29 IV

- Nie wiem czy to wypada - westchnęłam, przeglądając się w wielkim lustrze; mimo wszystko nie mogłam zaprzeczyć, że fiołkowa suknia w srebrzyste kwiaty leżała na mnie świetnie - żebym tak wkładała strój po królowej... Czuję się jak profanatorka.
- Ucieszyłaby się - stwierdziła beztrosko Muirenn. - Ty też jak dotąd nie narzekałaś. Poza tym moje rzeczy byłyby na ciebie za duże, a chyba nie chciałabyś wystąpić w fartuszku pokojówki.
- No, raczej nie... Zaraz, co to znaczy "jak dotąd"?! - odwróciłam się gwałtownie, powiewając udrapowanym na ramionach szalem. - Mam rozumieć, że te wszystkie ciuchy, które mi pożyczyłaś... Teraz już wiem dlaczego jego wysokość tak dziwnie na mnie patrzył podczas wczorajszego obiadu.
- Nie, daj spokój. Takim maminsynkiem to on nie jest - uspokoiła mnie. - Już prędzej jego brat... Ale mniejsza o to. Skoro j a nie widzę przeszkód, żebyś nosiła dziś wieczorem tę suknię, to znaczy, że takich przeszkód nie ma.
- Brat? - zainteresowałam się. - Pierwsze słyszę. Też będzie na balu?
- Niedoczekanie - prychnęła czarodziejka. - Jeśli pamięta o rocznicy, pewnie przetańczy ją z tą wariatką z klejnotami we włosach.
Po tych słowach zasznurowała usta i miała zwarzony humor dopóki nie zapewniłam jej, że chętnie skorzystam z sukni. Szczerze mówiąc, najchętniej bym jej nie zdejmowała przez cały dzień.

Jak się później domyśliłam, irytacja wielebnego Oswina wynikała z decyzji Diarmaida, by na ten wieczór zbratać się z wrogiem... Nawet jeśli oficjalnie to już nie jest żaden wróg, a wręcz przeciwnie, towarzyszka broni. A ponieważ danserek miało być jak na lekarstwo, tajemnicza Caranilla została zaproszona z eskortą i nie musiało to być odczytywane jako oznaka nieufności. Jak się później okazało, rzeczona eskorta składała się z trzech ślicznych, srebrnowłosych dziewcząt, którym nawet czarne wzory na twarzach nie nadawały groźnego wyrazu. U samej Caranilli natomiast trudno było się doszukać takich "ozdób". Może i rękawy miała aż za długie nie bez powodu, ale już ramiona i dekolt pokazywała spokojnie. Nosiła powłóczystą bordową suknię z tiurniurą, wielkie kolczyki w kształcie motyli oraz misternie upięte włosy, w których srebro mieszało się z fioletem. Ten kolor stanowi oznakę władzy w tym świecie, czy jak?
Nie bardzo rozumiałam dlaczego to akurat danserek ma być za mało, bo jakkolwiek by nie obliczać, wypadało raczej odwrotnie; Muirenn jednak stwierdziła, że tak rzecze jego wysokość i że na pewno bez problemu urobię moich towarzyszy. Szeptałyśmy po kątach jak dwie konspiratorki. Ale doprawdy... Nie zabiera się na królewskie bale towarzystwa, w którym jeden zaciera ręce, gotów nakłonić k o l a c j ę do tańczenia, drugi uśmiecha się jakby wreszcie dostał szansę podboju świata, a trzeci... Trzeci narzeka, że nie ma co na siebie włożyć, po tym jak pożegnał się ze swym falbankowym stylem. Mnie zresztą też nie zabiera się na królweskie bale. Może tym bardziej.
Nie miał to jednak być wielki bal z przepychem, na mnóstwo gości - raczej miniatura, żeby nie rzec: karykatura. Nie da się inaczej w takich warunkach, chyba że jest się bezdusznym arystokratą, który nie martwi się o wojnę, a jedynie o własne rozrywki. Miała więc być lekka - ale przynajmniej ładnie wyglądająca - kolacja, muzyka grająca wyłącznie dzięki czarom oraz tańce pod gołym niebem, bo w sali balowej brakowało sufitu. A także części ścian.
Ktoś postronny mógłby się zastanawiać, gdzie w tym sens. Prawdę mówiąc, ja też mogłabym się zastanawiać. Jednak pewne rzeczy się po prostu zdarzają, śmiejąc się w twarz zdrowemu rozsądkowi i powadze sytuacji.

- Przyznam, że nie spodziewałam się odkryć w panu tak zdolnego tancerza, wielebny Oswinie - powiedziałam po skończonym tańcu, próbując powstrzymać cisnący mi się na usta uśmiech. Mój szanowny partner mógłby pomyśleć, że śmieję się z niego... Co w pewnym stopniu by się zgadzało, bo jakkolwiek świetnie znał wszystkie kroki (ja musiałam uczyć się naprędce), stawiał je sztywno i z napuszoną miną; ogólnie jednak czułam się po prostu jak w dziewiętnastowiecznej powieści. Właśnie dlatego nie zabiera się mnie na takie bale - żebym nie zwinęła się ze śmiechu, próbując dygnąć. Na szczęście jeszcze nie podeptałam nikomu butów... Głównie z tej przyczyny, że królowały tańce typu "niby to w parach, lecz jak najdalej od siebie". No, może myliłam czasem kroki, ale przynajmniej nie zgubiłam rytmu.
- Jak pani widzi, panno al'Wedd - kapłan dziwnie akcentował moje nazwisko - jego wysokość zaprosił na bal wszystkich, którzy nie opuścili miasta. Nie jest ich wielu, ale skoro pragną rozrywki, mogę im dawać przykład... Choć nie uważam, że to stosowne dla mojego stanu.
- Nie, skąd - naraz podeszła do nas Muirenn, która dla odmiany nie kryła uśmiechu. - Tylko potem będziesz to wspominał przy każdej okazji. Jak weteran wojenny swoje wyczyny sprzed lat. Może teraz, bohaterze, pójdziesz zatańczyć z Caranillą?
Oswin jak zwykle nie zamierzał marnować na nią słów, ukłonił się tylko i odszedł dostojnym krokiem.
- Jesteś moją dłużniczką - oznajmiła czarodziejka. - Gdyby nie ja, bez wątpienia zaklepałby sobie wszystkie tańce z tobą, a przecież nie zasługuje.
- Nie myśl, że zawróciła mu w głowie moja uroda - zachichotałam. - Po prostu chce mieć na mnie oko. Z jakiegoś powodu mi nie ufa.
- Nieufność jest na stałe przypisana jego religii - fuknęła Muirenn, ale zaraz poweselała. - Ty patrz jak sobie twoi koledzy poczynają. Podłapali sobie najlepsze partnerki.
Rzeczywiście, jak tylko muzyka znów rozbrzmiała, Kylph, Shyam i Tarquin ruszyli w tan z towarzyszkami (damami dworu?) Caranilli, która siedziała na honorowym miejscu przy stole i najwyraźniej nie zamierzała się stamtąd ruszyć. Nawet gdyby faktycznie Oswin poprosił ją do tańca, spotkałby się pewnie z odmową i odetchnąłby z ulgą.
- Czeka aż wreszcie przyjdzie jego wysokość - wytłumaczyła mi Muirenn, nie przestając koncentrować się na "dyrygowaniu" instrumentami. - Który z kolei czeka na przyjazd spóźnialskich... O, chyba się doczekał.
Ostatnie słowa wypowiedziała z zadziwieniem, pozwalając muzyce ucichnąć. Wszyscy tańczący zatrzymali się, słysząc dobiegający z zewnątrz tętent kopyt, coraz głośniejszy, coraz bliższy. Aż dotarli do pałacu tajemniczy jeźdźcy w złocistych zbrojach. Widzieliśmy ich przez moment przez wyrwę w ścianie, mignęli jak spadające gwiazdy...
A po kilku minutach na salę wszedł Diarmaid III, z bladym elfem o jasnych włosach po swej prawej ręce. Za nimi zaś podążało sześciu elfich wojowników, jasnych jak płomienie i strzelistych jak sosny.
- Tak jak obiecał nasz sprzymierzeniec Thanderil - król skinął głową jasnowłosemu (jakoś znajomo mi on wyglądał). - Ci oto Jeźdźcy Słońca przybyli nam z odsieczą.
- To są posiłki? - prychnęła Muirenn. - Lepiej niech się okażą bitni za trzystu.
Pozostali zebrani wykazali się większym entuzjazmem i powitali przybyszów wiwatami. A Caranilla z gracją podniosła się z krzesła i podeszła do Diarmaida z uśmiechem. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ani ona, ani jej eskorta nie mają skrzydeł, w przeciwieństwie do naszego komitetu powitalnego.
- Mam nadzieję, że wasza wysokość nie odmówi mi tańca - powiedziała tonem, który sugerował jakąś mroczną tajemnicę.
Uśmiechnął się uprzejmie i powiódł ją na parkiet, posyłając porozumiewawcze spojrzenie swojej czarodziejce. Ta mrugnęła łobuzersko i już po chwili instrumenty zaczęły grać z werwą i pasją. Większość gości ucieszyła się z tego; spletli się w tańcu zupełnie innym niż do tej pory, a ich władca i przywódczyni srebrzystych po prostu w nim królowali. Patrząc sobie w oczy jakby... Jakby toczyli pojedynek woli. Muirenn przyglądała się im spod zmarszczonych brwi... Może inaczej zrozumiała naturę tych spojrzeń, a może właśnie tak, a wcale jej się to nie podobało.
Usiadłam wreszcie przy stole i chwilę podskubywałam jakąś nieznaną mi potrawę, patrząc jak chłopaki nie rozstają się ze swoimi danserkami i czując się staro i samotnie. Trwało to jednak tylko ten jeden taniec, bo po nim przysiadła się do mnie... Caranilla.
- A więc to ty byłaś wśród tych gości, których Diarmaid zwinął nam sprzed nosa - przysunęła sobie bliżej krzesło i uniosła mój podbródek do góry, aby mi się dobrze przyjrzeć. Jakbym była jakimś ciekawym okazem... Nie pozostałam jej dłużna; z bliska zobaczyłam, że ma srebrne oczy i mały pentagram na prawym policzku. W przeciwieństwie do mojego, odwrócony.
- Koniecznie musisz złożyć wizytę mojej gromadzie - zdecydowała, chyba zadowolona z oględzin. - Wszyscy czworo musicie - dodała, zwracając wzrok w stronę tańczących. Poszłam w jej ślady i zauważyłam Muirenn pogrążoną w rozmowie z królem. Po chwili odłączył się od niej i skierował się ku nam. Obie wstałyśmy i dygnęłyśmy z wdziękiem... Powiedzmy.
- Czy zaszczycisz mnie tańcem, pani? - zapytał mnie, kłaniając się dwornie.
- Nawet gdybym chciała odmówić, nie wypadałoby mi - uśmiechnęłam się.
O ile poprzedni taniec był zbliżony do tanga, o tyle następny przypominał raczej walca. Pierwszy raz podczas tego balu wirowałam lekko i bez obawy, że się o coś potknę. Albo o kogoś. Albo, że spanikuję i ucieknę. Mój partner tym razem wyglądał na odprężonego i uśmiechał się pogodnie, a muzyka rozbrzmiewała łagodnie i wlewała mi się w duszę jak balsam.
- Co takiego powiedziała waszej wysokości Muirenn, że zaowocowało tym tańcem? - spytałam na koniec.
- Nic, czego bym sam nie widział - odpowiedział Diarmaid zagadkowo i ucałował moją dłoń. Później tańczył głównie z czarodziejką, którą dla odmiany naszło na skoczne i wesołe melodie. A ja postanowiłam odbić moich towarzyszy ich srebrnowłosym partnerkom - i miałam przy tym niezły ubaw.

27 IV

- Jedno mnie zastanawia - powiedziałam, próbując skupić wzrok na leżących wkoło książkach. Nie udawało mi się to; moje spojrzenie wędrowało po komnacie, na niczym się nie zatrzymując. Dobrze, że chociaż myśli...
Shyam i Tarquin na chwilę przestali myszkować w księgozbiorze i popatrzyli na mnie pytająco.
- Mam na myśli to, że ktoś użył mocy J-chan, żeby zamaskować własną - wyjaśniłam. - Przecież ta mała jest potężna, sami przyznacie...
- Takich jak ona na wiele stać - przytaknął Tarquin, przysuwając się bliżej kominka (o, a jednak w nim rozpalił?). - Ale czy to coś zmienia? My też się w ten sposób maskujemy... Przynajmniej dopóki ta czarodziejka nie zdejmie nam osłon.
- Dostaliśmy cząstkę mocy bezpośrednio od jej właścicielki - pokręciłam głową. - Ale kto jeszcze jest zdolny tę moc utrzymać i urobić według własnego widzimisię? To jakby trzymać w ręce trąbę powietrzną w plastikowym worku.
- Mówiłem - rzekł kwaśno Shyam. - Mogą mieć wtyczkę wśród naszych bóstw i demonów... Zanim coś powiesz na ten temat, przypomnę, że więcej ich pozostało przy życiu. Kto wie, co im chodzi po głowach.
- Nic na ten temat nie powiem - ucięłam. - Tak czy inaczej, przeciwnik musi być co najmniej tak silny jak J-chan, żeby móc...
- Niekoniecznie - przerwał mi ktoś miękkim altem, w którym pobrzmiewały nutki śmiechu.
- Jak długo się tu czaiłaś? - Shyam popatrzył niechętnie na Muirenn, materializującą się powoli, jakby chciała pochwalić się swoim magicznym konsztem. Albo zgrabną figurą - wyłanianie się z nicości było pewnie na to dobrym sposobem (nie żebym się na tym znała). Zwłaszcza, że miała dziś na sobie krótką i obcisłą sukienkę w takim samym kolorze jak jej włosy.
- Nie aż tak długo jak się obawiasz - uśmiechnęła się do niego leniwie. - Ale dość, by móc się włączyć do dyskusji.
- Słuchamy - mruknął niezbyt zachęcającym tonem. Nieco później miał mi powiedzieć, że "ta ludzka istota z niebywałym wścibstwem wtrąca się w sprawy, o których nie ma pojęcia", ale za nic nie miał zamiaru przegapić jakiejkolwiek teorii.
- Żeby zapanować nad czyjąś mocą nie trzeba koniecznie być silniejszym - wzruszyła ramionami królewska arcymagini. - Inaczej po co żerować na cudzym? Wystarczy jeśli moce mają podobną naturę.
- Czyli chaotyczną? - zamyśliłam się. - Ale to samo można powiedzieć o całej naszej czwórce, a przecież nawet nie umiemy sami zdjąć osłon.
- Może więc istota z tego samego gatunku albo uprawiająca ten sam rodzaj magii? - podsunęła. - My na przykład nie uważamy się za specjalnie słabszych od naszych wrogów, ale ich portal zdołał sforsować nasze bariery, przez co znaleźliście się tutaj...
Poderwałam się z krzesła, przewracając je przy okazji.
- To znaczy, że mamy wspólnych wrogów?! - wykrzyknęłam. - Dobrze wiedziałaś, czym był tamten portal, a dopiero teraz nam mówisz?!
- Oj, bo nasz przewielebny marudził, że to wy możecie się okazać tymi wrogami - Muirenn skrzywiła się zabawnie. - Ale ja nie zamierzam się nim przejmować dopóki na to nie zasłuży. Może przejdziecie się ze mną i porównamy nasze dane? - zaproponowała, podchodząc do mnie i obdarzając przeciągłym spojrzeniem moich towarzyszy.
- Ja pasuję - odrzekł Tarquin spokojnie. - Nie podoba mi się twój wzrok, czarodziejko.
- Dlaczego? - zdziwił się Shyam.
- Twarze ludzi mówią więcej niż by chcieli zdradzić - westchnął tamten, jakby musiał tłumaczyć małemu dziecku. - Gdybyśmy poszli wszyscy razem, to albo zwracałaby się tylko do nas dwóch, a nasza d r o g a Miya by przeszkadzała, albo też szeptałyby do siebie... Pewnie o nas.
- Tak? Wobec tego ja też zostaję - stwierdził zdezorientowany demon, a Muirenn wybuchnęła perlistym śmiechem i bezceremonialnie wyciągnęła mnie z biblioteki.
- Przyznaję, lubię plotkować o mężczyznach - długo jeszcze nie przestała się śmiać. - A ci mnie rozbrajają, wszyscy trzej.
- Ciekawe czy będziesz tak mówić, kiedy Kylph przestanie uczyć się pałacu na pamięć i zacznie płatać figle...
- Przeżyję to - uznała. - Ucieszyłam się bardzo, że przybyła jakaś sensowna kobieta do konwersacji, ale dobrze również, że sprowadziła takich panów, którzy nie są twardymi żołnierzami. Miałam spytać czy któryś jest twoim kochankiem, ale zauważyłam, że tak samo troszczysz się o całą trójkę - zakończyła, klepiąc mnie po ramieniu.
- Jeśli chcesz poderwać któregoś z nich, życzę powodzenia - powiedziałam słabo. - Ale nie wiedziałam, że tak widać tę troskę.
- Może jestem równie dobrą znawczynią psychiki jak twój ciepłolubny towarzysz - roześmiała się znowu. - Chyba wprawiłam się na jego wysokości; byłam przeznaczona na jego strażniczkę zanim się jeszcze urodził. Zna mnie całe życie i niczego przede mną nie ukryje.
Nie zapytałam, ile w takim razie ma lat, choć przez moment mnie korciło. Wyglądała najwyżej na trzydzieści - kiedy poważniała - ale wiadomo jak to jest wśród mistrzów magii.
- Co mówiłaś o tych wspólnych wrogach? - spróbowałam zmienić temat. Odetchnęłam z ulgą, kiedy mi się udało.
- Caranilla i jej gromada kraczą ciągle o międzyświatowym spisku i coraz mniej jestem przekonana, że to zwykła paranoja - Muirenn zmarszczyła brwi; nie raczyła wyjaśnić kim właściwie jest Caranilla, jakby to było oczywiste. - Może w waszym przybyciu tkwi nawet więcej przeznaczenia niż sądzi jego wysokość.
- Można by pomyśleć, że jesteście w stanie wojny właśnie z tą... gromadą - odezwałam się, mając nadzieję na uzupełnienie luk w wiedzy.
- Och, byliśmy. Teraz jesteśmy w stanie zawieszenia broni - żachnęła się. - Tamci nie lubią tak samo nas, jak i ich.
- Dlaczego?
- Dlaczego ich? Właśnie przez tę głupią wojnę, idiotyczny powód, ale dobry jak każdy inny. A dlaczego nas?... - czarodziejka potrząsnęła jasną czupryną. - To już historia jego wysokości i on ci ją powinien opowiedzieć.
Zrzedła mi mina, bo już podświadomie nastawiałam się na opowieść, ale Muirenn zacięła się w sobie i tylko spoglądała w przestrzeń. Najwyraźniej czuła się pewniej, rozmawiając o facetach, niż o wojnie.
Wyszłyśmy na taras, nad którym rozciągało się fioletowe niebo. Wiedziałam już, że ten kolor nie jest naturalny, a jedynie wywoływany przez magiczną barierę; tym razem jednak wydał mi się ciemniejszy. Było południe, tymczasem słońce zniknęło... Zasłonięte przez chmury? Nie, to na pewno nie były chmury. Przypatrzywszy się lepiej, zdołałam rozróżnić wiele czarnych skrzydeł.
- Cienie?... - wyrwało mi się. Głos miałam zduszony, ale Muirenn dobrze zrozumiała.
- Bez obaw, nie sforsują bariery - z jakiegoś powodu w jej wzroku było współczucie. - Za dobrze się znam na swojej robocie.
- Często tu przylatują? - spytałam szeptem.
- Latają gdzie tylko chcą, ale nawet jeśli upatrzą sobie jakiś świat, jego klęska nie jest nieunikniona - ona naprawdę próbowała mnie pocieszać, jednak spojrzenie przeczyło dziarskiemu tonowi głosu.
- Ale...? - nie dałam się zbyć.
- Ale Thanderil powiada, że Wędrująca Ciemność pokumała się z jakimiś Dziećmi Chaosu - westchnęła. - Jeśli z tymi samymi, co... Ech, nieważne. I tak się nie poddamy.
- Thanderil to ten gość, który tak się przed wszystkimi kryje? - podchwyciłam, nie chcąc jej dłużej martwić.
- Ten sam - potwierdziła czarodziejka. - Jest elfem, więc pewnie nie chce marnować na nas swego olśniewającego uroku... Nie żeby jakiś miał.
Zachichotałyśmy obie jak małe dziewczynki i tak nas zastał kapłan, który wkroczył na taras z wyniosłą miną.
- Jego wysokość król Diarmaid kazał przypomnieć, że pojutrze urządza przyjęcie - oznajmił sucho. - Dokładnie w rocznicę śmierci swej nieocenionej matki.
- Co w tym dziwnego? - Muirenn nie kryła niezadowolenia z jego przyjścia. - To tradycja. Wszyscy wiedzą, że królowa matka słynęła z umiłowania bali.
- Ale t e n bal ma być na cześć gości - ostatnie słowo Oswin wręcz wywarczał.
- Z gościnności też - czarodziejka nie dała się zbić z tropu. Kapłan zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem i opuścił nas z widoczną ulgą.
- To chyba lepiej, że Thanderil się nie pokazuje - taka sama ulga pojawiła się w głosie Muirenn. - Jeden irytujący typ w pałacu wystarczy.

26 IV

Przyznaję, że nie spodziewałam się takich ceremonii i ceregieli w mocno podniszczonym pałacu na spalonej ziemi, gdzie wszyscy trwali w pełnej gotowości. Ale cóż, mimo wszystko to jednak pałac. I podjęto nas z honorami... Już o mało nie napisałam z rozpędu "należnymi", ale niby z jakiej racji?
- Nie śmiem proponować, byście czuli się jak u siebie w domu - powiedział nam Diarmaid III z Dynastii Gemedes, gdy jego nadworna arcymagini sprowadziła nas do pałacu. - Rozgośćcie się jednak na tyle, na ile to możliwe.
- Wasza królewska mość, nalegam na ostrożność! - szeptał mu scenicznie niewysoki mężczyzna w kapłańskiej szacie z symbolem płomienia na każdym rękawie. Jego sztywne włosy, zaczesane do tyłu, wyglądały jak czarne pióra, ale z twarzy przypominał raczej rybę. - Tej kobiety przeznaczenie nie uwzględniło, poza tym przyjrzyj się znakowi na jej obliczu. Bez wątpienia jest podstawiona przez srebrnych...
- Nie wyrzucę nikogo z moich włości, nawet gdyby przybył od Caranilli - głos naszego wybawcy nie niósł ze sobą gniewu, a jedynie spokój, ale sprawił, że kapłan natychmiast zamilkł, a jasnowłosa czarodziejka uśmiechnęła się z satysfakcją.
Nie miał korony ani nawet tronu, ale zrobił na mnie wrażenie króla w każdym calu. Władcy, który budzi uwielbienie poddanych i szacunek wrogów, nawet się zbytnio nie wysilając. Gdyby tylko nie miał takich smutnych oczu... Niestety wojna robi swoje, zostawiając po sobie spustoszenie - takie piękne miasto tu... kiedyś było - i troskę. Nie wiem jeszcze przeciw komu jest prowadzona i co mają z tym wspólnego tamci srebrni, podobnie jak nie rozumiem, o co chodzi z tym przeznaczeniem.
Może czarodziejka Muirenn, która podjęła się roli naszej przewodniczki, oświeci mnie w tej materii? Na razie dostałam w miarę porządną komnatę tylko dla siebie i swojego pamiętnika, i zastanawiam się, gdzie podział się Kylph i co planuje zbroić. Wiem przynajmniej, że Shyam i Tarquin okupują bibliotekę, a raczej komnatę, do której przeniesiono ocalałe książki, gdy z głównej biblioteki zostały gruzy.
Nie ma tu wielu ludzi... To znaczy, są żołnierze, ale ich obecność jest ledwo zauważalna - zwykle stoją na baczność jak posągi i czekają nie wiadomo na co. Są też niedobitki służby, przemykające po pałacu cicho niczym koty. Jest Muirenn i Oswin, sceptyczny kapłan boga sprawiedliwości. A, no i jest jeszcze jeden gość, podobno cudzoziemiec, który przybył z propozycją wsparcia w zmaganiach z wrogiem. Na razie go nie spotkałam, zdaje się, że rozmawia wyłącznie z królem.
Niby moglibyśmy wrócić do J zanim podniesie raban, że ukradłam jej Shyama, ale za bardzo jestem ciekawa, czego od nas chcą w tym nieznanym świecie pod fioletowym niebem. Dziwne, ale mam wrażenie, że gdybym należała do tej rzeczywistości, naprawdę czułabym się tu jak u siebie. Jakbym wróciła do upragnionego domu.
Żeby tak jeszcze nie kłuło mnie wewnątrz na myśl, że... Że mogłam zwrócić te wypożyczone książki p r z e d wyprawą do podziemi!

25 IV

Tytuł tego zapisku mógłby brzmieć: Podążaj za pikającym licznikiem... A potem standardowo - do króliczej nory, a z niej do krainy czarów... Czy coś w tym guście. Wszem i wobec wiadomo, że uwielbiam gdy wszelkie standardy i kanony zostają nagle rozsypane i można z nich układać jakieś kubistyczne potworki.
Albo lepiej abstrakcyjne, ten rodzaj sztuki przynajmniej bywa ładny.

- W życiu czegoś takiego nie widziałem - westchnął jeden z czwórki wydelegowanych z grupy Shyama. - Jak to możliwe, że nikt tego nie strzeże?
- Może to pułapka, a my daliśmy się w nią zapędzić - zamyśliła się stojąca obok niego dziewczyna w okularach-połówkach. Nie wydawała się jednak szczególnie tym zmartwiona.
Rzeczywiście, dotarliśmy pod bibliotekę, znalazłszy przejście ukryte w podłodze. Ktoś się tam dobrze zadomowił, choć w tej chwili chyba nie było go w domu. Zanim przyszliśmy, ciemna grota była pusta... Jeśli nie liczyć wiszącego na środku kręgu mocy, płonącego błękitno-fioletowym ogniem.
- Co to może być? Jakiś generator magii, miejsce gdzie ją składują? - kolejny z czwórki podszedł bliżej i najpewniej spróbowałby dotknąć, gdyby Shyam go w porę nie odciągnął. Mnie jednak nikt nie zatrzymywał.
- Jak dla mnie to po prostu portal - powiedziałam, przyglądając się uważnie. - Jeśli prowadzi do miejsca, z którego przybył przeciwnik...
- Myślisz, że ten przeciwnik jest tak głupi, by nam pod nos podstawić portal do swojej kwatery? - odezwał się Tarquin z krzywym uśmiechem. Zawsze kiedy się nie wściekał o swoją niedolę, sprawiał wrażenie jakby z nas drwił. I w ogóle ze wszystkiego.
- Właściwie w t a k i e zbiegi okoliczności to nawet ja nie powinnam wierzyć - przyznałam. - Zresztą takich portali może być więcej. Na całym świecie.
- Znaczy, powinniśmy rozszerzyć naszą akcję na resztę świata? - upewniła się okularnica, a jej koledzy wydali okrzyki radości.
- Bardziej mnie niepokoi, że to miejsce jest osłonięte - mruknął Shyam. - Ktoś wykorzystuje nasze środki przeciwko nam...
- Xai wspominał, że przez jakiś czas przynęta z mocy J-chan działała, aż nagle przestała - przypomniałam sobie. - Może właśnie po to ją zbierali? To by znaczyło, że sporo wiedzą o naszych posunięciach...
- Albo że ktoś od nas im pomaga. Zresztą jedno nie wyklucza drugiego.
- Naprawdę szkoda, że nie ma nas tu w komplecie... Ellil mógłby pomóc, Taranis też.
- Aislinn też - przyznał demon ku mojemu zdziwieniu. - Ale nie, ona znów ugrzęzła w tym swoich ruinach. Wyobrażasz sobie jak będzie gardłować o naszej nieostrożności, kiedy wróci?
Pokiwałam głową z westchnieniem. Trwaliśmy tak, zatopieni w rozmowie i za późno zauważyłam, że Kylph podkrada się do portalu i bez namysłu wkłada w niego rękę...
- Zostaw!! - krzyknęłam, podbiegając do niego, ale zanim zdążyłam go odciągnąć, potknęłam się, wpadłam na jeszcze kogoś, ktoś chwycił mnie za ramię...

A potem szaleńcze spadanie, zupełnie niekontrolowane spadanie, odbijając się od chropowatych ścian migoczącego jaskrawymi barwami wylotu. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego portalu...

Aż wylądowaliśmy na ostrych kępach trawy - ja, Kylph, Tarquin... I Shyam, kompletnie zdezorientowany, żeby nie powiedzieć: przestraszony.
- No. To jest ta kryjówka wroga? - kłopotnik podniósł się jako pierwszy, z zupełnie beztroską miną.
- Na pewno nie - zaprzeczyłam z przekonaniem. - Mam wrażenie, że droga urwała się w połowie zamiast doprowadzić nas na wyznaczone miejsce.
- Po czym to można poznać? - zainteresował się.
- Czułam, że przejście zamyka się na drugim końcu - westchnęłam. - Może ktoś celowo wysadził nas wcześniej.
- Bez wątpienia dbają o nasz zmysł estetyczny - stwierdził Tarquin z przekąsem, rozglądając się. Ja też powiodłam wzrokiem wkoło i zobaczyłam czarne kikuty traw, a dalej spalone pnie drzew, mnóstwa drzew...
- Kto mógł to zrobić? - Shyam aż westchnął z wrażenia.
- Dlaczego nie zakładasz, że to dzieło natury? Jakaś burza mogła wywołać pożar - zauważył Kylph.
- Nie taki. Napotykałem w życiu różne bóstwa natury, zauważ. Jeden taki potrafił siać spustoszenie w ten sposób, całkiem jak tutaj...
Gdzieś w górze zatrzepotały skrzydła. Duże. I dużo.
- Ale to bez sensu. Po co palić las i łąkę?
- Może żeby coś wypłoszyć - podsunął Tarquin. - Albo kogoś.
- Ileż mądrości tu pada - prychnął ktoś, stając lekko na ziemi. - A ile niewiedzy, jak na istoty, które przybyły t a m t y m portalem.
Obejrzeliśmy się prędko, stając twarzą w twarz z tym kimś. Okazał się wysokim mężczyzną o długich, srebrnych włosach i ostrych rysach twarzy, nadających mu wygląd drapieżnego ptaka. Nosił szarą kamizelkę i spodnie; widać było, że ramiona i tors ma pokryte czarnymi liniami, układającymi się w niesymetryczne wzory. Wyglądały jak barwy wojenne i sprawiały groźne wrażenie, ale najbardziej imponujące były wielkie, srebrzyste skrzydła, których odgłos słyszałam wcześniej. Nie był zresztą sam - jeszcze kilkoro mężczyzn i kobiet sfrunęło za nim z nieba. Wszyscy byli podobnie "umaszczeni" i byłam pewna, że oczy również mieli srebrne.
- Mam nadzieję, że wam się tu podoba - przemówił ten pierwszy z obłudnym uśmieszkiem. - Nasza przywódczyni na pewno zechce zamienić z wami słówko lub dwa.
Zanim jeszcze skończył mówić, pozostali jak na komendę wykonali dziwny gest - zakręcili prawą dłonią nad lewą, jakby obracali korbami młynków - i nagle każde z naszej czwórki znalazło się w kokonie splecionym ze świetlnych nici. Wydało mi się, że rozpoznałam ten czar; podobnych używała Lilly, ale miały inną aurę. Czy to jednak było najważniejsze w tej chwili? Na obcym terenie, nieosłonięci, nieuważni... Nieosłonięci? Minęła zaledwie chwilka, a wszystkie kokony pociemniały na fioletowo i rozsypały się bez śladu.
- Co... Kto to zrobił? - wysyczał nasz napastnik. - Muirenn?!
- Nie - odpowiedział nowy głos, głęboki i tnący jak sztylet. - Ale już miałem wydać jej rozkaz.
Srebrnowłosy zacisnął zęby i pięści, a jego towarzysze cofnęli się o krok, co mu się nie spodobało.
- Zabralibyśmy ich stąd w mgnieniu oka... Wasza wysokość - powiedział, starając się stłumić gniew. - Nie musielibyście się nimi kłopotać...
- To żaden kłopot - przerwał mu wysoki przybysz w srebrno-fioletowej szacie, wysuwając się przed nas. Twarz miał szlachetną, a czarne włosy długie do ramion i częściowo związane. Towarzyszyła mu niewiele niższa kobieta w skąpym stroju o podobnych barwach, z krótką, jasną czuprynką.
- To raczej wy narobilibyście problemów Caranilli - to ona przemówiła jako następna. - I tak ma już spory... Chaos w swoich szeregach.
- Co ktoś taki jak ty może o tym wiedzieć, czarodziejko? - rzucił któryś z pozostałych skrzydlatych. Nie raczyła odpowiedzieć słowami, a jedynie uśmiechem. Bardzo ładnym, swoją drogą.
- Tych czworo n a m się należy - upierał się przywódca srebrnowłosych. - Oni są...
- Są na mojej ziemi i są moimi gośćmi - dokończył spokojnie nasz wybawca. - Wy też weszliście na mój teren i byłbym niepocieszony, gdybyście złamali reguły paktu.
Tamten tylko zmełł w ustach kilka słów w sykliwym, nieznanym mi języku i dał swoim towarzyszom znak do odlotu. Na pożegnanie jednak obdarzył nas spojrzeniem, z którego łatwo było odczytać obietnicę.
- Łatwo ich usadzić - skomentowała blondynka.
- Z pewnością tylko do czasu, Muirenn - czarnowłosy pokręcił głową, a następnie zwrócił się do nas: - Podejdźcie teraz do mojej czarodziejki i nie obawiajcie się.
- Doprawdy? - odezwał się Shyam. - Z jednej niewoli w drugą?
- Z łańcucha na aksamitną tasiemkę? - dołączył Tarquin, na co Kylph spojrzał na obu z politowaniem. Miałam ochotę zdzielić wszystkich trzech po głowach.
- Kiedy mówiłem, że jesteście moimi gośćmi, nic innego nie miałem na myśli - uspokoił ich nieznajomy. - Jeśli dobrze myślę, to właśnie na was czekamy od dawna.
No, tym to nam zabił klina... Ale zanim zdążyłam zastanowić się nad jego słowami, czarodziejka podeszła i najpierw posłała chłopakom uśmiech zadowolonego kota, a potem objęła mnie przyjaźnie ramieniem.
- Nareszcie coś nowego - szepnęła mi, zanim dokonaliśmy kolejnego skoku w przestrzeni.

24 IV

Przez ostatnie kilka dni nic specjalnego się nie działo. Ot, Aislinn postanowiła pojechać na trochę na swoje wykopaliska, banda... znaczy, grupa wywiadowcza Shyama biegała pewnie po mieście ze swoimi licznikami, a Xai zadzwonił, że jutro wieczorem po nas wpadnie... No dobrze, to akurat dało mi do myślenia. Nie na temat: gdzie chce nas zabrać, a dlaczego właściwie nas o tym uprzedził, zamiast po prostu wpaść znienacka, władować nas do tej fikuśnej limuzyny i... Może jest przepracowany, a może jego plan ma jakieś drugie (trzecie, czwarte i piąte) dno.

Ponieważ nasz skład został uszczuplony o jedną osobę, tym razem w samochodziku (czy to ich jedyny środek transportu?) było więcej miejsca i dało się oddychać. Dotarliśmy do bazy operacyjnej Shyama, zastanawiając się, dlaczego wezwał nas do siebie tak nagle i gorączkowo. To chyba jakaś epidemia.
- Co się stało? - spytałam go prędko, zaniepokojona.
- O n i znaleźli coś, co pewnie wam się spodoba - odpowiedział zgryźliwie, a kilka osób przy komputerach przytaknęło wesoło.
- Znaleźliście coś? No to mówcie, szybko!
Głos zabrała, triumfalnie niczym zwycięska królowa, dziewczyna o rudych lokach:
- Rzeczywiście, zaczęliśmy sprawdzać wibracje mocy takiej jaką mają te wasze... Osłony? I bardzo dobrze, bo inaczej przeoczylibyśmy coś sporego i kto wie czy nie groźnego.
- Pomyślałbym, że J wróciła, gdyby tylko nie była takim małym tchórzem - burknął Shyam. - Poza tym raczej nie chowałaby się w takim miejscu.
- W jakim miejscu? - zainteresował się Kylph.
- Odczyty wskazują, że pod biblioteką - poinformowała rudowłosa. - I nie rozumiem dlaczego się tak dziwicie, przecież to wy nam ten pomysł podsunęliście...
- Jutro z samego rana idziemy wyjaśnić tę tajemnicę osobiście - dodał któryś z jej kolegów. - Musimy jeszcze dobrze spradzić sprzęt, ułożyć plan i postanowić, kto właściwie idzie...
- My - zdecydowałam.
- A przypadkiem nie czekamy jutro na Xaia? - przypomniał Kylph.
- Na zwiady idziemy rano, tak? - machnęłam ręką. - Xai przyjedzie wieczorem. I wtedy pewnie będziemy mieli go o co wypytywać...

20 IV

Czuję się nie bardzo na swoim (na bardzo nieswoim?) terenie i nie wiem, od czego zacząć, żeby był w tym jakiś sens. Raczej odrzucę wysiłki by brzmieć literacko i poinformuję, że z samego rana przyjechał taki niewysoki chłopaczek o wyglądzie wzorcowego geniusza komputerowego, zapakował całą naszą czwórkę do starego samochodziku, w którym czuliśmy się jak sardynki w puszce, a potem zabrał na ekscytującą przejażdżkę. Samochód co chwilę parskał, prychał i podskakiwał, i było ekscytująco, słowo daję. Później były zawroty głowy, jakiś szary, odrapany budynek i zejście do sutereny, na której drzwiach wymalowano napis: Kawiarenka internetowa. Tyle, że zasłaniała go wyrwana z zeszytu kartka, głosząca: 7ajna 8aza 0peracyjna. W rzeczy samej, tajna.
- Ta epoka, nie dość, że zbyt wybłyszczona, jest też niepoważna - skomentował Shyam, kiedy zobaczył nasze miny. - Oni traktują ratowanie świata jak zabawę. Ich mózgi tkwią po uszy w tej całej "wirtualnej rzeczywistości" - burknął, nie rozumiejąc, dlaczego nasz przewodnik nagle zaniósł się śmiechem.
- Przestałbyś wreszcie zrzędzić jak stara baba - uciszyła go dziewczyna o rudych lokach, odwróciwszy się od ekranu jednego z wielu komputerów. - Może jak już nasza misja się powiedzie, skończymy z elektrycznością i wrócimy na drzewa, ale dopiero wtedy.
Nie mogłam powstrzymać chichotu, rozglądając się w międzyczasie po pomieszczeniu i dochodząc do wniosku, że Ellil i Taranis rzeczywiście mieliby tu sporo do roboty. Natomiast gdyby nie jasność bijąca od monitorów (oraz zwieszająca się z sufitu smętna żarówka na kabelku), panowałby nieprzebrany mrok i wtedy Shyam by pewnie nie marudził. W kącie złożone były dziwne urządzenia, przypominające butle tlenowe z rurami, a może lufami. I chyba złożone z losowych części ze złomowiska, za to przez kogoś, kto dobrze wiedział, co chce z nich złożyć. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Nie trzeba było wiele czasu, by zebrało się wokół nas stadko młodych speców od technologii z jakimiś świecącymi... Licznikami? Chodzili z nimi dokoła nas, marszczyli brwi, coś porównywali.
- A mówiłeś, że dostaniemy ciekawy materiał - jeden z nich przyciągnął tu Shyama za rękaw. - Tymczasem wszyscy emanują zupełnie tak samo jak ty.
- Wypraszam sobie! - zirytowała się Aislinn. - JA emanuję tak samo jak ON?!
- Czyżby te osłony od J aż tak zagłuszały naszą własną moc? - zaczęłam myśleć na głos.
- Ale przecież jej nie niwelują - zauważył Kylph, oganiając się od dwóch dziewcząt, ciągnących go za uszy. - Czy nadal będę tak samo emanować, jeśli zrobię tak?
Skoncentrował się, wskutek czego jeden ze stolików zrobił kilka kroków w przód, a użytkownik stojącego na nim komputera miotał się wkoło w popłochu.
- Tak - odpowiedziały zgodnie dziewczęta, patrząc na swoje liczniki.
- Co oznacza, że to dziecko dysponuje niezwykłą potęgą - stwierdził zamyślony Tarquin. - Kim właściwie jest? C z y m jest?
- Właściwie... Sama nie jestem pewna - bąknęłam z udaną skruchą, na co zmierzył mnie ironicznym spojrzeniem.
- Zaraz, zaraz! - w tej samej chwili dopadł mnie zaniepokojony Shyam. - Co to znaczy, osłony od J?! Masz na myśli, że wszyscy takie mamy?!
- Jeśli sam nie wiesz, co cię chroni, powinieneś spytać samej J - podsunęłam, bo nie sądziłam, że będzie miał ochotę rozmawiać o tym z Xaiem. - Oczywiście, jak tylko wróci.
- To znaczy, że co, mamy jednak sprawdzać ludzi, którzy tak emanują? - zwróciła się do demona rudowłosa przy komputerze.
- Odbieraliśmy takie sygnały przez jakiś czas - wyjaśnił nam rozczochrany chudzielec. - Później ucichły, tak jak i wszystko inne... Aż do niedawna. Zresztą przyzwyczailiśmy się, że ta obca moc jest zupełnie inna i to jej mamy pilnować...
- To pewnie Xai wypuszczał przynęty w świat - skomentowałam. - I wypłoszył nimi przeciwnika.
- Myśli, że jego pomysły są najlepsze - Shyam skinął głową z rozdrażnieniem. - Wciągnął do akcji siły specjalne i wydaje mu się, że nikt tego nie zauważa. Ale dlaczego nie, możecie sprawdzać...
- Biblioteka - przypomniał sobie Kylph.
- Racja! - dołączyłam. - Sprawdźcie bibliotekę! Tam jest magii w bród i kto wie, kiedy coś się tam przyczai.
- Nie pozwalam! - zaprotestował niespodziewanie demon. - Żadnego buszowania po m o i m sanktuarium!!
- Po czym? - chyba cała jego grupa obdarzyła go tym samym spojrzeniem. Litościwie nie sprecyzuję jakim.
- Gdzieś ty znalazł takie towarzystwo? - zapytała współczująco Aislinn.
- Sama mnie w nie wpakowałaś - burknął. Szkoda tylko, że nie chciał wyjawić szczegółów.

18 IV

- Jedno mi tu nie pasuje - stwierdził Kylph, kiedy zdałam mu relację z wczorajszego dnia. - Mówisz, że takich książek jest tam więcej?
- No, całkiem sporo - przytaknęłam.
- Znaczy, całkiem sporo magii - wywnioskował. - Dlaczego w takim razie ten tajemniczy przeciwnik nigdy nie zaatakował biblioteki? Nie wydaje ci się to podejrzane?
Kiwnęłam głową, jednocześnie spoglądając na książkę, którą wcisnął mi Shyam. Nie mam pojęcia dlaczego zainteresował się właśnie nią - powinien raczej uznać ją za bezużyteczną. Jak i każdy, komu wpadła w ręce. Co mogła robić w bibliotece książka bez tytułu, bez autora i bez treści? Czekała aż jakieś słowa do niej wpadną? Czy wręcz przeciwnie, wszystkie już z niej zniknęły?
- A już się nastawiałam na ciekawą opowieść - mruknęłam do siebie.
Kylph zamyślił się na chwilę i nagle jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Właśnie! - zawołał. - A słyszałaś taką o stu kobietach w pociągu?
- Słyszałam...
- A niech to - zmartwił się. - Przez moment miałem nadzieję, że się jej wreszcie pozbędę i oboje będziemy szczęśliwi. A ty swoją już komuś opowiedziałaś?
- W życiu bym jej nie powtórzyła - prychnęłam. - Była zbyt surrealistyczna i psychodeliczna. Zbyt obrazowa na moje możliwości.
- Tak? - zainteresował się Kylph. - Bo moja była wręcz liryczna... Ej, ale przecież nie chodzi o to, żebyś ją powtarzała, tylko żebyś ułożyła własną, nie?
Zagapiłam się na niego, najpewniej z bardzo głupią miną.
- Niby dlaczego?
- Jak to, nie wiesz? - zdumiał się szczerze. - Przecież jak się usłyszy tę historię, trzeba ją ułożyć na nowo, a potem opowiedzieć tylko jednej osobie... I tak za każdym razem jest przekazywana inaczej. U ciebie nie ma tej tradycji?
- Nigdy o niej nie słyszałam - przyznałam. - Nie dostałam instrukcji obsługi... A ty od kogo ją dostałeś?
- Od Cirnelle, podczas mojej pierwszej wizyty - odpowiedział smętnie. - Uznała, że nawet ona nie powinna dawać kłopotnikom materialnych podarunków.
- Ale to było lata temu, prawda? I jeszcze nikomu nie opowiedziałeś?
- Nie jestem najlepszy w układaniu historii, wiesz... Zresztą nie opowiedziałbym jej jakiejś nieznanej osobie, też coś!
- Doprawdy? - mruknęłam. - Ciekawe, bo mnie opowiedział ją ktoś, kogo pierwszy raz w życiu spotkałam... Nieważne. W takim razie mogłeś opowiedzieć Lonie albo siostrom, albo...
- Otóż właśnie nie mogłem - przerwał. - Bo wtedy Lona by się dowiedziała, gdzie trafiłem razem z jej siostrą... No, teraz już wie, więc właściwie mogę to przemyśleć.
Zaśmiałam się cicho i potargałam mu włosy. Dziwne, że nigdy wcześniej nie słyszałam o takiej tradycji, aż mi wstyd za siebie. A może nie powinno, bo w tym czasie byłam bardziej zajęta oganianiem się od sprawy Kryształów Niebios i miałam prawo nie zwracać uwagi na inne rzeczy. Albo może u nas czegoś takiego faktycznie nie było.

17 IV

Niewiele więcej się zdarzyło. Xai załatwił nam hotel ("Odwdzięczycie mi się swoją pomocą"), a potem się zmył, twierdząc, że musi pilnować, by te ludzkie siły specjalne sobie czegoś nie zrobiły. Zdążyłam jeszcze zapytać, co ma na myśli - łudziłam się, że mi odpowie - ale zaproponował bym raczej pogadała z Shyamem, bo zdaje się, że trochę się stęsknił. Dobre sobie...
Co to J mówiła? Że zaczytywał się opowiadaniami Moriany?...
Każdy pretekst do odwiedzenia biblioteki jest dobry, postanowiłam więc wybrać się tam jak tylko odeśpię wrażenia.
- Niedobrze, że pozwoliłaś temu demonowi wymknąć się tak prędko - oznajmił z kwaśną miną Tarquin. Zaciągnęłam go ze sobą, wiedząc, że nie ja jedna czuję się wśród książek jak w domu... Kylph zwiał z samego rana, zostawiając kartkę, że wróci i mam się nie martwić (akurat!), z kolei Aislinn została w pokoju, co chwilę wykonując jakieś telefony związane z pracą, a przynajmniej tak wywnioskowałam z zasłyszanych strzępków rozmów. Zresztą tutejsze Siły Wyższe to banda konspiratorów (nie żeby nie odnosiło się to do jakichkolwiek Sił Wyższych), nie wtrącałabym się w ich plany gdyby to nie był mój obowiązek.
- Czy to oznakę troski słyszę? - zdziwiłam się mile. - Wyzwalasz się ze szponów obojętności?
- To nie moja sprawa, ale nie powinnaś mu ufać - Tarquin uśmiechnął się nagle, takim uśmiechem, który mówił "mi też nie".
- Nikt nie twierdzi, że mu ufam - wzruszyłam ramionami. - Patrzę na niego jak na kogoś wartego opisania... Podoba mi się jego styl.
- To fakt - przytaknął, nie przestając się uśmiechać. - Dlatego właśnie źle, że nie możemy mieć go na oku.
- Do czego zmierzasz? Chciałbyś porównać notatki i wymienić doświadczenia? - jakoś opanowałam chichot.
- Może stać za waszymi kłopotami. Nie pomyślałaś o tym?
- Nawet jeśli miał jakieś konszachty z przeciwnikiem, t e r a z nam pomaga.
- Tym bardziej odradzam ufanie mu. Może w krytycznej chwili będzie musiał wybierać, po której stronie stanąć, co wtedy?
- Bez wątpienia na t y m się świetnie znasz - skomentowałam kwaśno, ucinając tym samym rozmowę. Tarquin prędko odwrócił wzrok i ponownie zamknął się w sobie. Ależ ze mnie nietaktowna istota, a fe.

Shyama znalazłam w czytelni, przy stoliku, na którym leżał pokaźny stos książek - czy zamierzał je przeczytać w jeden dzień, czy może był tu stałym gościem? W tej chwili jednak nie czytał, a siedział odchylony do tyłu, z przymkniętymi oczami, jakby drzemał.
- Pobudka - pochyliłam się nad nim, przyglądając sie przy okazji. Chyba już się przyzwyczaił do współczesnej mody (a na krawędzi stolika leżały ciemne okulary).
Powoli uniósł powieki i spojrzał mi prosto w oczy.
- Dwa księżyce wzeszły na niebie - odezwał się głucho. - Za co jestem karany takim widokiem?
- No, wszystko z tobą w porządku - odetchnęłam. - Bo w pierwszej chwili się przestraszyłam. Co słychać?
- Mówiłem wszystkim, że mają mi nie przeszkadzać kiedy tu jestem - powiedział jeszcze nie całkiem przytomnie. - Ale ciebie wtedy nie było, racja... Za długo cię nie było.
- Tak mówisz? - zainteresowałam się. - Słyszałam, że masz mi coś do pokazania.
- Bo mam. Chodź - szybkim ruchem podniósł się z krzesła, chwycił mnie za rękaw i wyciągnął z czytelni. Po drodze zdążyłam jeszcze zerknąć na zbiorek na stoliku - o zgrozo, sama literatura popularnonaukowa...
Zaprowadził mnie do działu fantastyki, do dobrze mi znanych półek z najbardziej niezwykłymi książkami jakie widziałam w tym świecie. I najzwyczajniej w świecie wręczył mi opowiadania Moriany.
- Dlaczego w tym występujesz? - zapytał natarczywie. - Autorka pisze o tobie "Kropla Rosy", ale to ty, bez wątpienia. Tak samo promieniejesz, aż mam ochotę uciec.
- Masz ochotę uciec na widok ksiązkowego opisu?
- Potrafię sobie wyobrazić - prychnął. - Mogłabyś zająć wakat po Aylin i chodzić z księżycem we włosach.
- Już mi proponowano etat demona miłości, tego nie przebijesz - pokręciłam głową. - Mów lepiej do czego zmierzasz.
- Gdzie jest ta kraina? - podjął, a w oczach miał jakiś obłęd. - Czytając o niej czułem się jakbym wrócił do domu. Powiedz mi!
- Shyam, ja tam nigdy nie byłam - westchnęłam. - Nie wiem dlaczego ktoś mnie umieścił w tej książce, to jedna z tajemnic, które chciałabym wyjaśnić. Zwiedziłam wiele światów, ale tego nigdy...
Przykro mi się zrobiło, kiedy zobaczyłam, że blask w jego oczach gaśnie. Miejscem akcji opowiadań była Kraina Czarów, w której każda istota nadprzyrodzona znalazłaby miejsce, z której być może przychodzi natchnienie, ale nie przypuszczałam, że akurat Shyam jako pierwszy do niej zatęskni.
- W takim razie weź jeszcze to - rzekł zgaszonym głosem, podając mi inną książkę. - Jest tu od miesiąca, jeszcze jej nie czytałaś.
- To takie ważne? - zdziwiłam się.
- A nie uważasz tego za ważne? - zapytał z takim samym zdumieniem. - Te książki nie są zwyczajne, pochodzą ze snów jednej z bibliotekarek, wiedziałaś o tym?
- Coś mi się obiło o uszy - przyznałam. - Ale sądziłam, że powiesz mi o czymś związanym z inną tajemnicą. Znikającej magii.
Tym go najwyraźniej zagięłam, bo wytrzeszczył oczy jakbym nagle wyjechała na Pokrzywie prosto z kart opowiadania.
- Tobie?!
- A coś ci się nie podoba? - burknęłam.
- O ile pamiętam, podczas poprzedniego dochodzenia wydawałaś się z niego najmniej rozumieć.
- O ile ja pamiętam, spośród dostępnych sprzymierzeńców masz do wyboru Aislinn, Aislinn i Aislinn - odparowałam. - Przecież nie będziesz trzymał w tajemnicy wszystkiego, czego się dowiedziałeś.
- A kto powiedział, że się dowiedziałem?
- Intuicja mi to mówi.
- W porządku - westchnął. - Powiem ci, co udało mi się... - nagle przerwał, słysząc dziwną melodyjkę z kieszeni swojej marynarki. Zagryzł wargi i wyjął stylowo czarny telefon, a ja udawałam, że tego nie widzę.
- Mówiłem, żebyście mi tu nie przeszkadzali - warknął w słuchawkę. - Jeśli sprawa niecierpiąca zwłoki, sami powinniście już dawno być do niej przyklejeni i składać jej ofiary z jaj atheophiryksa, żeby nie uciekła... Co? Nie, t e r a z wam nie wytłumaczę.
Z dalszej rozmowy nic nie zrozumiałam, bo zagłuszył ją dziwny huk, dobiegający od sąsiednich regałów; wreszcie demon wyłączył telefon i odwrócił się do mnie jakby nic się nie stało.
- Gdzie się zatrzymałaś? - zapytał, a kiedy mu powiedziałam, kiwnął głową. - Jeśli jesteś taka zainteresowana, odezwę się w najbliższym czasie.
Na tym zakończył rozmowę i poszedł pogadać z bibliotekarką, burcząc pod nosem o jakichś krwiopijcach, którzy śmieli gnębić go za dnia. Ja natomiast pospieszyłam slalomem do miejsca, gdzie słyszałam hałas.
Nie żebym nie rozumiała, że każdy czasem musi dać upust gniewowi, ale w taki sposób bym tego nie robiła... Tymczasem przyłapałam Tarquina na strącaniu książek z półek, mówiąc coś przy tym zduszonym głosem. Kiedy mnie zobaczył, zrobił ruch jakby chciał we mnie rzucić trzymanym w ręku atlasem.
- Przestań - powiedziałam po prostu.
Spojrzał na mnie takim wzrokiem jakbym mu wybiła rodzinę, po czym upuścił atlas i osunął się pod ścianę.
- Akurat po tobie się nie spodziewałam ciskania książkami - skarciłam go, podchodząc bliżej. Nie przestawał patrzeć w ten sposób, ale nie odwróciłam wzroku.
- Dlaczego miałbym o to dbać?! - syknął. - I tak nie mam już nic własnego. Wszystkiego pozbawiony. Nie zostałem stworzony by skończyć na twojej łasce.
- Sam jesteś sobie winny; rozegrałeś najważniejszą partię niewłaściwymi ruchami - mruknęłam, myśląc jednocześnie, że gdzieś już coś podobnego...
- Co to za jeden? - niepostrzeżenie stanął za mną Shyam. No proszę, o wilku mowa.
- Drugi taki niestabilny emocjonalnie i magicznie - wyjaśniłam z niewinną miną. Skrzywił się, poznając się na niej od razu.
- Jak długo się z tobą szwenda?
- Jakiś miesiąc...
- I dopiero teraz odreagowuje? Jeśli tak, to jest twardy - ocenił demon głosem bez wyrazu, a potem zamienił się w cienisty obłok i bez pożegnania wyleciał przez otwarte okno.
- Też coś... Żadne z nas sobie nie życzyło takich kłopotów - zwróciłam się do Tarquina, przyklękając obok. - Póki nie zleciał się tu tłum bibliotekarek, lepiej posprzątaj. Życia sobie w ten sposób nie naprawisz, ale...
- Daj mi spokój - wysyczał w odpowiedzi.
- Nie ma mowy - zaprotestowałam. - Zbyt jesteś dla mnie niezrozumiały, żebym dała ci spokój.
Na takie dictum pozostało mu tylko się podnieść i zabrać do układania książek z powrotem na półkach. Wyjątkowo starannie i pieczołowicie.

16 IV

Może gdyby nasz samochód w którymś momencie nie spróbował wznieść się w powietrze i nie skończył w rezultacie oparty o fontannę, nie zaszlibyśmy tak daleko w tak krótkim czasie. Tylko trochę trudno przekonać o tym Aislinn.
- Więcej nie usiądę za kierownicą tego diabelstwa!! - zagrzmiała po wygramoleniu się zza owej kierownicy.
- Naprawdę, mogłeś zdjąć czar z a n i m samochód uniósł się w górę - syknęłam w kierunku niewidzialnego Kylpha.
- Nie mogłem - odszepnął bez cienia skruchy. - Dech mi zaparło z zachwytu własnym talentem.
- I pewnie nawet nie przeprosisz?
- A o co zakład, że wsadziłaby mi te przeprosiny w gardło? Poza tym nie mogę mieć wyrzutów sumienia, skoro zebraliśmy taką publiczność...
Rozejrzałam się i westchnęłam, bo rzeczywiście, trochę się tej publiczności nazbierało. A zaczęło podchodzić jeszcze więcej, kiedy tuż obok nas zatrzymała się promieniejąca nowością limuzyna z obowiązkowo przyciemnionymi szybami.
- ...nie - jęknęła Aislinn na ten widok. Słysząc to parsknęłam śmiechem i nawet Tarquin, który już zdążył wyciągnąć nasze rzeczy z samochodu, okazał cień zainteresowania.
- Przynęta, do środka! - zawołał szeroko uśmiechnięty Xai, otworzywszy tylne drzwi limuzyny.
- Nie mogłeś sobie darować, co?! - bogini słońca prędko odzyskała werwę i podeszła do niego z zaciśniętymi pięściami. - Specjalnie sobie wybrałeś taki moment na przyjazd?!
- Cieszcie się, że to właśnie ten moment - odparował spokojnie. - Już nadjeżdża policja, więc chyba lepiej, żebyście się stąd ulotnili, prawda?
Chcąc nie chcąc, załadowaliśmy się wszyscy do olśniewającego pojazdu, zaopatrzonego w barek i herbatę - hura! Aż dziwne, że basenu nie było.
- Możesz już się pokazać, Xai jest z nami - poinformowałam Kylpha, kiedy próbował niezauważenie podkraść słodycze.
- Jak najbardziej z wami - przytaknął demon, wpatrując się w nas takim wzrokiem, jakby znalazł brylant w kaszance. - Żebyś wiedziała, jak mi brakowało kogoś takiego jak wy... I w dodatku jeszcze nowe twarze...
- Nie wątpię, że brakowało - Aislinn pokiwała głową z grobową miną. - O co niby chodzi z tą przynętą?
- Co?... Ach. Ot, tak mi się powiedziało.
- I myślisz, że taka wymówka wystarczy?
- Nie, ale chciałem was uspokoić, a ty tego nie doceniasz - Xai wyjął kieliszki i nalał sobie likieru (fuj), nie zapominając oczywiście nas poczęstować. Kylph wypił duszkiem, Aislinn przyglądała się swojemu kieliszkowi jakby zawierał truciznę (Antyboski Likier - ukatrupi każdą nadprzyrodzoną istotę na miejscu!), zaś ja i Tarquin pozostaliśmy przy herbacie. Tylko że ja przynajmniej czekałam aż podstygnie.
- Uspokoić, to znaczy, że powinniśmy być czymś zaniepokojeni? - zapytałam, jako że bogini nadal wpatrywała się z uwagą w swój napój.
- Ależ skąd! - Xai zamachał wolną ręką. - Wręcz przeciwnie, powinniście się cieszyć! Waszym przeznaczeniem jest zostać zbawcami świata, ot co.
- Interesujące - odezwał się cicho Tarquin, a w jego oczach błysnął wyraz uznania. - Masz jakiś plan i chcesz nas do czegoś wykorzystać. Czy to z powodu naszej magii? Od kiedy tu jesteśmy, wydaje się być tematem numer jeden.
- Ty i tak nie masz się czym pochwalić - mruknął Kylph, zapatrzywszy się przed siebie.
- To może być trudne, bo mamy osłonę z mocy J-chan - wzruszyłam ramionami. - Nawet nie wiemy jak ją zdjąć.
- Nie martwcie się, ja wiem - "pocieszył" nas Xai. - Sam mam taką. I Shyam też ma, tylko o tym nie wie, więc może mu nie mówcie. Nie żeby komukolwiek się opłacało go atakować...
- Co ty sugerujesz?! - Aislinn zamachała rękami, zapominając, że trzyma kieliszek i wylewając jego zawartość na siedzenie i swoją spódnicę. - Że chomikujesz gdzieś jej moc?!
- Trzymam na specjalną okazję - demon uśmiechnął się ujmująco. - Pożyczyła mi trochę. Cóż mogę poradzić, że tak mi ufa?
- Dlaczego więc nie zrobiłeś z niej użytku, zamiast czekać na nowe przynęty?!
- Ależ robiłem - pokręcił głową. - Naznaczyłem nią kilka osób... Ale przeciwnicy zlokalizowali, napoczęli i dali spokój. Może jest niestrawna. A może też mają jakiś swój plan wobec niej.
Słuchałam go z uwagą, wyglądając przy okazji przez okno. Zdążyliśmy już wyjechać z miasta; naszym celem było sąsiednie. Ze znajomą biblioteką, parkiem i wydawnictwem (i kliniką, ale to już pomińmy).
- Nie masz wrażenia, że za dużo nam mówisz? - uśmiechnęłam się, kiedy przerwał. - To nie w twoim stylu.
- Nic a nic - usłyszałam w odpowiedzi. - Nie powiedziałem wam przecież, co to za specjalna okazja, prawda?

14 IV

- Mówiłam, że będą uciekać zanim się połapiemy - nie potrafiłam powstrzymać się od narzekania. - Nawet mimo że nie przywiozłam chłopaków...
- Sądzę, że przeciwnik rzuciłby się tak na nich, jak i na nas - zawyrokowała Aislinn. - To już nie jest wojna podjazdowa, tylko otwarta.
Też coś. Co to za otwarta wojna, której ani przyczyn, ani skutków specjalnie nie widać? Jeśli wierzyć J, powinna tu szaleć antymagia, pochłaniająca wszystko, co tylko ma moc. Oczywiście zwykły człowiek tego nie wyczuje, a takich zwykłych wszędzie pełno. Oprócz nas - tylko, że my mamy osłony, które zapewniła nam uczynna J, użyczając trochę swojej własnej mocy. Nie jestem pewna dlaczego, ale nic się jej nie ima - czyżby na zasadzie "złego diabli nie biorą"? Zdaje się, że gdyby nie to, wegetowalibyśmy już wyciśnięci z magii do ostatniej kropelki. Czyli niby jest dobrze, ale z drugiej strony jak mamy w takim razie wykryć co jest nie tak? Moc J albo skutecznie odstrasza obce siły, albo zagłusza nam ich działanie...
Jak już wspominałam dawno temu, nie najlepiej rozeznaję się w tych wszystkich komplikacjach.
Dlaczego jednak nie zwróciłam się jeszcze do pozostających przecież na miejscu demonów? Ot, jakkolwiek udała mi się teleportacja, tak znaleźliśmy się w zupełnie losowym miejscu, dotarcie do nich zajmie więc jeszcze trochę czasu... Nie sądzę by Xai przoczył nasze przybycie, ale z jakiegoś powodu się nie skontaktował; co do Shyama, kto wie, co on może teraz robić... Oczywiście Aislinn mogłaby wyjść z inicjatywą, ale wymówiła się od tego, twierdząc, że z nami będzie więcej kłopotów, jeśli zostawi nas samych. Jej wkładem w szlachetną sprawę było podjęcie pieniędzy z konta na zakup używanego samochodu... Który zatrzymał się po kilku kilometrach i odmówił dalszej współpracy.
Nie było innego wyjścia, tylko zdać się na Kylpha...
Uwaga, utrwalam dla ewentualnej potomności: zdanie się na Kylpha oznacza w tym wypadku jazdę samochodem ożywionym magią. Często zachowującym się jakby miał własną - i dość niepozbieraną - osobowość. Ponieważ magia kłopotników nie jest od używania w rozsądnych i pożytecznych celach, Kylph kontroluje pojazd tylko do pewnego stopnia i zdarzyło nam się już jeździć po chodnikach albo przez kwadrans po rondzie... Pod prąd, naturalnie. Aislinn chętnie zrugałaby winowajcę z góry na dół, ale wyglądałoby to jakby wykrzykiwała sama do siebie, więc nie chce się skompromitować. Wszystko przez to, że Kylph za nic nie chce przybrać iluzji bardziej ludzkiego wyglądu i najczęściej pozostaje niewidzialny...
Ktoś pewnie wymyśliłby łatwiejszy i bardziej praktyczny sposób podróżowania, ale nikogo takiego tu z nami nie ma, cóż.

11 IV

- Dlaczego dopiero teraz?! - zadanie ofukania nas przypadło Aislinn, bo J nie raczyła się odezwać. Wolała siedzieć przy małym "oknie" na świat i obserwować, tłumiąc jednak ziewanie.
- Dlatego, że podróżowaliśmy sami, bez użycia statku - wyjaśniłam z westchnieniem.
Znajdowaliśmy się w niewielkiej sferze, której właściwie nawet nie sposób nazwać prywatnym wymiarem - jestem pewna, że rozsypałaby się, gdyby tylko jej twórczyni wyszła na zewnątrz. Był to raczej prowizoryczny kokon ze wspomnianym okienkiem, ledwo mieszczący pięć osób.
- Do tego jeszcze nie przywiozłaś Ellila ani tym bardziej Taranisa - wypominała mi dalej bogini. - Z taką obstawą daleko nie ujdziesz bez przyciągnięcia wścibskich spojrzeń. Co najmniej.
W duchu skłonna byłam przyznać jej rację, ale nie zamierzałam dawać jej tej satysfakcji. Co prawda z tej "obstawy" (dobre sobie!) okutany w ciepły płaszcz intelektualista mógł śmiało przejść, ale już Kylph mocno rzucał się w oczy i miałam cichą nadzieję, że po dotarciu do celu podróży nałoży jakąś sensowną iluzję. Szczerze mówiąc, byłam dość zdziwiona, że tak się dopraszał by mi towarzyszyć, ale umotywował to ciekawością, ile mógłby zdziałać w świecie praktycznie bez magii. To znaczy, ile rzeczy, na widok których ludziom oczy wyjdą z orbit... A może chciał uciec od coraz bardziej zagęszczonej atmosfery na pokładzie statku, kto wie? Z kolei Tarquina wyciągnęłam niemalże siłą. Niemalże, bo właściwie było mu wszystko jedno. Na pokładzie nie czuł się bardziej na miejscu niż tutaj.
- Jeszcze do nas dołączą - zapewniłam, mając nadzieję, że tak rzeczywiście będzie, prędzej czy później. - Poza tym wywodzą się z waszego świata, więc byłoby im trudniej.
- Co to za wykręty?! - zdenerwowała się Aislinn. Nic nie pomyliłam, dopiero teraz się zdenerwowała.
- A co, uwierzyłabyś, gdybym ci powiedziała, że Ellil postawił sobie za punkt honoru rozruszanie Taranisa? W takim stanie, w jakim jest teraz, i tak by ci się na nic nie przydał.
- Nie wątpię - prychnęła. - Ale to J się upierała, że mógłby się przydać. Ja nawet nie bardzo pojmuję tor jej myśli.
- Czego tu nie rozumieć? - odezwała się wreszcie dziewczynka. - C o ś zajęło świat podczas naszej nieobecności, teraz już demonstracyjnie. Odcięło nam drogę. Taki Taranis albo Ellil wszędzie by się wcisnęli i wyszukali...
- Mało ci, że Xai się tam bawi jak chce? Zresztą, jeśli to to samo "coś", uciekłoby przed nimi zanim by się zorientowali.
J puściła słowa bogini mimo uszu, wpatrując się we mnie swoimi dużymi fioletowymi oczami. Kylph uśmiechnął się pod nosem jakby przeczuwał nieuchronną konfrontację, nawet Tarquin, niby to pochłonięty przecieraniem okularów szalikiem, przyglądał się nam z uwagą.
- Przeciągałaś swój powrót tutaj, bo wcale go nie pragnęłaś, prawda? - zapytała w końcu. Co prawda nie słyszałam w jej głosie pretensji, a jedynie dziecięce zaciekawienie, ale to przecież była J.
- Mówiłam, że tym razem podróżowałam sama... - przypomniałam, ale ona tylko zachichotała.
- Ten wasz wehikuł z pewnością wlókłby się jeszcze wolniej... Już ja wiem jak to kusi, takie odsuwanie od siebie nieuniknionego - stwierdziła, wywołując tym samym grymas na twarzy Aislinn.
Nie chciałam się z nią kłócić, ale przyczyna nie była taka prosta. Nic nie jest łatwe, kiedy dostaje się na tacy dwie tajemnice, które domagają się wyjaśnienia. Albo się wybiera jedną z nich, albo się czeka by oberwać nią prosto w twarz. Część drogi pokonałam z takim właśnie oczekiwaniem - jakoś wolałam nie mieć wyboru niż musieć go dokonać. Nawet jeśli z założenia byłby oczywisty, skoro tamta druga tajemnica wcale mnie nie kusiła. Prawda?

6 IV

- Czego właściwie się tu ode mnie oczekuje? - w pytaniu Tarquina była jakaś natarczywość, ale przeczył jej zrelaksowany, nieco drwiący uśmiech na jego twarzy.
- Czemu mamy czegoś od ciebie oczekiwać? - Djellia odwzajemniła uśmiech. - Jesteś tutaj gościem zupełnie nieoczekiwanym.
- Gościem - powtórzył. - Nie mam więc żadnej określonej roli?
- Nie nas powinieneś o to pytać - zaczęłam tracić cierpliwość. - Na tym statku rządzi Lona, to z nią musisz się najbardziej liczyć, jeśli masz tu zostać.
- Dlaczego właściwie mam tu zostać? - podchwycił natychmiast. - Zabraliście mnie od tego, co było dla mnie najważniejsze, a teraz twierdzicie, że nic wam po mnie.
Nie spytałam, co postrzegał jako najważniejsze dla siebie. Miałam kilka domysłów, ale niekoniecznie pragnęłam wiedzieć, który jest właściwy. Jakoś trudno mi sądzić, by ten facet stał się przez to mniej dziwny w moich oczach (może też powinnam sprawić sobie takie okulary?).
- Tam i tak miałbyś przechlapane - przypomniałam. - Albo od Aurelii, albo na zawsze pozostałbyś jaszczurką. A tak możesz popracować nad odzyskaniem mocy.
- Po co? Czy nie będziecie tak czy inaczej patrzeć mi na ręce? - rzucił nadal z tym samym uśmiechem, ale nie oczekiwał odpowiedzi.
Nie wiem czy potem rozmawiał z Loną i czy ta rozmowa okazała się bardziej owocna. Na razie niewiele się odzywa i przygląda się nam jak ciekawym obiektom badań. A może i nieciekawym, ale coś musi robić, żeby się nie zanudzić.
W ogóle natomiast nie odzywa się Taranis. Nie odpowiada nawet na zaczepki Ellila - nie obliczone właściwie na zdenerwowanie go, a bardziej na rozruszanie - ani nie wtrąca się do kierowania statkiem. Albo jednak nie doszedł jeszcze do siebie, albo nad czymś głęboko duma i na nic nie zwraca uwagi.
Drugą taką przygaszoną jest, o dziwo, Leesa. Chociaż tu zauważyłam pewną prawidłowość - najbardziej zamyka się w sobie kiedy ja jestem w pobliżu. Djellia kręci głową nad dziecinnością jej zachowania, ale niczego nie wyjaśnia. Czuję, że powinnam z nimi porządnie porozmawiać, ale nie jestem w stanie przewidzieć czy uda mi się to zanim dotrzemy do świata J - i obu bogów, którzy jakoś nie wykazują entuzjazmu - czy trzeba ją będzie odłożyć na nieokreślone "potem".

4 IV

- Co to za ptak? - zapytałam, słysząc melodyjne ćwierkanie w koronie któregoś z wielu drzew... Chociaż nawet nie ćwierkanie, tylko jakby dzwonienie.
- Gwiazdówki śpiewają podobnie - Kylph zniżył głos. - Ale tym razem to nie żaden ptak, tylko jakiś Nikhil się bawi.
- Dobry jesteś - stwiedziła Lona. - Ja bym nie odróżniła... Może ostrzega przed nami kolegów?
- Coś ty, dopiero teraz? Po prostu chce przywołać do siebie ptaki i urządzić koncert. Ta rasa jest mocno związana z przyrodą - odpowiedział na moje pytające spojrzenie. - Choć niektórzy z nich do tego stopnia, że nie pochwalają nawet takiej zabawy w ptasie świergoty. Uważają, że to bluźnierstwo wobec czystej siły natury, czy jakoś tak.
- Bez sensu - oceniła Lona. - Poza tym trudno ich odróżnić od leśnych elfów.
- Kiedy się poznaliśmy, trudno ci było m n i e odróżnić od elfa, pamiętasz?
- Nadal masz o to pretensje? Nigdy nie widziałam innych kłopotników poza tobą. Sam mówiłeś, że wyglądają jeszcze dziwniej niż ty...
Słuchałam tej rozmowy jednym uchem, zastanawiając się czy wybuchnąć śmiechem, czy raczej załamać ręce. Im dłużej szliśmy zaczarowanym szlakiem pośród bujnej, wiecznotrwałej zieleni i ptasich treli, pławiąc się w beztrosce, tym bardziej zdawałam sobie sprawę z niedorzeczności całej tej sytuacji. Kiedy jechałam równie niezwykłą drogą do siedziby Arkii, nie miałam takiego uczucia... O ile dobrze pamiętam. Gdybym zdecydowała wreszcie napisać opowiastkę dla dzieci, miałabym z czego zaczerpnąć pomysł - pod warunkiem, że w pobliżu byłby Tenari, który mógłby ją przeczytać.
Już zaczęłam się łapać na czekaniu na sygnał z któregoś komunikatora. Na szczęście rozległ się on w samą porę, w przeciwnym razie jeszcze chwila, a usiadłabym na drodze i zaczęłabym coś z tych rzeczy powyżej. Albo i nie, bo Ellil szedł tuż przy mnie, gotowy mnie podtrzymać i z powrotem postawić prosto. W rzeczy samej, patrzył na mnie jak na wariatkę, jakby sam był normalny.
- Nareszcie! - zawołała Lona, przyłożywszy urządzenie do ucha. - Czyście straciły jeszcze więcej dni niż my?... Jak to zdechło wam zasilanie, Taranisa podłączyć nie łaska?... Och. No, to Ellil będzie zawiedziony, że tyle stracił...
- Będę - potwierdził bóg wiatru, choć jeszcze nie wiedział, o co chodzi. Natomiast Kylph wyraził ubolewanie, że Lona nie ustawiła odbioru w swoim komunikatorze na ogólny. Przez chwilę miałam ochotę przyznać mu rację.
- Gdzie jesteście? - pytała tymczasem. - My? W Fannel, idziemy dróżką prosto do Jyoti, ale bez żalu z niej zejdziemy... Z dróżki. Nie ma spra... Co?... Aha, jasne. Do zobaczenia.
Wyłączyła urządzenie i schowała je do kieszeni kurtki, a następnie spojrzała na mnie z dziwną miną.
- Mam użyć swojej miniatury, tak? - domyśliłam się.
- To też - powiedziała głucho. - Ale Leesa mówi, że mają dla ciebie niespodziankę, wiesz coś o tym?
- Gdybym wiedziała, nie byłoby niespodzianki...

- Powiedz - zagadnął mnie Ellil, kiedy na przedmieściach dość futurystycznego miasta szukaliśmy warsztatu, o którym mówiła Leesa. - Gdyby nie zadzwoniły, zdecydowałabyś sama zejść z tej drogi?
- Oczywiście - skinęłam głową. - To nie była właściwa pora na odkrywanie tajemnic tamtego świata.
- A gdybyś nie wiedziała, dokąd prowadzi? - dołączył się Kylph. - Nie szłabyś nią bez poczucia czasu ani nawet pragnienia by napić się herbaty?
- Nie - odpowiedziałam, święcie w to wierząc. Nawet droga do najpiękniejszej baśni nie pozwoliłaby mi zapomnieć, że ominęło mnie już kilka ewentualnych przyjęć urodzinowych, jedno Przesilenie i sylwester wśród najbliższych, jeden trzynasty lutego (żeby nie powiedzieć "każdy dzień na Krawędzi"), jedno powiększenie rodziny, o ile dobrze obliczyłam czas... Co jeszcze? A muszę wymieniać coś jeszcze, żeby się doszczętnie pogrążyć? Pewnie, że nie.

- ...Jak to elektrowstrząsy? - Ellil popatrzył na Djellię oczami okrągłymi ze zdumienia.
- No, po prostu - zaczęła mu spokojnie tłumaczyć. - Nierozsądnie byłoby mówić tym mechanikom, że mamy boga podłączonego do systemu. A czymś trzeba było podładować zarówno jego jak i komputer.
- I co, już żyje? - chciała wiedzieć Lona.
- Zasilanie jak najbardziej. Taranis też, ale jakoś słabo aktywny... Jakby przeszedł w tryb snu.
- Zasłużył sobie - wtrącił się Ellil. - Po kiego się upierał, że przegoni te ptaszyska czy co to było?
- Ale nie przegonił - mruknęła Djellia. - Inaczej nie stracilibyśmy czasu.
- Ty wiesz najlepiej - westchnęła Lona. - Ale żeby do tego jeszcze wpaść w wir... Ten Taranis wcale nie myśli tak logicznie jak by chciał.
- Co to właściwie było, ten "wir międzywymiarowy"? - zwrócił się do mnie Ellil. - Ty tu się chyba najlepiej znasz.
- To taka trąba powietrzna rozpięta między dwoma światami; cokolwiek wciągnie z jednego, musi zostać zrównoważone przez coś z drugiego - wyjaśniłam krótko, na co skinął głową z zadowoleniem.
- Doprawdy - Lona spojrzała na niego z ukosa. - Kiedy mnie o to spytał i wytłumaczyłam mu fachowo, tylko zamrugał.
- Ja tam nie mam sił do fachowych definicji - wzruszyłam ramionami. - Kiedyś opowiem wam o trzech księżniczkach, które dostały się takim wirem do innego świata i dziwne rzeczy z tego wynikły.
- Może później, z łaski swojej - z warsztatu wyszedł Kylph z niewyraźną miną. - Najpierw rozruszajmy porządnie nasz sferolot... I Lee chyba ma już dość użerania się z tą niespodzianką.
- To niech przestanie - uśmiechnęła się Djellia - Jej poczucie odpowiedzialności czasem działa aż za bardzo.
"Niespodzianka" siedziała tymczasem w m o j e j (i Ellila, ale to na razie nieistotne) kabinie, czytając w najlepsze m o j ą książkę o małym geniuszu i nie zwracając uwagi na to, że w wejściu zaczyna się kłębić tłum. Leesa wyprysnęła stamtąd z niebotyczną ulgą.
- Dzień dobry - odezwałam się, przywołując promienny uśmiech á la konspirująca Xella-Medina. - Czy my nie przeszkadzamy?
Zapytany spojrzał na nas wreszcie swoimi żółtymi oczyskami i skrzywił się jakbyśmy byli czymś paskudnym albo przynajmniej niepokojącym. Miał na sobie tę samą złoto-zieloną szatę co w Talfrynie, ale do tego mój szalik, jakby wkoło nie było wiosny... No dobrze, było pochmurno i wietrznie, ale bez przesady!
- Wygląda na to, że raczej ja wam przeszkadzam - ocenił, nadal przyglądając się nam niechętnie.
- Miło, że zdecydowałeś pokazać się nam w ludzkiej postaci - stwierdziła Lona.
- Wcale nie miło - zaprzeczyła Leesa. - I wcale nie zdecydował, po prostu stał się taki po zderzeniu.
- Mnie bardziej interesuje dlaczego dlaczego w ogóle był jaszczurką - mruknęłam, po czym zwróciłam się do Tarquina. - Clytia sugerowała, że pozbawiła cię życia.
- Może tak jej się wydawało - syknął. - Ale przede wszystkim pozbawiła mnie mocy.
- A zderzenie ci ją przywróciło?
- Odrobinę. Wystarczająco by zmienić kształt na obecny... I może by zrobić to - wyciągnął dłoń, na której pojawiły się okulary. Kiedy je włożył, jego oczy natychmiast stały się ludzkie, a na twarzy zagościła ulga.
- Ciekawe - Lona podeszła bliżej. - To jakaś specjalna zabawka?
- Bez nich widzę pewne rzeczy inaczej... Patrzę inaczej - tym razem uśmiechnął się krzywo. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem jak ciekawostkom przyrodniczym.
- Coś takiego - prychnęła Leesa. - Skoro nie ma mocy, możemy go tu wysadzić, niech sobie pokutuje.
- To zbyt wygodne rozwiązanie - pokręciła głową Lona.
- Chcesz żeby został na pokładzie? A zdajesz sobie sprawę, że "Nefele" nie ma ograniczonej pojemności?! - próbował ją pohamować Kylph, jakby nagle zamienili się charakterami.
- Owszem. Ale wiem też, że mamy tu osobę kształtującą przestrzeń - spojrzała na mnie z niespodziewanie psotnym uśmiechem. - Już nie zapomnę.

3 IV

Malownicze krajobrazy. Wszędzie bujna zieleń i na razie ani śladu cywilizacji. Mając do wyboru kilka dróg, zdecydowałam się na tę, która według drogowskazu prowadzi do "Jyoti". Czymkolwiek lub kimkolwiek jest Jyoti, Lona i Kylph trochę się ociągali, ale dotąd nie protestowali głośno. Może dlatego, że przez całą drogę żadne z nas nie odczuło zmęczenia ani nawet głodu? Już dwa dni minęły, a nawet nie zwolniliśmy.
- Wiecie, równie dobrze moglibyśmy zejść z drogi i iść w las - zawyrokował wreszcie Kylph. - Już i tak na pewno zauważyli naszą obecność. Znaczy, driady i ci... Ci inni, Nikhil.
- I co z tego? - burknęła Lona. - Tutaj krzywdy im nie robimy. Ale wystarczy złamać choć gałązkę, żeby się ktoś od nich przyplątał i zrobił scenę.
Szła w pewnej odległości od nas, nie pierwszy raz fukając, gdy któreś z nas wyrwało ją z zamyślenia. Była nieobecna duchem odkąd dowiedziała się od Kylpha, że jej siostra więcej niż raz odwiedziła Cirnelle i w dodatku coś od niej dostała... W porządku, ja też zawsze miałam dość sceptyczne podejście do wyroków bogini przeznaczenia (która swoją drogą tutaj nie opuściła swego panteonu, stąd pewnie ten imponujący pałac), ale wolałam się rozglądać i podziwiać przyrodę, zamiast odpływać we własne myśli. Głównie dlatego, że prędzej czy później zaczęłabym się zastanawiać nad tymi przeklętymi cieniami...
- Oboje kraczecie - Ellil pojawił się przy nas bezszelestnie. - Przecież czuję, że ten świat jest tak pozytywny jak rzadko który. I równie magiczny, jeśli nie bardziej.
- Istnieje świat jeszcze bardziej pozytywny - odezwała się Lona, na chwilę zapominając o tym, co ją gryzło. - Taki, w którym bardzo łatwo czuć się bezpiecznie. Tyle że daleko stąd.
- O, w taki sposób jak na Ard Blodwen? - podchwycił Ellil, szczerząc zęby.
- Nie, nie tak nachalnie - pokręciła głową. - Tam prawie wcale nie ma sił nadprzyrodzonych, jeśli nie liczyć Nineveh.
- W przeciwieństwie do tego uroczego miejsca, w którym jest ich na pęczki - dodał Kylph. - Właśnie dlatego jestem tu po raz drugi i ostatni.
- Skoro tak niepewnie się tu czujecie, dlaczego po prostu nie przeskoczymy gdzie indziej? - nie wytrzymałam.
- Racja - uśmiechnęła się lekko. - Nadal się nie przyzwyczaiłam, że nie musimy już zdawać się tylko na sferolot. Wybacz.
- A ja myślałem, że po prostu chcesz wybrać się do Jyoti - mruknął Kylph. - Ale ty chyba nawet nie wiesz kto to, nie?
- Nie - fuknęłam. - Wybrałam tę drogę, bo jest w oczywisty sposób czarodziejska! Tymczasem widzę, że wszyscy coś wiecie i traktujecie tę wycieczkę jak zło konieczne.
- Przepraszam cię bardzo, nie wszyscy - wtrącił Ellil. - Ja na przykład nie wiem.
- Dobra - Kylph zrobił nagle diabelską minę, jakby planował jakąś psotę. - Jyoti jest niebezpiecznym duchem z gór, robiącym bałagan w przyrodzie według własnego widzimisię. Żadna rozumna istota w tym świecie nawet nie chce wymawiać jej imienia, tak się jej boją.
Kiedy mówił, Lona tylko kręciła głową, wznosząc oczy do nieba.
- Żaden człowiek nie odważy się wejść na tę drogę, wiedząc, gdzie mógłby nią zajść - powiedziała, gdy tylko przerwał. - Żaden Nikhil z własnej woli nie postawi na niej nogi, choć nie jestem pewna, z czego to tak naprawdę wynika.
- Ale... Nie widzę przed nami żadnych gór - bąknął niepewnie Ellil, wyrażając moje własne myśli.
- Bo one są po drugiej stronie świata - wyjaśnił Kylph lekkim tonem, przyprawiając nas oboje o zawrót głowy i opad szczęki.
- No co? Sama zauważyłaś, że droga jest magiczna. Pewnie, że nie obraziłbym się za karetę albo chociaż bryczkę, ale to nie ta bajka.
Westchnęłam jedynie w odpowiedzi. Niekoniecznie marzyłam o odwiedzinach u tej całej Jyoti, ale chyba nic nam nie szkodziło iść dalej, dopóki nie skontaktujemy się z Djellią i Leesą. A przynajmniej mnie to nie przeszkadzało. Lubię takie wędrówki bez celu, ale nie jestem pewna czy moi towarzysze podzielają tę opinię.

1 IV

Jak się teraz nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że mogliśmy skończyć obsadzeni w zupełnie innych życiowych rolach. Albo młodsi o sto lat. Albo starsi, to już bardziej możliwe. Albo, oczywiście, martwi.
Zamiast tego trafiliśmy po prostu pod bramę wielkiego pałacu o mieniących się wieloma barwami ścianach, z których wyrastały kamienne posągi surrealistycznych bestii - jakby ktoś połączył kły mamuta, poroże medrena, łuski smoka... W każdym razie trafiłam tam ja i Kylph, który trzymał w dłoni zamknięte pudełeczko z miniaturą światów.
- Wyjaśnij mi to - zażądał z obrażoną miną, patrząc na widniejącą przed nami olbrzymią bramę.
- Co tu wyjaśniać? - wzruszyłam ramionami i wyjęłam swoją własność z jego ręki. - Cienie nas dogoniły. Wpadliśmy razem na ten wir. Była karuzela.
- Ale dlaczego takie nagłe przejście z jednej sceny do drugiej?
- Może wcale nie nagłe. Może spotkał nas jakiś wstrząs i mamy lukę w pamięci.
- Ciekawe czy to sprawka tych zwiadowców, czy tylko wpadnięcia w wir... Nie odwracaj się! - zawołał, widząc, że mam ochotę się porządnie rozejrzeć.
- Czemu nie? - zdziwiłam się, ale posłuchałam.
- Bo jakieś dwa kroki za nami jest przepaść - wyjaśnił. - Właściwie to cały ten kawałek ziemi unosi się w powietrzu.
- A skąd wiesz? - zmarszczyłam brwi. - Nie zauważyłam, żebyś ty się odwracał.
- Byłem tu już kilka lat temu - odpowiedział z niechęcią. - Ale jeśli nie chcesz tu stać bez końca, śmiało, zapukaj.
Z trudem objęłam wzrokiem wrota - przez chwilę miałam wrażenie, że tym razem trafiliśmy dla odmiany do siedziby olbrzymów, okazało się jednak, że kołatka znajduje się na odpowiedniej dla nas wysokości. Wrota uchyliły się gdy tylko jej dotknęłam, nawet nie zdążyłam zapukać.
- Ktoś się nas spodziewał? - odruchowo zniżyłam głos.
- Zawsze spodziewa się gości - mruknął Kylph i puścił mnie przodem.
Znaleźliśmy się w ciemnym labiryncie, z którego ścian wyrastało jeszcze więcej posągów, jeszcze bardziej zębatych. W dodatku ruchomych - kiedy tylko nas zobaczyły, zaczęły kłapać paszczami.
- Nie zwracaj na nie uwagi - poradził mój towarzysz. - To labirynt przeznaczenia, zaprowadzi nas do celu mimo napiętrzających się przeszkód.
- Świetnie - westchnęłam, a po chwili powtórzyłam westchnienie, bo podfrunął do nas rój świetlików.
- A już zaczęłam się spodziewać, że spadnie nam z sufitu kłębek nici - powiedziałam słabym głosem. - Ale t o przeraża mnie jeszcze bardziej.
- Czemu? - zdziwił się Kylph. - Może jednak i ty już tu byłaś?
- Akurat tutaj nie, ale chyba rozpoznaję pewien styl...
Świetliki przeprowadziły nas przez labirynt bez szwanku; droga była dość długa, choć nie aż tak jak na przykład czas spędzony w Multigildii. Wreszcie przez małe drzwiczki weszliśmy do sali, która wydawała się rozciągać w nieskończoność. Dopiero kiedy oczy przyzwyczaiły mi się do światła, rozróżniłam ściany i podłogę, mieniące się tak samo jak na zewnątrz pałacu.
Po całej przestrzeni rozmieszczone były niewysokie kolumienki w mniej lub bardziej wymyślnych stylach, na których stały... Nie, nie stały. Kiedy podeszłam bliżej do jednej z nich i przyjrzałam się bliżej, odkryłam, że kryształek z migoczącym wewnątrz światełkiem lekko się unosi. Takie kryształki lewitowały nad każdą kolumną prócz jednej, świecąc różnymi kolorami. W przeciwległej ścianie znajdowały się zaś inne drzwi, a prowadziły do nich wąskie schodki.
Zanim drzwi skrzypnęły i pojawiła się w nich właścicielka pałacu, w sali panowała doskonała cisza, co zupełnie mi się nie zgadzało. Może brakowało mi szeptów wody w fontannach, ale (na szczęście) fontann nie zaobserwowałam. Natomiast przybyła kobieta miała suknię jak dorodny kaczeniec i niezwykle gęste czarne włosy, które falowały gwałtownie, choć przecież nie było wiatru.
- Jak cudownie, goście! - wykrzyknęła z egzaltacją. - Nie miałam gości od tamtego miłego chłopaczka i jego adoratorki, a było to już dawno... Nie, zaraz. Przecież u mnie nie liczy się czasu, prawda?
- Prawda - przyznał Kylph, tłumiąc śmiech.
- Czy to znaczy, że kiedy tu jesteśmy, na zewnątrz mija dziesięć lat? - zapytałam, również czując nagłe rozbawienie, choć raczej z innych powodów niż kłopotnik. Z własnych myśli, które mogły mnie tylko rozśmieszyć albo załamać; wolałam to pierwsze.
- A nie cieszy cię to, złotko? Że być może minie dziesięć lat, a ty nadal pozostaniesz młoda i piękna? - kobieta przywołała na twarz macierzyński uśmiech, po czym zauważyła Kylpha. - A ty znów przychodzisz z ładną panną. Czy to taki twój nawyk? Czy ona też będzie taka kłopotliwa?
- Zdecydowanie nie zamierzam sprawiać kłopotów - wtrąciłam. - Właściwie mogę się już pożegnać.
- O nie, nie, nie, ty mi tego nie zrobisz! - pokręciła głową, dzwoniąc wielkimi kołami w uszach. - Poczekajcie no. Zaparzyłabym wam kakao, ale się skończyło, więc nie będzie mnie tylko momencik.
- Szanowna pani jest boginią a nie postarała się o puszkę niekończącego się kakao? - wyszczerzył zęby Kylph.
- Żartowniś z ciebie - pokiwała mu palcem. - Skoro m o j e kakao się skończyło, to znaczy, że pewne rzeczy są nieuniknione.
Powiedziawszy to uniosła nieco rąbki sukni i pomknęła z powrotem skąd przyszła, nucąc przy tym radośnie.
- W tej rzeczywistości ma nieco lepszy gust - stwierdziłam, nadal starając się nie roześmiać. - Mam na myśli wystrój jej siedziby.
- To znaczy, że ona istnieje również tam, skąd pochodzisz? - jęknął Kylph. - Żadne światy nie są widać bezpieczne...
- Od przeznaczenia? Niestety - powiedziałam, momentalnie poważniejąc. - Jeśli więc mam coś od niej dostać, wolę raczej wymknąć się po cichu...
Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie, a Cirnelle wypadła przez nie z rękami rozpostartymi jakby zaraz miała rozedrzeć na sobie szatę i uderzyć w lament. Co zresztą było bliskie prawdy.
- Nie ma! Nie ma i już! - zawołała, podbiegając do mnie. - Uwierzysz, złotko, że nic dla ciebie nie znalazłam?!
- Uwierzę - westchnęłam. - Dostałam już od ciebie koronę.
- Akurat! Był tylko jeden śmiertelnik, któremu osobiście wręczyłam koronę i, imaginuj sobie, w niczym cię nie przypominał! - po tych słowach bogini zwróciła się ze wzburzeniem do Kylpha: - A jednak twoja obecna towarzyszka jest jeszcze bardziej kłopotliwa, młodzieńcze; poprzednia upierała się twardo, że nie chce podarunku, potem jednak po niego wróciła! A teraz co?!
Jej wibrujący głos wiercił mi dziury w umyśle, ale zwróciłam uwagę, że kłopotnik zamarł ze zdumieniem i... Niepokojem?
- J-jak to... - wyjąkał. - Jak to wróciła? Kiedy?
- Mówiłam, że czas nie ma tutaj znaczenia - fuknęła Cirnelle. - Dla was to może trzy lata, może cztery, ale dla mnie to chwila. I dałam jej taką ładną tarczę - zakończyła z zamyśleniem.
- Cztery lata... No nic, stracony ślad.
- Co takiego? Ach tak, pamiętam, że robiłeś do niej słodkie oczy. Cóż, skoro żadnej z was zabawy, mogę równie dobrze wyprowadzić was na zewnątrz.
Uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że tym razem oszczędzi nam labiryntów. Moje nadzieje zostały spełnione.
Kiedy tylko opuściliśmy pałac tylnym - i znacznie mniej okazałym - wyjściem, rozdzwonił się komunikator w kieszeni Kylpha.
- Nareszcie! - usłyszeliśmy zdenerwowany głos Lony. - Od trzech dni próbuję się do was dodzwonić!
- Od trzech dni... To jednak nie minęło dziesięć lat?
- Pesymista - rzuciła, nieco uspokojona. - Wyrwało nam z życiorysu cztery dni, wam więcej?
- Wygląda na to, że więcej - odezwałam się. - Jesteś w bezpiecznym miejscu? Zaraz spróbujemy do ciebie dotrzeć.
- Jestem na terytorium tej zielonej wariatki, o ile potrafię prawidłowo ocenić sytuację.
Wyjaśnienie Lony niewiele mi powiedziało, ale Kylph chyba zrozumiał.
- Pokaż no to swoje cacuszko - zażyczył sobie. - Zaraz zidentyfikujemy właściwy świat.

Na miniaturze świat był pulsującym na zielono punkcikiem, natomiast gdy już się w nim znaleźliśmy, okazał się równie zielony. Jakby właśnie tu wzięła początek cała przyroda multiwersum... Choć może tylko na tym konkretnym obszarze, nie wiem. Wylądowaliśmy pod lasem (mamy jakieś szczęście do lasów); nieopodal znajdowały się rozstaje dróg i tam właśnie czekała na nas Lona, pod drogowskazem.
- Jesteście sami?! - wykrzyknęła na nasz widok ze zdumieniem.
- A... Ty też jesteś sama? - wykrztusiłam.
- Nie, jest jeszcze Ellil, ale wywiało go na rekonesans... W takim razie, gdzie, u licha, "Nefele" z małymi?!
- Może one też mają przerwę w życiorysie - westchnął Kylph.
Pozostało tylko mieć nadzieję, że jakoś się wszyscy odnajdziemy.