko.
- Cała przyjemność po mojej stronie – odparła J z przekąsem.
- Nie przyjechałyśmy tu same – powiedziałam z trudem, patrząc jak reszta smoków zabiera Lilly z powrotem do swojej siedziby. – Tak nas witacie? Chwytając naszą przyjaciółkę?
- To ona się do nas wyrwała – ucięła Calene. – Od wieków nie widzieliśmy stworzeń jej rodzaju i tylko dlatego jej nie zabiliśmy.
- Więc możecie ją równie dobrze uwolnić! – fuknęłam. – I tak prędzej czy później przyjechalibyśmy do waszej siedziby, skoro już wiemy, gdzie się znajduje! Myślisz, że Caranilli się to spodoba?!
Smoczyca uśmiechnęła się dziwnie, zaciśniętymi wargami, po czym uniosła się w powietrze. Poczułam na chwilę niepokój – a co, jeśli w tej smoczej gromadzie też zaszły jakieś zmiany? Jeśli na przykład mają już innego przewodnika? Ze zgrozą przypomniałam sobie, że w mojej rzeczywistości też mignęła mi jakaś Caranilla, ale…
- O tym będziesz musiała porozmawiać z nią samą – odpowiedziała ku mojej uldze Calene, a jej głos brzmiał niespodziewanie gprzko, choć nie przestała się uśmiechać. – Gdybyś z nami została, byłabyś tu teraz panią i nie musiałabyś się o nic martwić.
Powiedziawszy to, odleciała śladem swoich towarzyszy, zostawiając mnie z wytrzeszczonymi oczami.
– A opowiadałaś, że obie były sympatyczne – rzekła Vanny w przestrzeń.

2 I

Wypadałoby zacząć od tego, co opowiedziała nam J, ale tak się jakoś złożyło, że głównie słuchała nas. Potrafi tak lawirować między opowieściami, że wyciąga wszystkie od otoczenia – które jest zachwycone, mogąc wyjawić jej parę sekretów – a na jej własną opowieść po prostu nie starczy już czasu. Owszem, coś tam nam mówiła. Przyznała, że to dziwne uczucie, ta świadomość, że zamiast Domeny Lustrzanej istnieją teraz dwie osobne. Przypuszczam, że ta świadomość została zaszczepiona w umysłach wszystkich wywodzących się z tamtej rzeczywistości – i ciekawa jestem, czy pamiętają, gdzie istnieli przedtem. Najwięcej jednak J żaliła się, jak to wybrała się z wizytą do pewnego świata, po czym okazało się, że ów świat się dokądś przesunął… A ona jeszcze się nie orientuje w tej nowej konfiguracji i w ogóle jest biedna, mała i nieszczęśliwa. No, teraz już szczęśliwa, ponieważ wyjątkowym zbiegiem okoliczności udało jej się znaleźć nas. Bo przecież pomożemy jej się rozeznać, a nawet trochę oprowadzimy, prawda?
To pytanie zabrzmiało w jej ustach retorycznie i ostatecznie.
A efekt był taki, że przez noc ubyły nam trzy dusze (z) towarzystwa.

- Zostawili nam list – prychnęła Lilly, trzymając przed sobą wyciągniętą kartkę. – List! Że nie chcą nam zawiązywać rąk!
- Ja przypuszczam, że Ellil po prostu był w szoku na widok J – nie mogłam powstrzymać uśmiechu. – Chyba nie spodziewał się, że znajdzie nas ona tak szybko.
- Ale to takie radosne dziecko – zdziwiła się, zabijając mi tym niezłego ćwieka; czyżby zapomniała, jak podejrzliwa była wobec wrednego, ale nieszkodliwego wiadra w zielone rybki? – Dlaczego miałby mieć dość jej towarzystwa już po jednym dniu?
- Grunt, że zabrali nam środek transportu – mruknęła Vanny, a ja pokiwałam głową. Choć właściwie mniej było mi żal limuzyny niż utraconego wątku.
- No to chyba trzeba będzie uderzyć w pokorę i wezwać nasze niezastąpione wierzchowce z Rozdroża – ciągnęła kuzynka. – Ale będą się z nas śmiać… A tak się fajnie jeździło w luksusie.
- I w ciepełku – dodała Lilly, po czym obie jak na komendę westchnęły i zeszły ze sceny niczym gwiazdy estrady, każda w swoją stronę. Zostałam tylko z Claydem, który stał pod kolumną i przysłuchiwał się naszej rozmowie, uśmiechając się do swoich własnych myśli.
- A wy co teraz planujecie? – zapytałam z zaciekawieniem. – Sami szukać Liry czy zapuścić się z nami nie wiadomo gdzie? A może już do domu?
- Vanny z pewnością chodziło od początku o podróż z tobą, a i ja jak dotąd nie narzekam. Przejedziemy się z wami jeszcze kawałek, a potem się zobaczy – zdecydował z szelmowskim uśmiechem. – Może po drodze znajdzie się potrzeba, żeby gdzieś skręcić.
- Potrzeba? – podchwyciłam. – Macie jakiś ukryty cel?
- Tylko jeśli znajdziemy odpowiednie miejsce – wzruszył ramionami. – Najbliższe sferze pozamaterialnej. Gdzie będę mógł pamiętać, czym jestem.
- Nie wmówisz mi, że na co dzień nie pamietasz – skrzywiłam się. – Jeśli to jakieś d u c h o w e sprawy, po prostu mi powiedz, żebym się nie wtrącała, bo taką tajemnniczością tylko podsycasz moją ciekawość. To ma coś wspólnego z tym listem od Geddwyna? Z najbardziej czarodziejskim okresem w roku?
- To sprawy duchowe, nie na twój seryjnie śmiertelny rozumek – Clayd zrobił pokazowo wyniosłą minę, ale zaraz potem się roześmiał. – A karnawał to niewątpliwie najbardziej czarodziejski okres w roku, obok wszystkich Przesileń i Równonocy. Przez ciebie myśli mi zawędrowały gdzieś w okolice Beltaine.
- Przeze mnie!?
- No pewnie.

Przeszłam między dwoma rządkami zaśnieżonych drzew, zza których dochodziła coraz głośniejsza muzyka. Czy te drzewa kiedykolwiek kwitły, czy w ogóle były żywe? Melodyjka rozlegała się wkoło, niesiona wiatrem i cudownie pozytywna, a tymczasem zebrało mi się na takie rozważania… Kiedy jednak doszłam na miejsce, poczułam się, jakbym stanęła u drzwi lata.
Była tam scena, jedna z wielu w tym miejscu, ale najlepiej schowana. A do tego najbardziej zniszczona, chyba nie tylko przez czas. Stojący na niej bard na mój widok prędko oderwał od ust flet, który wydał przy tym fałszywy ton. Siedząca na brzeżku sceny Vaneshka skrzywiła się na ten dźwięk i wstała z niezadowoleniem.
- Ładnie to tak urywać w połowie? – uśmiechnęłam się. – Mam nadzieję, że usłyszę dalszy ciąg. Ale na razie mam do was mały romansik.
- Do usług, o pani Jasnooka – Ketris zatknął flet za pasek i skłonił mi się głęboko.
– Bez wygłupów – ofuknęłam go – Co ty sobie wyobrażasz?
- A myślisz, że nie wiem, o co nas poprosisz? – prychnął. – Zdarzyło mi się przemierzyć światy, szukając ciebie, więc dlaczego nie w drugą stronę? Taki los…
- Zima ogarnęła światy, by przynieść im zmiany; zgrana drużyna rozpada się i idzie własnymi drogami – wyrecytowała Vaneshka fragment starej epopei. – Zostaw mi Clovera, wierny heroldzie, a wyruszę choćby na granicę Szarych Światów.
- Nie, daj spokój – westchnął. – Już raz zgubiłem się w pewnej nienazwanej przestrzeni na długie miesiące, mogę się zgubić jeszcze raz.
- Właśnie, że wprost przeciwnie – ucięła. – Wypada, by przynajmniej jedno z nas trojga było teraz w Pieśni; jak dla mnie to powinieneś być ty.
Stałam z założonymi rękami i przysłuchiwałam się ich rozmowie – trudno było nie odnieść wrażenia, że odbywa się poza mną, jakby przestali o mnie pamiętać.
- No dobrze, jedź sama – zgodził się niechętnie Ketris. – Ale ja tak od razu nie wrócę do Pieśni; poczekam tu jeszcze trochę, a potem opowiem ci, czego się doczekałem.
- Nie ma sprawy – ucieszyła się pieśniarka i pobiegła aleją drzew, przy okazji puszczając do mnie oko. Nie miałam wątpliwości, że jeszcze zdąży odśpiewać coś na pożegnanie z końskiego grzbietu. Bard też zeskoczył ze sceny, chyba nie miał już ochoty grać. Podszedł do mnie i zobaczyłam w jego oczach tęsknotę i oczekiwanie.
- Wiesz, skąd się wzięła Biała Symfonia? – zapytał.
Pokręciłam głową, zdumiona nagłą zmianą tematu.
- My też nie – przyznał. – Ale mamy zamiar zgłębić jej tajemnicę. Jeśli tylko nam czas pozwoli. Powiedziawszy to, udał się za swoją wybranką, zieloną jak wiosenne drzewo, a ja patrzyłam, jak odchodzą, by snuć swoje własne wątki. Jakoś mam wrażenie, że wychodzi to im – wszystkim – najlepiej, kiedy są z dala ode mnie, że moja opowieść ich ogranicza. Ale jak wtedy mam spisywać ich historie? Z reguły docierają do mnie tylko ich przebłyski – a potem zakończenia.
- No, ładnie, ładnie – dotarł do mnie słodziutki głosik J. – Zasłuchałaś się i zapomniałaś o całym świecie. O ile nie o wszystkich.
- Nie, wręcz przeciwnie – nawet się nie odwróciłam. – Myślę o Wędrującej Ciemności. Gdyby znalazła się w Domenie Promienistych, to…
- Oj, marudzisz – nie widziałam, ale z pewnością machnęła ręką. – Od rana co chwilę patrzyłaś na tę swoją miniaturkę i nie widziałaś nic podejrzanego, nie? Zresztą – naraz ton jej głosu zmienił się subtelnie – mogę ci powiedzieć, że akurat o Wędrującą Ciemność martwić się nie musisz.
- Dlaczego? – teraz już się obejrzałam.
- Powiem ci, jak znajdziemy mojego prywatnego boga ognia – dziewczynka uśmiechała się perfidnie. – Na razie musisz mi wierzyć na słowo.
- Sama go wykopałaś do innego świata, a teraz chcesz go dorwać z powrotem… – nie mogłam zrozumieć. – Jakbyś już i tak nie miała mnóstwa spraw na głowie.
- Nic nie poradzę, że się stęskniłam – mruknęła. – Poza tym, Aislinn, wiesz… No i właśnie, że nie mam! Nic już nie zagraża mojemu światu, elfy się gdzieś pochowały, Xai zresztą też, choć to akurat może być podejrzane… A może to wszystko zniknęło na amen?
- Wierzysz w to, co mówisz? – spojrzałam na nią z ukosa.
- Pocieszam cię – wyszczerzyła radośnie ząbki.
A tymczasem śniegutki zaczęły wygrywać jakąś złowieszczą melodię. Mam nadzieję, że nie wyłowioną z naszych serc…

1 I

Nie wiem, od czego powinnam zacząć, teraz, kiedy pewien etap został już z tyłu, a przede mną szczerzy zęby nowy. Tu, pośród białych kolumn, pośród kwiatów wyrzeźbionych przez mróz, pośród melodii wygrywanych przez śniegutki przy akompaniamencie Ketrisa – a może odwrotnie? Sęk w tym, że towarzystwo może i teraz śpi, ale w końcu się obudzi i zwali mi się na głowę, a wtedy nie będę już miała czasu na pisanie.
Nastał nowy rok.
Przynajmniej według czasu zachodniego.

Tym razem nie było sań, a szkoda, bo byłyby istotnym dodatkiem do nastroju. Nie należy jednak co chwilę korzystać z tych samych motywów, więc Kenneth załatwił nam pojazd przypominający limuzynę z płozami, zdolną pomieścić cały nasz tłum. Chociaż, zależnie od okoliczności, mogła zmienić płozy na koła – taka zmyślna służbowa zabaweczka.
- A zatem jesteś agentem dobra? – Lilly władowała się na przednie siedzenie i rozpraszała kierującego Kennetha. – Jakoś mało wiadomo o waszej działalności, chyba że jesteście jeszcze tajniejsi niż taki END.
- Nie dobra, tylko Ładu – sprostował z uśmiechem. – Nikt nie twierdzi, że jesteśmy zawsze dobrzy ani że END jest zawsze zły. Wykonujemy tylko naszą pracę.
- Może jeszcze powiesz, że Omega bywa dobra? – zachichotała Vanny. – I co to za nazwa: Ceé Gáile? Zmyl Drogę? Dość przewrotnie, jak na Ład.
- Jakby się tak lepiej zagłębić w tę kwiestię, wyszłoby, że wszyscy jesteśmy tacy sami; czy to wy, czy Agencja, czy Omega… – zadumała się Lilly. – A te strony, po których stoicie, istnieją tylko nominalnie.
- Agencja? – powtórzył półelf, zdezorientowany.
- No, ci tacy „neutralnie obserwatorzy”. Zdaje się, że mają jakąś dłuższą nazwę, ale jest nie do zapamiętania – perorowała, nie zważając zupełnie na to, że zabiła mu ćwieka.
- No nie, bez przesadyzmu – roześmiał się Clayd, zerkając co chwilę do tyłu, gdzie bawiły się dzieciaki, udając, że wcale nie podsłuchują (i proszę zgadnąć, ile dzieciaków mam na myśli). – Gdyby Ład i Chaos były jednym i tym samym, światy by się przekręciły.
- A niby co właśnie robią? – wtrąciłam, zapatrzona przed siebie. Słuchanie tej rozmowy wyrwało mnie z rozmyślania nad tym, że znów tracę kontrolę nad wątkami; może to i lepiej, że pytlowali tak głośno. Ale mój przyjaciel jak zwykle wypatrzył pewne rzeczy na pierwszy rzut oka, by – również jak zwykle – dać mi się wygadać.
- Co jest? Martwisz się czy tylko wściekasz? – uśmiechnął się kącikiem ust. – Straciłaś wspólne Przesilenie, a teraz jeszcze może przepaść koniec roku we dwoje? Czy jeszcze coś innego cię gnębi?
- Sama nie wiem – westchnęłam; w gruncie rzeczy akurat nad tym dopiero zaczęłam się zastanawiać. – Jakaś część mnie tęskni, podczas gdy inna jest o krok od zapytania: „ale o co chodzi?”… Nie powinnam była zapędzać się tak daleko, ale skąd mogłam wiedzieć?
Wiem, brzmiało to jak nagła zmiana tematu, ale nadążał za mną bez problemów.
- Myślisz, że teraz Aeiran wybrał się gdzieś na granicę istnienia?
- Boję się myśleć, dokąd mógł dotrzeć, jeśli reaguję tak… Cholera – syknęłam nagle, gdy jednak coś wymyśliłam. – Cholera, cholera, cholera.
Rozejrzałam się w popłochu wszędzie i nigdzie. Lilly i Kenneth nadal trwali pogrążeni w dyskusji, ale już Vanny patrzyła z namysłem, a i Clayd obserwował mnie spod uniesionych brwi, wyraźnie starając się czegoś nie powiedzieć.
- No, co? – zapytałam głucho, ale tylko pokręcił głową. – Co chwilę docierają do mnie konsekwencje zderzenia rzeczywistości i za każdym razem coraz gorsze.
- Chyba wiem – powiedziała powoli Vanny. – Opowiadałaś mi. Chodzi o Ciemność, prawda?
- Ciemność? – Djellia od razu przerwała opowiadanie Ivy jakichś babskich ploteczek. – Wędrująca Ciemność? Uważacie, że może się tu pojawić?
- Nie wiem – pokręciłam głową. – Czy mogą istnieć dwie Ciemności naraz? Bo jeśli nie, to…
Zamilkłam, na powrót zatapiając się we własnych myślach. Prędko jednak wyparł je półsen, który przyszedł z coraz to nowymi piosenkami w mojej głowie. Takimi, które pasowały do szybkiej jazdy przez zimowy krajobraz – czyżby rezultat zbliżania się do celu? Tak czy inaczej, po dotarciu do Białej Symfonii trzeba mnie było budzić, choć zazwyczaj nie potrafię spać w podróży.

Wszystko w tym miejscu jest zrobione z lodu, tak mi się wydaje, choć śniegutki w odpowiedzi na moje pytanie tylko się dźwięcznie zaśmiewały. A jednak, może i na zewnątrz panuje ostry mróz, a tymczasem w bielutkim budynku jest cieplutko jak w puchu, na szczęście dla Lilly i Tenariego.
Stoi tam tylko jeden budynek, przeznaczony wyłącznie dla ewentualnych gości – którzy zjawiają się nieczęsto i udekorowany jest prześlicznymi lodowymi rzeźbami. Przedstawiają one głównie muzyków, grających na wymyślnych instrumentach, o jakich istnieniu nie miałam pojęcia… W każdym razie to nie tam skierowaliśmy swe pierwsze kroki, lecz ku jednej z wielu scen, otoczonych kolumnami lub następnymi posągami. Już z daleka bowiem usłyszeliśmy koncert Ketrisa i Vaneshki, opatulonych w zabójcze futrzane płaszcze i szczęśliwych nad życie. Muzyka przyciąga muzykę…
- Publiczność! Będzie się przed kim popisywać! – zawołał bard, oderwawszy usta od fletu. Wtedy otoczyły nas śniegutki, podzwaniając skrzydełkami, skrzącymi się jak śnieg w słońcu.
- Czy wy też wędrujecie z południa? – zapytała jedna telepatycznie; potem się dowiedziałam, że używają ust wyłącznie do śpiewania - I bardzo słusznie. Tam przecież nic nie ma.
- Tak właściwie to z zachodu – sprostował Kenneth, ale puściły to mimo uszu.
- Obyście zostali tu dłużej niż poprzedni – dodała druga.
- Spróbowaliby nie – roześmiała się Vaneshka. – Jutro magiczna noc, jedna z najlepszych do śpiewania pieśni.
Najwidoczniej przekaz śniegutek był masowy, słyszalny dla nas wszystkich. Tylko Tenari wdał się w jakąś prywatną konwersację z jedną z nich, ale urwało się to, gdy jej śniegowe siostrzyczki odciągnęły ją w pośpiechu.
- I do słuchania – mruknęła Lilly. – Niektórzy nie mają umiejętności, żeby się z wami równać.
Nie jestem pewna, czy miała na myśli talent wokalny czy coś innego, gdzieś głębiej, ale miałam ochotę przypomnieć jej scenę w Creyone i słoneczniki. Jakoś tak…

Oczekiwana noc nadeszła pośród czarów, to fakt. I pośród muzyki. Nie wiem, czy sprawiła to magia czasu – w końcu kiedy się świętuje nowy rok na Północy? – czy miejsca, ale kolorowy bard i koronkowa pieśniarka byli jeszcze bardziej w swoim żywiole niż zwykle, a ich występ… No cóż… On grał na „służbowym” flecie, a nie na lutni, ona zaś śpiewała te swoje specyficzne pieśni, ulotne i enigmatyczne, choć z pewnością oczywiste dla konkretnych odbiorców. Kenneth i Lilly siedzieli jak zaczarowani, podczas gdy Ellil wydawał się gotowy do szaleńczego wzlotu pod niebo. Djellia wyglądała na zaskoczoną i rozbawioną zarazem – co rusz kręciła głową i chichotała do siebie. Ivy pogrążyła się w zamyśleniu, a na jej dziecięcej buzi na chwilę odbiło się, czym naprawdę jest; Tenari okrył ją skrzydłami, choć wyraźnie było mu zimniej niż jej. Vanny i Clayd siedzieli przytuleni, mając w pogardzie resztę świata.
A ja? Przyznam, że słuchałam urzeczona, ale też brakowało mi All Souls Night, brakowało mi Hounds of Love, Ready! i innych piosenek, które do tej pory kojarzyły mi się z sylwestrem i karnawałem, gdy tymczasem repertuar Ketrisa i Vaneshki nadawałby się raczej na Przesilenie. W noc zakończenia roku mógł mieć zbyt wielką moc…
Tak było, dopóki nie wybiła symboliczna północ.
Co prawda nie przywieźliśmy fajerwerków, a łabędzia zjedliśmy trzy noce wcześniej, ale i tak klimat zaczął się zmieniać. Z początku płynnie i ledwo słyszalnie, by nagle eksplodować pełnią radości. To Tenari pierwszy zorientował się, że śniegutki po prostu wyciągają nam z umysłów rozmaite piosenki i melodie, by dzięki swoim skrzydełkom i czystym głosikom wypuścić je na mroźne powietrze. Prawie jak w oryginale, a zarazem po swojemu.
Tak po dziesięć naraz…
Kiedy zakręciło się nam od tego w głowie i zaczęliśmy protestować, powiedziały nam, że zamiast tak stać bezmyślnie, powinniśmy łapać te piosenki, każdy swoje. Cokolwiek to miało znaczyć, w końcu muzyka się ustabilizowała i można było zacząć tańczyć. O tak, tańczyć do utraty tchu, nawet jeśli czułam się zapasową danserką.
- Od wieków nikt nie śmiał tutaj tańczyć – powiedziała nam potem któraś śniegutka. – Bo to przecież jest Biała Symfonia, a nie Biały Parkiet.

O, i akurat kiedy załadowałam nowy nabój do pióra – wypisało się na wzmiankę o tańcu – okazuje się, że przynajmniej część towarzystwa już się obudziła. Widzę ich przez okno – Djellia i Kenneth właśnie witają nowego gościa. Gość jest uroczą dziewczynką z jasnymi warkoczykami, we fioletowej pelerynce z całym mnóstwem pomponików. Trzyma w dłoniach przezroczystą kulkę z płomykiem w środku i wydaje się zaskoczona, że trafiła w takie zimne miejsce.
A może raczej, że my w takie trafiliśmy…