*

- Niezłą sobie wybrałaś porę na powrót - stwierdziła Vanny, a w jej karminowych oczach widać było gorycz i rezygnację. - Następne w kolejce do zniknięcia jest DeNaNi, a jeszcze nie odkryliśmy czy istnieje sposób, by to powstrzymać.
Na te słowa jeszcze bardziej skuliłam się na fotelu, ale tak naprawdę czułam się tylko zganiona, a nie przestraszona. Moja kuzynka westchnęła i klapnęła na moje łóżko.
- Ciekawe czy Ciemność i Jasność zostaną w ten sposób odsłonięte - powiedziałam po chwili głosem wypranym z emocji, zastanawiając się, gdzie może być Tenari. - To byłoby w smak Devnie i wszystkim, którzy chcieliby je przyłączyć do Pieśni.
- Skąd wiesz?!
- Co? Nie wiem, skąd wiem - zamrugałam ze zdziwieniem. - Ale to przecież normalne, że życie tworzy najdziksze fabuły i potem muszę je rozplątywać.
- Tak, no to tym razem będziesz miała co robić - Vanny wzruszyła ramionami. - Pewnie zaraz popędzisz ratować świat, co? Chyba że wolisz jechać z Lexem i ze mną na Mont Carnic. Ucieszyłby się.
Pokręciłam głową i chwiejnym ruchem podniosłam się z fotela, by podejść do toaletki i spojrzeć w lustro. Odbicie powtórzyło moje gesty - potrząsnęło długimi włosami i mrugnęło srebrnym oczkiem - a potem znienacka posiwiało. Dość częsty motyw, prawie tak częsty jak spadanie.
- Ciekawa propozycja - powiedziałam, odwracając się do kuzynki - ale chyba powinnam się już obudzić.
Cały sen odpłynął, a ja otworzyłam oczy i odkryłam, że spadam. Samym tym faktem przejęłam się mniej niż zwykle; niestety, oznaczał też ponowne urwanie filmu już po paru sekundach.

Ocknęłam się z wrażeniem, że ktoś mi się przygląda. I rzeczywiście, ujrzałam naprzeciwko siebie dwie pary oczu, błękitnych i bladozielonych. Spoglądały na mnie prosto z dziewczęcych twarzy, pomalowanych w granatowe wzory.
- Écoi'tallen, ess'ea! - zawołała jedna z nich gdzieś za siebie. - Już się zbudziła, słyszysz?
Druga zachichotała, jakby usłyszała coś niezwykle zabawnego, po czym obie odsunęły się, robiąc mi więcej miejsca. Niezbyt pewnie wygramoliłam się spod sklepienia z pozieleniałych gałązek, prosto w lekką mgiełkę, nie wiedząc, dokąd trafiłam, co mam teraz począć i gdzie, u licha, jest moja torba.
Niższa z dziewcząt, ta zielonooka i rozchichotana - widziałam już, że obie są elfkami - pobiegła jak strzała między drzewa, by po chwili wrócić z ciemnowłosym mężczyzną w kamizelce wyszywanej błyszczącymi nićmi na kształt fajerwerków. Co rusz ciągnęła go za poły owej kamizelki i parskała śmiechem.
- Nie ma się z czego śmiać - zganił ją. - Pamiętaj, że ten niezwykły strój to wyraz wdzięczności Liimen. Sama go wyhaftowała.
Podszedł bliżej, a dziewczyna z przejęciem szeptała mu coś do ucha, kiedy kładł na trawę moją torbę.
- Sporo przespałaś - poinformował mnie. - A te dwie trzpiotki ciągle siedziały obok i strzegły twoich snów.
- To ja miałam jakieś sny? - mruknęłam, jeszcze nie do końca przytomna. - Już po tym jak spadłam? Nie pamiętam żadnego.
- Miałabyś, gdybyśmy im pozwoliły - siedząca obok mnie elfka pokręciła jasną główką.
- Ale spadłaś cudownie! - roześmiała się druga z dziewcząt, przezornie odsuwając się od nowego towarzysza. - Najpierw twój dobytek wylądował mu na głowie, kiedy odpoczywał sobie pod drzewem. A potem wylądowałaś ty.
Natychmiast zdjął mnie zrozumiały lęk. Pierwszą i najbardziej oczywistą rzeczą, jaką mogłam zrobić, było chwycenie torby i sprawdzenie czy nic się nie stało. Ale nie, pamiętnik był na miejscu, rysunki się nie pogniotły, a Światło Przewodnie nie potłukło...
- To ja tu jestem poszkodowany - zwrócił na siebie uwagę przybysz, dosiadając się do nas.
- Przecież widzę, że nic ci nie jest - prychnęłam. Dopiero teraz mogłam mu się bliżej przyjrzeć - na jego smagłej twarzy malowała się powaga, ale wyraz niebieskich oczu zupełnie jej przeczył.
- No już, nie siedzimy bezczynnie - elfki poderwały się z trawy, ciągnąc nas za ręce. - Mamy piękną młodą noc i księżyc w ostatniej kwadrze! Wiecie, co to znaczy?
- Jasne - odpowiedziałam bez namysłu. - Że spaceruje po nim Patronka magii i zbiera od ludzi życzenia.
Dziewczęta popatrzyły na siebie zamyślone.
- Ładna odpowiedź - stwierdziła wreszcie ta wyższa.
- Ładna - przytaknęła zielonooka. - Trzeba będzie zapamiętać.
- Nie do wiary - roześmiałam się, gdy prowadziły nas przez mgłę. - Czyżbym wreszcie dla odmiany trafiła do świata, gdzie elfy są baśniowymi zjawiskami? Nawet nie wiem jak się tu przeniosłam: ot, położyłam się spać i spadłam...
- Tutak można się tak dostać - przyznał mój nowy znajomy. - Granice między nami a innymi światami są bardzo cienkie. Może istnieją tylko w naszych umysłach.
- A ja myślałam, że w postaci międzysferalnej karuzeli - zmarszczyłam brwi. - Tak czy owak, obie możliwości są mało korzystne... Bez względu na to, co kiedykolwiek zostanie o mnie napisane, nie zwykłam zjawiać się niczym eteryczna wizja w srebrzystej mgle...
- Chyba nie musisz. Moriana już dawno przewidziała twoje przybycie, więc i tak zrobiło wrażenie - uśmiechnął się i dodał: - Zresztą mgły masz pod dostatkiem.
Z początku nie rozumiałam, co ma na myśli, ale iedy usłyszałam znane mi imię, prędzej czy później wszystko musiało wskoczyć na swoje miejsce. Chwyciłam go za rękaw koszuli, przystając gwałtownie i potykając się o kępkę trawy.
- Masz na imię Rafael - wykrztusiłam.
- Znają mnie tam, skąd pochodzisz? - spytał, zaskoczyony i zadowolony.
- Jesteś człowiekiem, a nie mieszkasz na pustyni, więc musisz być Rafaelem - odparłam. - Skoro ty mnie znasz, ja mam prawo znać ciebie.
Gruntowne poznawanie się nawzajem przerwały nam elfki, kiwając na nas z oddali, podjęliśmy więc marsz.
- Jestem w Faërie - mówiłam do siebie. - A niech to. Ktoś mnie wczytał i znowu podczas snu.
- To niedobrze?
- Co?! Od dawna na to czekałam! - wykrzyknęłam gorączkowo. - Ale że w takiej chwili, kiedy jeszcze tyle było do zrobienia... Zmiany nie czekają na zakończenie wątków, po prostu się zdarzają.
- Zawsze mówisz takimi dziwnymi metaforami? - zaonteresował się Rafael. - Jesteś jakąś natchnioną pisarką, czy jak?
- Jestem kronikarką - westchnęłam. - A przynajmniej kiedyś się za taką uważałam.
Z plątaniny drzew wyszliśmy na występ skalny, z którego świetnie było widać nocne niebo. W dole biegła droga, srebrząca się w blasku księżyca i gwiazd, a wdłuż niej rosły słoneczniki. Nie pomyliłam się - pod nami nie było już mgły, więc wszystko dobrze widziałam.
- Co jest dalej? - zniżyłam głos, żeby nie rozpraszać uwagi elfek, które właśnie rozpoczęły jakiś spontaniczny, zwariowany taniec.
- Morze - uśmiechnął się Rafael. - Moriana zapowiadała, że pokaże ci Przystań Pereł, ale ponieważ jej nie ma, ja mogę to zrobić. Chyba że wolisz odwiedzić elfią bibliotekę, skoro zajmujesz się literaturą.
- Moriany nie ma - powtórzyłam cicho. - Miałam nadzieję, że będę mogła ją odnaleźć i uzyskać u niej wyjaśnienie... Sama nie wiem, czego.
- Ledwo dwie noce temu zobaczyła otwarte przejście, a za nim drzewa ukwiecone na różowo - poinformował, przerwacając oczami. - I przyszło jej na myśl, że koniecznie musi tam iść.
- Więc to jest takie łatwe? - zapytałam. - Wystarczy otworzyć portal i stąd wyjść?
- Sam nie wiem - Rafael pokręcił głową. - Nigdy nie miałem ochoty sprawdzać. Tutaj za łatwo zostać.
Po tym, co wcześniej czytałam i jak się tu czułam, wierzyłam mu na słowo. Nie rozmawialiśmy więcej; przyglądaliśmy się tańcowi księżycowych elfek, chłonąc zapach wiatru i szum drzew. Roślinność była bujna jak podczas pełni lata, za to powietrze chłodne i orzeźwiające, wczesnowiosenne...

25 IX

Nie zebraliśmy się w żadnym świątynnym budynku, którego ściany mogłyby ograniczać pole dla wyobraźni. Młoda para miała złożyć sobie przysięgę wierności w zaklętym gaju, pod wielkim dębem. Właściwie szkoda, chciałam sobie obejrzeć to miasto...
Ale nie ubiegajmy zdarzeń. Przez pół dnia, kiedy nas zżerała niecierpliwość, Nineveh chodzła zdenerwowana, z zupełnie przeciwnego powodu.
- Nie zawiera się małżeństw jesienią - fukała. - Toż to czas zamierania!.. I tak dobrze, że nie w Równonoc.
- Ciekawe czy wie o tym z doświadczenia - szepnął Kylph, ale nie odważył się głośno spytać.
Po prawdzie, to nie dość, że się z nią nie zgadzałam, to jeszcze uważałam ją za ostatnią osobę, która mogłaby mieć taki punkt widzenia.

Została jakaś godzina do ceremonii, a ja wciąż nie wiedziałam, jak się dostaniemy na wyznaczone miejsce. Aż wreszcie coś zaczęło się dziać - okno otworzyło się jak przy gwałtownym podmuchu wiatru, a za nim zobaczyliśmy most, utworzony jakby ze złotego jedwabiu. Trzeba było wdrapać się na parapet, a następnie - rozpaczliwie trzymając się ścian i czyichś rękawów - przejść na ten most, odkrywając, że jest twardy i stabilny. Nie musieliśmy już potem robić ani kroku - czarodziejska droga sama zaniosła nas do gaju z zawrotną prędkością. I nikt przy tym nie spadł.

- To? To są moje osoby towarzyszące - wyjaśniała Nineveh każdemu, kto zapytał. Takim tonem, jakby to było oczywiste. Nikt jednak nie czepiał się za bardzo, bo gości było zadziwiająco mało, więc najwyraźniej każda dusza była mile widziana.
Kiedy zeszliśmy z mostu, została nam jeszcze chwila dla siebie, więc po tym jak czarodziejka bardzo zdecydowanie kazała Rizzowi zniknąć, urządziliśmy sobie mały spacer po elfim gaju. Miejsce to, nie dość, że samo w sobie urokliwe, emanowało specyficzną magią, rozmarzyłam się więc na całego, zachwycając się jesiennym krajobrazem i zastanawiając się, komu chciałabym ten gaj pokazać.
Wreszcie zebraliśmy się na polanie pod dębem tak wielkim, że zmieściłby w sobie mój pokój przy herbaciarni... Wszyscy dokoła mieli arcypoważne miny i słuchali, jak nie mniej poważna elfka w bieli - widocznie kapłanka - wygłasza długą przemowę, z której niczego nie rozumiałam. Dziwne, zawsze wydawało mi się, że elfie języki są do siebie zbliżone - przynajmniej brzmieniem - a ten był jakiś taki chropowaty. Ale nieważne, odsłuchałam i zajęłam się patrzeniem; zaczęła się właściwa ceremonia, a goście wyjęli miecze - miecze! - i wbili je w ziemię. Na chwilę poczułam się jakbym była w armii, która właśnie się poddaje. Ale tylko na chwilę.
Zza dębu, z dwóch jego stron wyszła wreszcie młoda para. Oboje byli przyodziani na granatowo i błyszczeli jak rozgwieżdżone niebo. Do twarzy było im z tym bardzo różnie. On okazał się bladym rudzielcem, wymizerowanym, ale spoglądającym na swoją wybrankę rozanielonym wzrokiem. Ona, smukła i piękna, poruszała się z gracją, a czarne włosy miała zebrane w rozwichrzony kok. Uśmiechała się serdecznie, chyba tylko ona jedna z nich wszystkich, ale kiedy już stanęła obok narzeczonego, przybrała stosowny wyraz powagi. Gdy zaś zaczęli składać sobie przysięgę miłości i wierności - nadal w tym dziwnym języku, ale tym razem Nineveh skrzywiła się z niesmakiem - zawiał silny wiatr i z drzewa spadło mnóstwo liści, wirując w uroczystym tańcu. Co poniektórzy goście na ten widok nawet pozwolili sobie na zmianę wyrazu twarzy na bardziej radosny.
- Pora, byśmy wszyscy odśpiewali pieśń na cześć zaślubionych - powiedziała kapłanka, wreszcie zrozumiale. - A następnie przygotujemy się do ceremonii połączenia, którą pani Dáenes i pan Melenril zgodzili się przeprowadzić jeszcze dziś.
- No tak - wycedziła Nineveh, nagle jeszcze bardziej poirytowana. - Zgodzili się, a dowiaduję się o tym ostatnia. Ja im dam.
Po tych słowach zaczęła się przepychać do przodu, a my oczywiście za nią, nie chcąc przegapić potencjalnie ciekawej sceny. Nie zdążyło jednak do niej dojść, gdyż wiatr niespodziewanie przyniósł ze sobą burzę z piorunami... Nie, przesadzam. To nie była burza, tylko bardzo efektowne otwarcie portalu, wśród błysków i trzasków błyskawic. Portal pojawił się tuż obok dębu - jakimś cudem nie uszkadzając nawet listka - i wyszedł z niego Séarlan.
Stanął naprzeciw nowożeńców i powoli zdjął kaptur, odsłaniając jasne włosy, szlachetne rysy i powagę idealnie pasującą do otoczenia. I od razu wiedziałam, że to musi być Séarlan, bo zza jego ciemnej szaty wyglądała dziewczęca główka o jasnych warkoczykach.
- Wśród ludzi jest taki zwyczaj, że nim młoda para weźmie ślub, można wystąpić i sprzeciwić się temu, podając przyczynę - powiedział przybysz cicho, ale wyraźnie, jakby jego głos docierał wszędzie, niesiony wiatrem. - Przydałoby się wprowadzić coś takiego i tutaj.
- Trzeba było nie protestować tak długo, kiedy cię tu serdecznie zapraszałam - fuknęła głośno J. - Wtedy byś się nie spóźnił na... Taką miłą uroczystość.
Elf spojrzał na nią zimno, nie zwracając uwagi na fakt, że gromadka gości dokładnie tak samo patrzy na niego.
- Nie myśl, że mnie w jakiś sposób udobruchasz - rzekł i ruszył w stronę Dáenes, jednak jej świeżo poślubiony małżonek wykazał się refleksem i zagrodził mu drogę.
- Kimkolwiek jesteś, podaj tę przyczynę z a n i m zrobisz coś, czego będziesz potem żałował - wypalił, udając, że wcale się nie boi.
- Wyglądasz na poczciwego durnia - odparł Séarlan, przyglądając mu się uważnie. - Lepiej zniknij stąd w tej chwili, bo nie zasługujesz na to, by zginąć jak Keghart.
Dáenes wciągnęła ze świstem powietrze i sama podeszła do tych dwóch, którzy ją kochali.
- Śmiesz wymawiać jego imię... - zaczęła drżącym głosem.
- O tak, śmiem - przyznał spokojnie. - A ty, jak widzę, nie śmiesz. Nie przyznałaś się nowemu mężowi, co spotkało jego poprzednika?
W tym momencie straciłam rozeznanie w sytuacji, bo J zdążyła wypatrzyć nas wśród gości i podejść, wyraźnie oczekując na pochwały.
- No dobrze, znalazłaś swojego wymarzonego elfa - powiedziałam na przywitanie. - Teraz wypada nam spytać, jak go wykradłaś rywalowi, tak?
- Powiem ci, jak nie będzie tego tłumu dokoła - uśmiechnęła się. - Wiesz, były potrzebne sceny drastyczne i takie tam.
- Właśnie widzę, że się świetnie dogadujecie.
- A was coś jakby ubyło - zauważyła.
- Ellil został u Dáevela - wyjaśniła cicho Lona. - Podobnie jak Djellia.
- Ma szczęście - stwierdziła J; nie wiedziałam, kogo ma na myśli, ale prawdopodobnie tę ostatnią.
Tymczasem tam z przodu wciąż trwała zawzięta dyskusja.
- Przychodzisz tu nie wiadomo skąd i rzucasz oszczerstwami - zabrała głos kapłanka w imieniu potakujących gości. - Pani Dáenes pojawiła się wśród nas niczym anioł i zaproponowała wspólne działanie dla dobra światów. Jeśli powiesz jeszcze choć słowo...
- Wiem - przerwał jej Séarlan. - Widzę to w jej oczach. Jeśli powiem jeszcze słowo, to ja skończę jak Keghart, prawda? A kto będzie następny? I dlaczego?
Następny ruch miał należeć do Dáenes. I, jak dla mnie, powinien do niej należeć. Nie zdążyła jednak nic zrobić, bo do akcji wkroczyła Nineveh. Otoczyła naszą czwórkę i J przezroczystymi kulami, które uniosły nas w powietrze. Po namyśle to samo zrobiła z nie spodziewającym się niczego Séarlanem i chwilę później sześć kul unosiło się ponad drzewami, zmierzając prosto do jej siedziby w górach.

- Wiele o tobie słyszałem i darzę cię szacunkiem, ale nie miałaś prawa tego robić - Séarlan wciąż był opanowany, kiedy mówił do czarodziejki, ale ja tylko wypatrywałam, kiedy mu jakaś żyłka pęknie. Naprawdę, ja bym tak długo nie wytrzymała na jego miejscu. J siedziała obok mnie i przyglądała mu się tak samo uważnie, z równie wielkim podziwem. Chyba myślałyśmy o tym samym.
- Naturalnie, że miałam - odparła równie spokojnie Nineveh. Wróciła do domu może pięć minut po nas, bardzo z siebie zadowolona. - Ona i tak nie waży się teraz niczego zrobić "dla dobra światów", natomiast ty mógłbyś wywołać niezły bałagan i tylko wszystko pogorszyć.
- A co takiego zamierzała? - nie zdzierżyłam. - Co to miało być za "połączenie"?
- Zamierzała... Zamierzali przyłączyć do naszych światów jeszcze jeden. Wbrew woli wszystkiego, co na tamtym świecie żyje... Oprócz jednego miasta, którego mieszkańcy byli tym pomysłem zachwyceni.
- No to ślicznie - mruknęłam. - Nie pierwszy raz spotykam się z ideą przenoszenia świata w inne miejsce, ale niby czemu miałoby to służyć?
- Zadaj j e j to pytanie, jeśli zdołasz ją odnaleźć przede mną - zamiast czarodziejki odpowiedział elf. - Zbyt długo trwało, zanim odkryłem jej prawdziwą naturę, zaślepiony przez niemądre emocje. Teraz już nie będę tracił czasu.
- Nie ty jeden chcesz... zaczął Kylph, ale Lona w porę kopnęła go w kostkę.
- Dawanie się przekonać do jedynej słusznej drogi to nie jest strata czasu - J uśmiechnęła się tak uroczo, jak tylko potrafiła.
- Nie przekonasz mnie - w głosie Séarlana pojawiło się znużenie. - Stosując takie metody tylko powodujesz, że mam ochotę usunąć cię ze wszechświata... Nie odstąpię od niego, już nie.
- Czemu nie? - przechyliła głowę. - On jest Dzieckiem Chaosu, tak samo jak ja. Ufasz mu bardziej?
- Nie ufam ani jemu, ani tobie, ale działanie z nim jest pewniejsze.
Teraz dziewczynka wyglądała na ciężko obrażoną.
- Jeśli chcesz mi wmówić, że tamten jest mniejszym złem, to...
- Nic z tych rzeczy - elf pokręcił głową. - On już od dawna znajduje się na wygranej pozycji. Pozyskał sobie najbardziej zaufanego z twoich towarzyszy, który teraz przyjmuje jego gościnę. I bardzo ją sobie chwali.
- Najbardziej zaufanego... - powtórzyła J z kompletnym brakiem zrozumienia. Przynajmniej przez pierwszą chwilę. Bo w następnym momencie coś jej błysnęło w oku i zaniosła się dzikim śmiechem.
- Najbardziej zaufanego! - pisnęła. - No naprawdę, teraz opowiedziałeś świetny dowcip!
Tym razem widać było, że Séarlan mocno się zmieszał. Nie na długo jednak - wszystkich nas zmierzył wzrokiem, ukłonił się Nineveh... I tyle go widzieliśmy.
- No nie, nawiał! - poskarżyła się J, kiedy już złapała oddech. - Nie mogliście go przytrzymać?
- To twój pupilek, zdaje się - powiedziała obojętnie czarodziejka. - Powinnaś była go lepiej pilnować.
- No tak - przyznała po namyśle dziewczynka, po czym zanurkowała w portalu, uśmiechając się łobuzersko.
Ciekawa jestem czy go złapie i co w końcu z tego wyniknie. I czy naprawdę była aż tak rozbawiona - jeśli elf mówił o tej o sobie, o której myślę - czy tylko chciała coś tym śmiechem zamaskować. Tak czy inaczej, nie chciałabym być na miejscu Xaia, kiedy spotkają się następnym razem.

24 IX

Nineveh poradziła - nakazała - byśmy pozostali w jej domu do jutra, czyli do jednego z punktów kulminacyjnych czasu Zmiany.
- To terminologia tych przesądnych elfów - wyjaśniła mi lekko, ale odwróciła wzrok. - Tak konkretnie to dzień ślubu ważnych person z dwóch różnych światów, na który jestem zaproszona. I was koniecznie przemycę.
Nie jestem pewna, dlaczego naszym nowym życiowym celem miałoby być uczestniczenie w czyjejś ceremonii ślubnej, ale przede wszystkim dziwi mnie, że jeszcze nie wyruszyliśmy, skoro taki Rizz potrzebował całego dnia, by dojechać do miasta. No dobrze, my mamy "Nefele", a on nie wiem, co.

Dziś za to zapowiadał się dzień bezprzykładnego leniuchowania na dywaniku z suchych liści. Niezależnie od pory roku na zewnątrz - bo podobno zdarzają się tu inne pory roku - Nineveh ma w swojej siedzibie coś na kształt strefy jesiennej w Teevine. Skalnym korytarzem dochodzi się do zagajnika rosnącego we wnętrzu góry, gdzie jakimś cudem nie jest ciemno. Poszliśmy tam z koszykiem pełnym jedzenia i dwoma termosami herbaty, i tylko Lona miała jakieś opory przed spędzeniem dnia w taki sposób.
- Zupełnie cię nie rozumiem - poskarżył się Kylph. - Z Dáevelem sobie rozmawiałaś jak ze starym kumplem, a teraz jesteś podejrzliwa, choć taka miła czarodziejka daje ci okazję na relaks.
- Jeśli tak wyglądają według ciebie rozmowy z kumplami, to ciebie... Was wszystkich pewnie traktuję jak wrogów? - odcięła się, unosząc brwi. Na to Kylph roześmiał się i uniósł ręce w geście kapitulacji.
- Czuję się pokonanym wrogiem - oświadczył z emfazą.
Gdybym miała osądzać, jako przyczynę samopoczucia Lony wskazałabym rozmowę, którą odbyła z czarodziejką zeszłej nocy. Musiało to być coś osobistego, bo Nineveh zabezpieczyła swój pokój przed jakimikolwiek próbami podsłuchu. Tak przynajmniej twierdziła Leesa - doprawdy, ciekawe, skąd wiedziała.

- Wszędzie nosisz tę rzecz ze sobą?
Otworzyłam oczy i usiadłam, unosząc ze sobą zapach liści.
Czarodziejka stała nade mną i z ciekawością wpatrywała się w moją torbę, w której zostawiłam tylko rysunki Geddwyna i Światło Przewodnie. Wyglądało spod klapy, jakby ta pani trzymająca kulę była ciekawa okolicy.
- Pewne rzeczy po prostu muszę nosić ze sobą - stwierdziłam bez zaskoczenia. - Na wszelki wypadek.
Tu się trochę rozpędziłam, bo nie miałam ze sobą pamiętnika. Ale właściwie... W obecnym zeszycie zapisuję tylko obecną rzeczywistość.
- Ale... Nie rozumiem - wyznała Nineveh. - Nosisz bezproduktywnie, zamiast do czegoś wykorzystać?
- Nie jestem pewna, do czego, a przede wszystkim jak - wzruszyłam ramionami. - Skoro to Światło Przewodnie, powinno pokazać mi jakąś drogę, ale wyłącznie świeci, kiedy je wezmę do ręki.
- Może pokazuje komuś drogę do ciebie?
- O, jak bym chciała - westchnęłam, podnosząc się i przeciągając. - Ale to nie takie proste, niestety.
- Ależ tak - zaprzeczyła, po czym wyjęła "tę rzecz" z torby i wepchnęła mi do ręki. - No, choćby tak: wyobraź sobie, że to kryształowa kula. Zajrzyj w nią.
Udało mi się powstrzymać śmiech - jako żywo nie zwykłam stosować takich metod. Chyba że o czymś nie pamiętam albo że pełna wizji głowa Tenariego się liczy. Kiedy jednak dotknęłam figurki, kula rozbłysła pulsującym światłem. Przyciągającym uwagę, hipnotyzującym. Łatwo było skoncentrować na nim całą uwagę.
- O, właśnie tak. Patrz.
Słyszałam jak Nineveh mówi do mnie, ale jej głos dochodził z oddali. Wpatrywałam się w światło i czułam, że kręcę się w kółko - a może to wirował korytarz, który pojawił się przed moimi oczami? A te ciemne plamy to od zawrotów głowy?
- Patrz uważniej.
Ciemne plamy zaczęły rosnąć i nabierać kształtów, układając się w osoby, które być może powinnam znać. Które pewnie poznałabym w innym czasie i przestrzeni... Chyba że moje wspomnienia już się zmieniają... Wśród nich Satsuki. Sao. Alath. Tenka. I jeszcze więcej.
Geddwyn, Brangien i Arten przejechali konno w pośpiechu, ale jedno z nich obejrzało się i mrugnęło. Które, spytacie?...
Lilly, Shee'Na, Pai Pai, San i... Kto? Jakaś obca, blada kobieta o ostrym makijażu i rozczochranych platynowych włosach. Każda z nich niosła pokaźny stos książek.
- Patrz jeszcze!
Clayd, wysoki i mocny jak drzewo, z Vanny przytuloną do jego ramienia. Twarz miała odwróconą, a włosy niebieskie - jak kiedyś, gdy je przefarbowała dla zabawy - ale nie miałam wątpliwości, że to ona.
Aeiran, idący niechętnie, jakby coś go popychało.
Tenari...
Lex?
Wszystko coraz bardziej rozmywało mi się w oczach. Wirowałam jeszcze szybciej, szybciej...
- PRZESTAŃ!!
Ten ostry krzyk, niespodziewanie z bliska, prześwidrował mi uszy i nagle znowu byłam w jesiennej siedzibie, kurczowo ściskając figurkę. Zupełnie wyzuta z sił, osunęłam się na stertę liści.
- Prze... Przepraszam - usłyszałam bezradny głos Nineveh. - Nie sądziłam, że będzie aż tak...
- Nie sądziłaś? Nie sądziłaś?! - rzadko kiedy dało się zobaczyć Lonę tak rozgniewaną. Leesa i Kylph przezornie trzymali się z tyłu. - W takim razie trzeba było najpierw pomyśleć, a dopiero potem jej na to pozwalać! Albo i nie!
- Spokojnie - odezwałam się dziwnie zachrypniętym głosem. - Przecież poza zawrotami głowy nic mi się nie stało.
Cała czwórka spojrzała na mnie w osłupieniu.
- Nic ci się nie stało? - wykrztusił Kylph. - Krzyczałaś jakby ci ktoś dziurę w głowie wiercił, a teraz twierdzisz, że nic się nie stało?
- Ej, naprawdę? - zdziwiłam się. - Nic nie czułam. Żadnego bólu.
- Może twój umysł zawędrował tak daleko, że nie zdawał sobie sprawy, co przeżywa ciało - wyraziła swoje przypuszczenie Nineveh, próbując wyjąć mi z rąk Światło Przewodnie.
- Nie, zaczekaj - powstrzymałam ją. - Chcę spróbować jeszcze raz.
- Nawet o tym nie... - zaczęła Lona, ale chyba coś w moich oczach sprawiło, że zamilkła.
Byłam już zdekoncentrowana, ale tak bardzo pragnęłam jeszcze raz ich zobaczyć... Tymczasem cóż to mi się ukazało, kiedy znowu zajrzałam w kulę?
Najpierw rudowłosa kobieta w żółtym kimonie, o ciepłym, łagodnym uśmiechu, podejmująca jakąś dziewczynę - z wyglądu czarodziejkę - w błękitnej sali.
Potem ciemnowłosa dziewczynka, czytająca coś na głos z wielkiej księgi z baśniami. Obok siedziała druga, mniejsza i elfiej krwi, słuchając z wielkimi z zadziwienia oczami.
A na koniec czarnowłose stworzenie o nieco dziecinnej buzi, zagrzebane w pościel i śpiące słodko, przytulając się do wielkiej poduchy. Tę jedną znałam i uśmiechnęłam się na jej widok.
Potem zaś Nineveh zdecydowanie zabrała mi figurkę. Nie, to nie. Za karę nie powiem im, co widziałam. I jeszcze zatupię.

23 IX

Iluż to okrążeń potrzebowaliśmy? Ile razy trafiliśmy w te same miejsca? Dostatecznie dużo, by przyzwyczaić się do nieprzerwanej karuzeli, lecz na tyle mało, by stracić tylko dwa dni. Trzeciego wylądowaliśmy dokładnie tam, gdzie należało.
Czy powinnam wdawać się w żmudne wyjaśnienia i opisy, co się działo, krok po kroku? Pewne rzeczy po prostu zdarzają się we właściwym czasie i nie potrzebują logicznego wytłumaczenia (ciekawe, dlaczego właśnie cofnęłam się myślami o cztery lata), więc siedzibę pani Nineveh znaleźliśmy bez większych problemów. Nietrudno było ją wypatrzeć, ponieważ została wbudowana w górę. Zabawnie to wygląda - zimna, szara skała na chwilę przechodzi w czerwono-brązowe cegły. Z okienkami, z których wyglądają cztery pelargonie (i jeden teleskop), bo jesienna czarodziejka też ma prawo do kwiatów.
Kiedy wylądowaliśmy, powitał nas chłopiec z koralikami w rudych włosach. Wyglądał kubek w kubek jak Rien, pomocnik Arkii, ale utrzymywał, że nas nie zna. Zostaliśmy z honorami wprowadzeni do wnętrza siedziby, a konkretnie do salonu, gdzie dominowały jesienne barwy i cudownie puchaty dywan. Po chwili przyszła do nas sama Nineveh, powiewając kilkuwarstwową suknią z cieniutkiego materiału. Była wysoką kobietą o burzy ciemnoblond włosów z powtykanymi liśćmi; nosiła na szyi wielkie korale i uśmiechała się do nas serdecznie.
- Nareszcie! - zawołała z radością, ale i z wyrzutem, a głos miała dźwięczny i donośny. - Wiecie, ile się naczekałam na wasze przybycie? Lepiej późno niż wcale, a jednak... Zaraz, zaraz - zwróciła się do Lony jak do dobrej znajomej. - Dlaczego nie widzę jedynego przejawu rozsądku mojego niemądrego syna? Gdzie jest panna Djellia Avrei?
- Lubi gadać, nie? - szepnął Kylph na stronie.
- Chyba ją polubię - stwierdziła Leesa.
- Djellia obecnie ratuje jeden z sąsiednich światów - Lona odwzajemniła uśmiech, przyzwyczajona do dziwniejszych sytuacji.
- Przywieźliśmy za to kogoś, o kim pani jeszcze nie słyszała - dodał Kylph, szczerząc zęby.
- Nonsens, chłopcze - prychnęła czarodziejka i ujęła mnie pod ramię. - Ta młoda dama powinna była mnie odwiedzić kiedy tylko się tu znalazła. Oszczędziłoby jej to kilku trosk.
Okazała się jedną z tych zamaszystych, dominujących nad otoczeniem kobiet, przy których należało się pilnować i uważać na słowa, a jednak czułam się przy niej bezpieczna i rozluźniona. No i była bardziej rozmowna niż Arkia.
- Mam opóźnienia w dowiadywaniu się o pewnych rzeczach - powiedziałam. - Co jednak nie wyjaśnia, dlaczego p o w i n n a m.
- Jak to nie wyjaśnia?! - obruszyła się Nineveh. - Przecież jesień to twoja pora roku, tak?
- Nie - pokręciłam głową. - M o j ą porą roku jest wczesne lato, a może wczesna wiosna, ale...
Ona jednak puściła do mnie oko i przestała słuchać, poświęcając całą uwagę moim towarzyszom. Najwyraźniej trochę się rozminęłyśmy w definicjach - jest czas, który uważam za m ó j, bo jest częścią mnie, i jest czas, który wiąże się z Aeiranem, z Vanny, z DeNaNi, z J i ja jestem jego częścią... Właściwie sama nie potrafię tego dobrze wyjaśnić, ale przecież nie tego jednego.
Było oczywiste, że Nineveh wiele o nas wiedziała, jednak w przeciwieństwie do swojej siostry nie trzymała tej wiedzy dla siebie. Lona i pozostali czuli się w jej domu jakby wpadali tu co tydzień przez całe życie, a i ja zaczynałam się tak czuć. Czarodziejka pytała ich o Deuce'a, ale oświadczyli, że ja będę lepszym źródłem informacji. Cóż, to musiało poczekać, bo rozmowa zeszła na bardziej aktualne tematy.
- Pewien niezwykle uroczy elfi czarodziej wysłał nas na poszukiwanie swojej siostry - zaczął Kylph bez zbędnych wstępów. Gdzie indziej i kiedy indziej może byłyby niezbędne, ale byliśmy przecież u jednej z czterech sióstr, t y c h sióstr, o których w światach mówi się z podziwem, tak? Zaczęłam się przyzwyczajać.
- Oczywiście - skinęła głową Nineveh, po czym obejrzała się w stronę drzwi kuchennych. - Rizz!
Wszedł jej asystent, niosąc tacę z herbatą. Z radosnym zaskoczeniem odkryłam, że dostałam zieloną z mietą.
- Pora, żebyś wybrał się do miasta - powiedziała czarodziejka.
- Dzisiaj? - zapytał, nagle rozżalony. - Nie mogę jutro?
- Do jutra tam dotrzesz.
- Ale pojutrze...
- Pojutrze cię tu nie będzie - ucięła wszelkie protesty. Chłopiec westchnął ciężko i poszedł przygotować się do drogi.
- Co takiego będzie pojutrze? - zainteresowałam się.
- Pewna urocza elfia pani z miasta Helthion ma wziąć ślub z równie uroczym panem z Wenden - odpowiedziała Nineveh, nagle rozdrażniona. - Pojutrze ma się odbyć ceremonia.
- To miasto musi być daleko - Leesa wypowiedziała na głos moje myśli. Arkia i Yae miały swoje miasta pod nosem, a pozostałe dwie siostry wprost przeciwnie. To też była jakaś reguła?
- Przyjdzie czas, kiedy sami sprawdzicie - uśmiechnęła się czarodziejka, pozostawiając sobie jednak odrobinę tajemniczości.

20 IX

Zbudziłam się z uczuciem, że nadchodzi czas zmian. Ponieważ jednak zdarza mi się ono tyleż często, co bez powodu, zignorowałam je, napiłam się herbaty i poszłam do biblioteki. Nawet mi się nie chciało zerknąć w lustro i poprawić włosów - raz, że i tak nikt by nie zwrócił uwagi, a dwa, że niewiele da się z nimi zrobić, zwłaszcza kiedy odrastają. Wyglądam trochę jak wiedźma, tylko bez czarnego kota.
Tym razem w bibliotece towarzyszyli nam Lona, Leesa i Kylph, którzy stwierdzili, że im się nudzi. Wbrew pozorom dobry znak - może jednak coś się mogło ruszyć w tej opowieści, gnane naszą niecierpliwością?
I owszem, c o ś się ruszyło. W samo południe wpadł Dáevel i, nie przejmując się zasadą panującą we wszystkich bibliotekach światów, zakrzyknął:
- Teraz już wszystko jasne!
Patrzył przy tym na mnie jakbym to ja porwała mu siostrę i zakopała w jego własnej piwnicy.
- Skoro wszystko jasne, to dlaczego ciągle tutaj mozolimy? - zapytał Kylph, który od dwóch godzin zaczytywał się grubą awanturniczą ksiągą o piratach.
- Rewelacje waszej specjalistki od portali... I waszego szpiega - Dáevel uśmiechnął się drwiąco - sporo mi wyjaśniły.
Przyznam, że poczułam się odrobinkę zazdrosna o ten tytuł specjalistki, ale elf ciągle wbijał we mnie wzrok, więc nie mogłam narzekać na brak uwagi.
- Przybyłaś tu z innej rzeczywistości - ciągnął. - Twoja obecność zakłóca równowagę światów, dlatego znikają!
Ta konkluzja nie została należycie przyjęta - usłyszałam jak Tarquin mówi cicho: "No, nareszcie!" i o mało nie parsknęłam śmiechem. Opanowałam się jednak i zaczęłam szukać odpowiednich słów.
- Z całym szacunkiem, nie jestem pierwszą ani jedyną istotą, która przekroczyła granicę w tę czy w drugą stronę - odezwałam się wolno. - Podejrzewam też, że takie przypadki zdarzają się nie od dziś. Nie wezmę więc na siebie winy za żaden bałagan w światach.
- Poza tym, co to znaczy "nasz szpieg"?! - wtrąciła się Leesa. - Zaginęła ci siostra, więc zabierasz cudze bez uprzedzenia. Ellil chciał sprawdzić czy wszystko u niej w porządku.
- A właściwie jak go odkryłeś? - zainteresowała się Lona, która dla odmiany nie zamierzała się z elfem o nic kłócić. Wiedział o tym, więc trochę spuścił z tonu.
- Naszą rasę zawsze łączy więź z Naturą, niezależnie od świata, w jakim się znajdujemy - oznajmił z dumą. - Trudno nam nie zauważyć, że wieje jakiś niedobry wiatr.
Tym razem nie wytrzymałam i zakrztusiłam się śmiechem, za co zostałam spiorunowana wzrokiem. Nie przejęłam się za bardzo.
- Szczerość za szczerość - zaproponowała Lona. - Niby sporo rozmawialiśmy, a jednak wciąż nam nie ufasz i masz swoje tajemnice. Już dawno pomoglibyśmy ci odnaleźć siostrę, gdyby było inaczej.
- Mówiliście, że w każdej chwili możecie zniknąć z mojego domu - przypomniał Dáevel. - Droga wolna, ale ci dwoje zostają. Nawet jeśli nie ocalą tego świata, to przynajmniej c o ś dzięki nim z niego pozostanie.

- Kulfon, są pewne granice przyzwoitości - jęknęła z rozpaczą Leesa, kiedy razem z Loną powróciła z przeglądu sferolotu.
- No przecież spytałem o pozwolenie - kłopotnik przestał grzebać w mojej torbie i spojrzał na mnie z prośbą o pomoc. - Przecież nie chcę podkraść jej pamiętnika ani tej... Maczugi.
- Tego się nie używa do walenia ludzi po głowach - roześmiałam się, choć nie znając zastosowania Światła Przewodniego można by faktycznie nieźle nim przyłożyć. - A właściwie po co ci model światów?
Leesa tylko pokręciła głową z rezygnacją.
- Powinniśmy się staranniej przyjrzeć temu pierścieniowi światów elfów - wyjaśnił Kylph. - Wydaje mi się, że w którymś z nich powinna mieszkać pani Nineveh. Może ona będzie bardziej chętna do pomocy niż jej siostra?
Lona z westchnieniem usiadła obok, mierzwiąc mu czuprynę.
- I dopiero teraz nam to mówisz? Jesteś nieoceniony.
- Jestem prawie tak roztrzepany jak Madelyn - przyznał z dumą. - A przypomniało mi się dopiero teraz, bo kiedy pytałem o to Arkię, odpowiedziała mi takim szyfrem, że nieprędko skojarzyłem fakty.
- Cud, że w ogóle coś ci odpowiedziała - mruknęłam, litościwie wyjmując z torby upragnione przez niego pudełko. Otworzył je pospiesznie.
- Kilka tych światów jest - skrzywiła się Leesa, przyglądając się uważnie. - Ma nas rzucać po międzysferze, dopóki nie natrafimy na właściwy? A skąd możemy wiedzieć, że to na przykład nie tutaj?
- Nie ma tu jesieni - Kylph wzruszył ramionami. - U Arkii panuje wieczna zima, wiosna u Jyoti...
- U Yae było lato - przypomniałam sobie. - Ale takie bez przekonania, pewnie dlatego, że zaginęła. Zresztą wtedy akurat p o w i n n o być lato.
- To jeszcze niczego nie dowodzi - upierała się Leesa, ale wiedziała już, że zostanie przegłosowana.
- Dziwne - zamyśliłam się. - Dáevel wynajął łowczynię nagród, żeby szukała Deuce'a po światach, a przecież...
- Rozumiem, do czego zmierzasz - przerwała Lona. - O ile pamiętam, Deuce nie widział się z matką od dwóch lat. Nie są w najlepszych stosunkach.
- Jak to się kiedyś wyraził? - dodała Leesa. - "Moja matka to wspaniała, ciepła i mądra kobieta i nie dam rady z nią wytrzymać", czy jakoś tak. Głupek.

18 IX

Wygląda na to, że Dáevel jednak zdecydował się nam zaufać. A przynajmniej stara się tak zachowywać, jak optymistycznie dodał Kylph, kiedy urządziliśmy małą naradę wojenną... No, lekko przesadzam. Najwyżej przedwojenną. W każdym razie, jeśli wie, że światu grozi zniknięcie, może chce co nieco z niego ocalić, tak jak to było ze smoczymi górami? Moc Djellii nadaje się do tego jak mało co, o czym już przecież dobrze wiemy. Wypadałoby jednak, żebyśmy też wiedzieli, o co, u licha, chodzi, tymczasem ci dwoje konspirują gdzieś z dala od nas!
W rezultacie największą inicjatywą wykazał się Ellil, który zdecydowanie miał dość siedzenia w jednym miejscu. Uznał, że najlepiej będzie, jeśli wymknie się z posiadłości, stopiony w jedno z powietrzem, poszuka, podpatrzy... Całe szczęście, że zdążyliśmy go przytrzymać i zapytać, gdzie się właściwie wybiera - bo już miał znikać bez uprzedzenia. Dobrze, rozumiem, że taki bezruch, niepewność i niewiedza mogły źle działać na takie żywe srebro jak on, ale na Djellię? Tę spokojną, rozważną osóbkę?
- Myślałam, że lepiej ją znasz - prychnęła Leesa, gdy wyraziłam swoje zdanie na głos. - Ona świetnie potrafi ukrywać swoje myśli i zamiary, zwłaszcza jeśli sądzi, że nas zmartwią. Jakbyśmy się przez to nie martwili jeszcze bardziej...

- Podsumujmy - Tarquin przyjrzał się bacznie moim szczątkowym zapiskom. - Próbujesz pisać o ideałach. O rozmarzonym idealiście o czystym sercu, oddanym Sprawie.
- Na razie nie ma czego podsumowywać - skrzywiłam się. - Ale jak się nad tym dłużej koncentruję, to faktycznie tak wygląda.
Jakim cudem od przetrząsania starych przepowiedni przeszliśmy do mojej piosenki? Właściwie sama nie wiem. Po prostu raz na jakiś czas muszę się komuś wyżalić i akurat mi się trafił...
- Jak to nie ma czego? - zdziwił się. - Przecież sama przed chwilą wymieniłaś mi wszystkie skojarzenia i myśli, które przychodzą ci do głowy à propos. Dlaczego ich po prostu nie zapiszesz i nie pozbędziesz się kłopotu w mgnieniu oka?
- Słuchaj, chcę, żeby to była piosenka! - uderzyłam dłonią o blat stołu. - Muszę te wszystkie myśli poukładać tak, żeby się zgrały z melodią! Żeby były w miarę do rymu! I w tej chwili moim największym problemem jest to, że cokolwiek mi się ułoży, nie pasuje stylistycznie do końcówki, oto smutna prawda!
Tarquin popatrzył na mnie w taki sposób, że poczułam się rozpieszczoną panienką, która marudzi, że jej trzewiczki nie pasują do kokardek w loczkach.
- Więc dlaczego po prostu nie zmienisz tej końcówki? - zapytał powoli i wyraźnie.
- Dlatego, że ona sama się tam znalazła - odpowiedziałam jak wyżej.
- W takim razie trzeba było poczekać, aż reszta też się "sama" znajdzie.
- Poza tym - zignorowałam jego słowa. - Nie mogę znaleźć nic, co by pasowało do wiatru, który rozkołysze gwiazdy.
- To już sama wymyśliłaś, więc możesz skorygować - wytknął mi. - Zresztą nie pojmuję, skąd ci się wzięła idea wiatru kołyszącego gwiazdami. Zinterpretuj mi ją, a może coś się da ułożyć...
Z rezygnacją zamknęłam książkę i stuknęłam o stół, tym razem czółkiem.
- A ja nie pojmuję - westchnęłam - jakim cudem wytrzymywałeś w roli prywatnego straszaka Clytii.
W tej chwili najchętniej bym wstała i po prostu wyszła z biblioteki, ale brakowało mi siły woli. Bardzo.
- Może się zdziwisz - usłyszałam naraz - ale sam się czasem zastanawiam. Ciągle nie wiem, kim innym mogę być, wiem jednak, że gdybym tam pozostał, przepadłbym razem z królową. Choć pewnie nigdy nie będziemy podążać tą samą drogą, czuję, że jestem wam coś winny, więc...
- Po prostu powiedz nam, co wiesz o Dáevelu i jego osobistych porachunkach - zdołałam się słabo uśmiechnąć. - Albo znajdź kogoś, kto mnie wczyta do opowiadań Moriany.
- To drugie wydaje się być większym wyzwaniem - Tarquin odwzajemnił uśmiech po swojemu, nieco kpiarsko. - W końcu opowieści o baśniowych krainach mocno się nie zgadzają z opowieściami o istotach takich jak ja.
Wiedziałam to, ale zdziwiło mnie, że i on o tym pomyślał. A przede wszystkim, d l a c z e g o właściwie podszedł do sprawy od tej strony.

17 IX

Tym razem Dáevel przyszedł zobaczyć się ze mną. Nie przypuszczałam, by nagle uświadomił sobie, jaki mam zniewalający głos, tym bardziej, że jakby zaczęłam łapać katar.
- Mówiłaś, że interesujesz się opowieściami - powiedział od drzwi. Miał na sobie ciepły płaszcz i wyglądało na to, że dokądś się spieszy.
- Owszem - przytaknęłam niepewnie.
- Idź więc do biblioteki i pomóż temu niezgule - zarządził i wyszedł z pokoju tak prędko jak się pojawił.
Świetnie, nawet nie miałam pojęcia, że w tej posiadłości jest jakaś biblioteka, nie mówiąc już o tym, gdzie się znajduje. Musiałam się trochę pouśmiechać do jednego ze strażników, zanim mnie tam zaprowadził...
No dobrze, nie mam pojęcia, dlaczego spodziewałam się pokoiku z książkami poukładanymi byle jak i gdziekolwiek, tak jak to było w pałacu Diarmaida. Nie wiem też, dlaczego tamten pokoik w ogóle przyszedł mi na myśl. Nie spodziewałam się przecież, że na miejscu zastanę Tarquina, czującego się tam jak u siebie w sklepie. Nawet się nie zdziwił na mój widok - w gruncie rzeczy wcale nie zareagował, zajęty wbijaniem w ściany haczyków i wieszaniem na nich jakichś łapaczy snów, czy co to mogło być. Oczywiście jeśli znalazł wolny kawałek ściany - regały z książkami były ciasno poustawiane.
- Sporo czasu ci zajęło dotarcie tutaj - raczył się wreszcie odezwać, gdy już skończył z tym uroczym zajęciem i stanął obok mnie. Jego spojrzenie zza szkieł okularów było tak samo badawcze jak zwykle, ale już mniej podejrzliwe.
- Do tej biblioteki czy do tego świata? - rozejrzałam się wkoło i aż zakręciło mi się w głowie od nieprzebranej ilości książek.
- To drugie. Może powinienem był powiedzieć Dáevelowi, co za ziółka u siebie gości - doprawdy, ton jego głosu również się zmienił, brzmiał lekko i swobodnie. Teraz Tarquin bardziej przypominał siebie z czasów Trójświata i opieki nad księżniczką Aurelią. Nie spytałam jednak, czy pełna moc też mu wróciła.
- To wzruszające, że nas oczekiwałeś - mruknęłam. - Przysłało cię tu to blade chuchro, Thanderil? To on pracuje dla Dáevela?
- Oczywiście, choć jego pracodawca mógłby się mocno zdziwić... Ech, na razie nieważne. Chciałbym, żebyś mi pomogła znaleźć coś w tych książkach.
- W tej masie, taak? - uniosłam brwi. Może powinnam mu wspomnieć, że Dáevel nazwał go przed chwilą niezgułą? - A przepraszam, coś konkretnego, czy tak się tylko rozglądamy?
- Szukaj co tylko ci wpadnie w oko na temat przepowiedni, przeznaczeń i celów istnień - usłyszałam jakże konkretną odpowiedź. Też coś. Taka robota nadawałaby się dla pewnej panny z różowym beretem i bzikiem na punkcie przepowiedni, ale ta rzeczywistość nie uwzględniła w sobie END-u, jaka szkoda. Poza tym, skoro znienacka utknęłam w jednej bibliotece z Tarquinem, opowieść mogłaby się postarać chociaż o jakieś pozory. Niezwykłości sytuacji, znaczy. A wręcz niedorzeczności.
- A te wisiorki na ścianach to amulety? - spytałam spokojnie, przechadzając się i przyglądając dokładniej zawartości półek. - W jakim celu je wieszałeś?
- Tak naprawdę to w żadnym - uśmiechnął się z nagłym rozbawieniem. - Ten świat przestanie istnieć najpóźniej za tydzień, więc właściwie nic, co się teraz dzieje, nie ma sensu.
- Też mi wytłuma... Skąd wiesz?!
- Ze starego pergaminu, który znalazłem w... Po drodze tutaj. Powiedzmy, że ktoś dawno temu przewidział zniknięcie kilku światów, których brak będzie zapowiedzią nadejścia Czasu Zmiany.
- Zapowiedzią, doprawdy... - klapnęłam sobie na podłogę, czując się jak wypompowany balonik. Miałam wrażenie, że wszyscy tutaj wiedzą o wszystkim, co było, jest i będzie. Wszyscy oprócz mnie. Jak, u licha, mam pamiętnikować, jeśli... No tak, oto po mistrzowsku dowodzę, że u mnie wszystko sprowadza się do jednego.
Taak, absurdalność sytuacji była wzorcowa.
- Może mi powiesz, jak to się stało, że tu utknąłeś? Zamiast zmyć się w podskokach, póki świat ciągle stoi?
- Czekałem na was - wyjaśnił zwięźle. - Co będzie potem, to już od was zależy.
Naprawdę, brzmiał i zachowywał się jakby był doskonale wpasowany w opowieść, a jego obecność z pewnością by nie dziwiła, gdyby... No właśnie, gdyby nie dziwiła. Wciąż mam wrażenie, że jego historia dopiero ma się rozegrać. Chyba że, oczywiście, założymy, że już się rozegrała, ta jedyna, w Trójświecie.

Wieczorem, po bezskutecznym przetrząsaniu książek, miałam ochotę pogadać z Dáevelem i powiedzieć mu parę rzeczy do słuchu. Tymczasem nie było go w domu od tamtej chwili, kiedy zapędził mnie do biblioteki. A do tego dowiedziałam się, że zabrał ze sobą Djellię.

15 IX

Trudno na razie dociec, o co chodzi Dáevelowi, ale on pewnie tak samo myśli o nas. Cóż, znajduje się na własnym terenie, jest wysoko postawioną osobą i musi się zajmować dość dziwnymi gośćmi - jak dla mnie ma pełne prawo być nieodgadniony. Rozmawia głównie z Loną, chyba że ktoś inny się wtrąci, wtedy mu odpowiada tyleż uprzejmie, co spławiająco. Co nie znaczy, że nie pozwala nam słuchać.
Wczoraj na przykład zawiózł nas wielką karetą do ruin wieży na drugim końcu miasta... Hm, nie wiem, czy mam pójść na łatwiznę i napisać skrótową relację, czy jednak spróbować się wysilić. Nastrój jakoś nie chce współpracować i o dziwo nie jest to sprawa tęsknoty, a raczej senności.
Najpierw Dáevel nakazał Kylphowi, by otoczył nas iluzją - skoro mieliśmy się pałętać po mieście, lepiej, byśmy nie rzucali się w oczy. No i wyglądaliśmy jak nierzucające się w oczy elfy. To trochę oksymoron, ale prawdziwy.
Wieża była marmurowa, rażąca w oczy jak śnieg i mocno nadkruszona w górnych partiach. Zdobiona takimi samymi płaskorzeźbami, tylko tym razem poukładanymi według jakiegoś wzoru, który jednak nie został nam wyjaśniony. Od dawna nikt jej nie używał, a mimo to wciąż pulsowała tam magia. Wyczułam ją zanim jeszcze weszłam do środka; zresztą moi towarzysze tak samo, a już Kylph co chwilę podskakiwał jakby miał czkawkę.
- To w tej wieży zginął Keghart - wyjaśnił nam elf, który również wyglądał dość niewyraźnie, kiedy tak tam stał i patrzył w górę, w niebo.
- Przepraszam, kto? - wtrąciła Leesa cichym głosikiem, uśmiechając się przymilnie. Najwyraźniej postawiła sobie za cel, denerwowanie tego pana.
- Małżonek mojej siostry - popatrzył na nią gniewnie. - Mag, który zainteresował nas pracą nad niezwykłymi artefaktami... Séarlan zagarnął ponad połowę naszych eksperymentów, a mnie już niewiele ich zostało. Nie mam teraz czasu, by tworzyć nowe.
- Po co one ci właściwie były? - chciała wiedzieć Lona. Słuchała ze zmarszczonymi brwiami, kiedy Dáevel odpowiadał:
- Po to, bym mógł za ich pomocą badać naturę magii. By dowiedzieć się czy jest ona niezniszczalną, niepokonaną siłą, za jaką ma ją większość istot, czy też można ją unicestwić, unieszkodliwić. By poznać przyczynę jej istnienia...
No proszę, czyżby wyłaził z niego natchniony mag z powołania? A może raczej natchniony naukowiec?
- A czego chciał Séarlan? - zapytałam.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, chyba dlatego, że po raz pierwszy się do niego odezwałam. Nie poświęcał mi dotąd właściwie żadnej uwagi, a teraz próbował mnie jakoś umiejscowić w układance.
- Séarlan chciał zmian - powiedział powoli. - Gruntownych, gwałtownych zmian, na jakie żaden świat nie jest przygotowany. Jakich nikt nigdy by mu nie wybaczył.
- I dlatego szukał sojusznika w Dziecku Chaosu? - nie ustawałam. - Jak bardzo pragnął zmienić światy, jak bardzo był zdesperowany?
- Co ci przyjdzie z tej wiedzy? - spytał ostro Dáevel. - Kim jesteś, że zadajesz takie pytania i łudzisz się, że znam na nie odpowiedź?
- Jestem tylko obserwatorką opowieści, które mogłabym spisać - westchnęłam. - Nie musisz patrzeć na mnie jak na wroga.
Przynajmniej jeszcze nie teraz, dodałam w duchu.

Później wróciliśmy do posiadłości, a nasz szanowny gospodarz zniknął nam z oczu na długo.

13 IX

Ach, cóż to za efektowny obrazek z potencjałem! Oto stoimy w przestronnej komnacie, pełnej fikuśnie zdobionych kolumn i płaskorzeźb przedstawiających ludzi i nieludzi w dość karkołomnych pozach. Chętnie przyjrzałabym się bliżej, ale siedzący za wielkim biurkiem gospodarz posiadłości wbija w nas badawczy wzrok.
- Macie godzinę na przekonanie mnie - mówi wreszcie. Poprawia przy tym kołnierz bordowej szaty, już na nas nie patrząc; wygląda na to, że nieszczególnie się nas obawia, choć nie towarzyszą mu strażnicy. Właściwie mnie to nie dziwi - może i jest nas sześcioro na jednego, ale nie chcemy wszczynać żadnych awantur i on o tym dobrze wie. Elfy potrafią świetnie odczytywać intencje innych, oczywiście pod warunkiem, że własne emocje nie zacierają im rozsądnego osądu sytuacji. Niewątpliwie jest inaczej niż pięć dni temu, kiedy to miotał się z gniewu, aż mu ten czarny warkocz fruwał na wszystkie strony. Uśmiechnęłabym się szeroko na ten widok, ale jednak nie wypadało.
- Ciekawe, co też mogłoby szanownego pana przekonać - mówi z przekąsem Kylph. - Nasza koleżanka Djellia wykopała potencjalne zagrożenia z tego świata, a za to się nas łapie i zamyka... Au - kończy po solidnym kuksańcu od Leesy.
Wzdycham cicho, podejrzewając, że tak naprawdę będziemy mieć się z pyszna dopiero kiedy J nas na powrót odnajdzie...
To naprawdę nie był najlepszy rezultat. Nie, żeby obiecywała, że będzie grzeczna czy coś w tym rodzaju, ale uzgodniliśmy, że jeśli któreś z nas wymyśli jak znaleźć Séarlana, skonsultuje swój plan z resztą. Tymczasem J najpierw zgodziła się ochoczo z opinią Lony, że to właściwy świat - tym razem bardziej murowany niż zadrzewiony, ale ciągle wiosenny - a potem postanowiła rozpętać małe piekiełko. I to ona, która przez całą drogę i jeszcze wcześniej powtarzała, że najlepsze i najmilsze jej sercu są podstępy! Równie dobrze można by wystawić wielki neonowy billboard - jestem pewna, że zgromadziłby całe miasto w jednym miejscu nawet skuteczniej i szybciej... Szaleństwa Dziecka Chaosu służą jednak raczej do odstraszania publiczności.
I to szczera prawda, że kres tej burzy mocy położyła Djellia, używając magii zaklętego w jej umyśle artefaktu. Podziwiam ją za odwagę - gdyby J spodziewała się, że w pewnej chwili coś otworzy pod nią portal i ją przez niego przerzuci, z pewnością nie dałaby się podejść i doświadczylibyśmy jeszcze potężniejszego ataku. Tymczasem schwytano nas i zaprowadzono przed oblicze elfa, który, jak się zdaje, rządzi tym miastem. Po tym, jak zrobił nam awanturę, daliśmy się grzecznie zamknąć, ciekawi, co będzie dalejl zresztą żadne z nas nie miało ochoty uciekać portalem i wracać na tę karuzelę. Nie było nam źle przez te kilka dni, teraz zaś, jak napisałam na początku, mamy szansę porozmawiać na spokojnie i wytłumaczyć się.
- Wiem, o jakim zagrożeniu mówicie - zabiera głos elf. - Wystarczająco dobrze znam ten rodzaj mocy. Jaką mam gwarancję, że nie przywołacie jej tutaj z powrotem? - dodaje, kiedy już Ellil otwiera usta i zadaje pytanie. Ciche, słyszalne, ale niewyraźne.
- Skąd? - powtarza już głośniej. - Skąd znasz taką moc?
- Jak to skąd - mruczy pod nosem Leesa. - Toż nie od dziś wiadomo, że elfy mają dziwne tendencje do trzymania z Dziećmi Chaosu, nie?
- A więc miałem rację! - czarnowłosy podnosi się gwałtownie i uderza dłonią o biurko. - On tu był. Był tutaj, a wy chcieliście ukryć jego obecność!
- Czy ja coś mówiłam o nas? - na twarzy dziewczyny widać urażoną niewinność.
- Daj już spokój, Lee - ucisza ją Lona, występując do przodu. - Niczego nie ukrywamy, a jedynie staraliśmy się ochronić to miasto, jeśli nie świat. I nic nie mamy wspólnego z żadnym "nim". Nie musisz nam wierzyć, możemy tylko dać słowo, że odejdziemy stąd i już o nas nie usłyszysz.
Słuchając jej, mam tylko nadzieję, że J nie wpadnie nagle i nie zniweczy tych prób ugody. Elf zaś kiwa głową z namysłem - albo nabiera zaufania do Lony, albo po prostu nie chce się w nic mieszać.
- Jeśli niczego nie wiecie, skąd pomysł, że ktoś z mojej rasy miałby towarzyszyć Dziecięciu Chaosu? - pyta po chwili.
- Cóż, przyznajemy, że chętnie powstrzymalibyśmy dzieciaka, cokolwiek zamierza, o ile to w ogóle możliwe - pada natychmiast odpowiedź. - Poza tym towarzyszyła im moja siostra, przynajmniej przez jakiś czas. Chcę się dowiedzieć, gdzie ona jest.
- Moja też.
Wszyscy spoglądamy na niego z zaskoczeniem, niepewni czy się nie przesłyszeliśmy. Odwzajemnia spojrzenie i posyła nam nieprzyjemny uśmiech, który jeszcze bardziej wyostrza jego rysy..
- Elf, o którym mowa, dopuścił się kiedyś zabójstwa i porwania - wyjaśnia, mierząc nas wzrokiem, jakby szukał słabych punktów. - Wybrawszy życie pod rozkazami uosobienia Chaosu, zabrał ze sobą moją siostrę Dáenes.
Po tych słowach o mało nie przewracam się na podłogę. Oj, jak chętnie spytałabym tego pana czy przypadkiem nie pracował kiedyś nad lilijkami... Odsłonięcie wszystkich kart wzbudziłoby jednak tylko więcej podejrzeń.
- Od dawna jej szukam; nie wiem nawet, czy jeszcze żyje - kontynuuje. - Wysłałem za nią najlepszego z moich podwładnych, ale od paru miesięcy nie daje znaku życia... W każdym razie nie osobiście.
- Rozumiem twoją stratę - kiwa głową Lona. - Chcieliśmy znaleźć Séarlana, możemy przy okazji rozejrzeć się za Dáenes.
- Dużo wiecie - mówi czarnowłosy po chwili namysłu, nie przestając się uśmiechać. - Więcej niż wyjawiliście, prawda? Nie opuścicie tego domu, dopóki się wam porządnie nie przyjrzę.
- Moglibyśmy stąd zniknąć w każdej chwili - informuje Djellia, która również się uśmiecha, ale ładnie i miło. - Nie zniknęliśmy tylko dlatego, że też nas gryzie ciekawość.
W zamian otrzymujemy tylko skinięcie i machnięcie ręką. Na korytarzu nie czeka żadna eskorta. Tak, oczywiście, sami trafimy do naszych pokoików. I z pewnością jeszcze tu wrócimy. A kiedyś może nawet mu powiemy, że jesteśmy dobrymi znajomymi pewnego młodzieńca, który go niedawno okradł. Wiem, pobożne życzenie. Ale chciałabym zobaczyć jego reakcję.

6 IX

J chyba nie tak to sobie wyobrażała, a Ellil już na pewno nie... Za to dla Lony i jej załogi coś takiego było wyraźnie na porządku dziennym. Mam na myśli podróż do światów zdominowanych przez elfy (jakkolwiek by to nie brzmiało... Elfy wpadają do świata i go dominują. Czyjkolwiek by przedtem nie był). Kiedy tylko dotarliśmy międzysferą w ich okolice, sferolot został porwany przez swego rodzaju karuzelę, prędką i nieustanną, nie dającą możliwości wysiadki. Za to w którymś momencie sama nas wyrzuciła. Gwałtownie i niespodziewanie. Do zupełnie losowego świata, który na szczęście znajdował się w obrębie pierścienia - przynajmniej tyle... Tylko że po dokładnych oględzinach okazał się mały, porośnięty lasami i obstawiony skrajnymi elfimi ekologami, których przebić mogłyby tylko driady i bardzo stereotypowi druidzi. W takim świecie nie moglibyśmy znaleźć Séarlana, co do tego byliśmy zgodni. W przeciwieństwie do innych rzeczy, jak na przykład czy można tu chwilę zostać i pobawić się wiatrem. J nawet by pozwoliła, ale za mocno męczyła ją ciekawość, co dalej. Mnie tym bardziej.
Z jednego świata do drugiego - i znowu karuzela. I znowu. I...

I tam była normalna, regularna wiosna. W tamtym pierwszym świecie. Musiałam o tym wspomnieć.