25 VII

Chcąc nie chcąc, musieliśmy zahaczyć o dawną siedzibę organizacji. Czym ona teraz jest, nie mam tak naprawdę pojęcia, ale wygląda jakoś przystępniej niż wtedy, gdy odwiedziłam ją poprzednio - już w mniejszym stopniu przypomina koszary.
Aeiran przerzucił nas tam bez problemów, a Tomine wyszła nam na powitanie bez zaskoczenia. Towarzyszyła jej Noelle, która wyglądała na dość zmęczoną, choć nie miałam pojęcia, co też mogło ją tak wyczerpać, skoro nie jeździła z Kaede po pustyniach, a tylko siedziała w spokoju... No, może towarzystwo Enrith niekoniecznie równa się spokojowi? Rudowłosy chyba miał większe pojęcie, bo natychmiast rzucił do Hifryn: "Raport ty zdajesz", po czym podbiegł do swojej dziewczyny, odciągnął ją na bok i zaczął coś mówić zdenerwowanym głosem. Ona natomiast tylko kiwała głową z uspokajającym uśmiechem, a na koniec pogłaskała chłopaka po policzku. Tymczasem psioniczka próbowała wtopić się w tło i przemknąć niezauważenie do budynku, żeby choć trochę odwlec moment składania raportu.
- Coś mi mówi, że nie zostaniesz na długo, Jasnooka - westchnęła Tomine. - I znowu nie porozmawiamy jak jedna pani na Krawędzi z drugą... Kaede, nie denerwuj jej, za pozwoleniem - zwróciła się nagle do chłopaka, który spojrzał na nią ostro.
- JA mam jej nie denerwować?! - zbliżył się do nas szybkim krokiem. - A co niby TY wyprawiasz przez cały czas?! Po prostu chcesz z niej zrobić następnego królika doświadczalnego Hany!
- Wiesz, że nie - zaoponowała spokojnie. - Gdybyś czasem kierował się rozsądkiem, przyznałbyś mi rację już teraz. Ale jeśli nadejdzie moment, w którym będziesz się o nią martwił, a nie będzie was na miejscu...
- Nie nadejdzie!! - krzyknął. - Ani słowa więcej, wyjeżdżamy stąd natychmiast!
- Bez obaw - Noelle stanęła obok, ale nie wiadomo czy mówiła do Kaede, czy do Tomine. - I tak na pewno będziemy tu wpadać raz na jakiś czas.
- Albo i nie - mruknął chłopak, obejmując ją ramieniem w obronnym geście.

Opuściliśmy Pieśń szybko, bo Kaede poganiał nas coraz bardziej nerwowo. Pożegnałam się jeszcze z Aeiranem, który szepnął mi, że przyjedzie jak tylko problemy w sferze nadprzyrodzonej zostaną całkowicie zażegnane, po czym wsiedliśmy na konie i wjechaliśmy w Melodię. Nindë rzucała spojrzenia zblazowanego zawodowca w kierunku klaczy z zaplecionym ogonem, która radziła sobie jeszcze nieco niepewnie. Kaede zresztą też nie był zachwycony.
- Nigdy nie przywyknę do konnej jazdy - burczał. - Dlaczego tędy nie da się przejechać motorem?
- Bo to nie jest melodia pasująca do warkotu silnika - westchnęłam. - Miej pretensje do Ketrisa i Vaneshki.
- Żebyś wiedziała, że mam...
W końcu dotarliśmy na Rozdroże i nie bez ulgi stanęliśmy na twardym gruncie. Kaede poszedł odprowadzić konia do stajni, a ja spojrzałam w górę, na imitację nieba. Nic nie mówiłam, czekałam aż ktoś się zjawi. Podobnie Noelle. I rzeczywiście, nie minęło wiele czasu, a otworzyły się drzwi i z domu wybiegła uradowana Andrea.
- Dobrze, że jesteście! - wykrzyknęła. - Blue się gdzieś szwenda, a Vanny zabrała dzieciaki i też zniknęła nam z oczu... Sami niedawno wróciliśmy z podróży poślubnej. Trwała zdecydowanie...
- Za długo? - dokończyłam, mrugając do niej.
- A skąd, za krótko! - obruszyła się. - Ale Rick powinien pełnić obowiązki Pana Rozdroża, więc z żalem, ale powiedziałam mu, że koniec tego obijania i... Noelle, co ci jest? - przestraszyła się, spoglądając na pobladłą nagle szwagierkę.
- Myślę - oznajmiła ta ze słabym uśmiechem - że zaraz zemdleję.
Powiedziawszy to, z doskonałym wyczuciem osunęła się w ramiona Kaede, który przyszedł w samą porę.

- Nic jej nie jest - uspokoiła nas Andrea, zamykając za sobą drzwi z serduszkami na tabliczce. - Najwyraźniej porządnie ją wytrzęsło. Ale Kaede przy niej siedzi jakby chodziło o życie.
- A dlaczego ja nie mogę też przy niej posiedzieć? - fuknął rozżalony Rick.
- Bo jesteś tylko bratem, mój drogi - poklepała go z rozbawieniem po ręce.
- Witam państwa w tej piękny wieczór! - do przedpokoju wkroczył Blue, po czym zatrzymał się i powiódł po nas wzrokiem ze zdziwieniem. - A cóż to za zgromadzenie jak w poczekalni przed porodówką?
- Jeszcze nie - mruknęłam bez namysłu, na co Rick podszedł do ściany i zaczął tłuc o nią głową.
- Nie, to nie - odpowiedział Blue z roztargnioną miną. - Wybaczcie, że się nie przyłączę, ale wpadłem tylko na chwilę, zaraz znowu wybywam.
- Na kolejną imprezę? - Andrea spojrzała na niego z ukosa.
- Co? Nie, raczej poszukam drugiej z właścicieli tego przybytku.
- O, dobrze - zgodziła się. - A jak ją znajdziesz, oddeleguj ją razem z Tenarim do Miyi, dobrze?
- Nie - uśmiechnął się z dziwną uszczypliwością i pomachał nam, znikając znowu z zasięgu wzroku. Andrea tylko westchnęła i wzruszyła ramionami.
Musiałam więc udać się do herbaciarni bez Tenariego. Już drugi dzień robię porządki w Szafie i czekam aż Vanny wróci i mi go odda... Stęskniłam się. Strasznie tu pusto bez niego.

23 VII

I cóż mogę napisać, skoro nie zdarzyło się nic nieprzewidywalnego? Znaleźliśmy zbłąkane bóstewko, któremu rzeczywiście nie najlepiej było w światach poza Pieśnią. Zdaje się, że pozostała dziesiątka czułaby podobnie i to każe mi się zastanawiać czy tak naprawdę Pieśń należy do nich, czy raczej odwrotnie... W każdym razie Kol'Ranveig za nic by nie poprosił grzecznie o odwiezienie do domu, zaczął więc szukać nas, przez co spotkaliśmy się szybciej niż nawet ja przewidywałam. Oczywiście dla zachowania pozorów zaczął od ataku... Nie, nie pokonał Songlian. Ale ona jego też nie. Jakimś cudem zdołali się okładać przez całą dobę, nie powodując przy tym żadnych kataklizmów (może dlatego, że świat, w którym wylądowaliśmy, był niemal zupełnie pusty?) i można było nawet w międzyczasie pospać spokojnie pod barierą z cieni... W końcu się zmęczyli i Kol'Ranveig już nie stawiał oporu. Słabo kontaktował.
Pożegnaliśmy się z Songlian, która nie sprecyzowała dokładnie, dokąd się teraz uda. Pobąkiwała coś, że może wróci do Ko-Youan, a może nie... Albo jeszcze nie wiedziała, albo miała jakieś własne plany, którymi nie zamierzała się dzielić. Szkoda, znów umknął mi kolejny wątek...
Jak zwykle nie mam specjalnej ochoty pisać o mieszkańcach Refrenu, ale za bardzo byłam zaskoczona, że nie przyjęła nas tam Devna, by tego nie odnotować. Na spotkanie wyszedł nam dziwny, chudy osobnik o ostrych rysach, noszący biało-złotą szatę i przepaskę na oczach - podobno jedyny, który tak naprawdę potrafi usadzić Kol'Ranveiga w miejscu. Czy więc i bóstwa boją się przemijania? Bo ten napotkany okazał się strażnikiem Naczynia Dusz, odpowiedzialnym za życie i śmierć. Gwoli wyjaśnienia - w Pieśni nie ma czegoś takiego jak zaświaty, jest jedynie owo Naczynie Dusz, w którym biorą początek wszystkie dusze, a na koniec również tam trafiają. Po iluś-tam reinkarnacjach. A odradzać się mogą niekoniecznie w ludzkich ciałach, co wskazywałoby na to, że wszystko, co jest częścią natury posiada swoją duszę, a przynajmniej coś na jej kształt. Clayd byłby zachwycony takim wyjaśnieniem.
I w takim razie mogę zrozumieć, dlaczego będąc tu, widzę w lustrach wyłącznie swoją obecną twarz. W końcu skoro reinkarnacja jest tutaj na porządku dziennym, to dlaczego robić wyjątek nawet dla tak przechodzonej duszy jak moja? Jakoś mnie to pociesza.

A teraz najważniejsze pytanie: dlaczego nie wróciliśmy sobie spokojnie na Krawędź? Jakim cudem wylądowaliśmy na najdzikszym terenie naszej Zwrotki? Dlaczego daliśmy się wrobić w tępienie demonów?!
No dobrze, to są trzy pytania. W każdym razie, kiedy Kol'Ranveig wrócił do Refrenu, mógł zamknąć piekło przed sferą materialną, ale jeśli jakaś bestia się stamtąd wydostała, tracił nad nią władzę, a przynajmniej tak twierdził. I nie, nie mam pojęcia, dlaczego im przyszło do głowy, że bardzo chętnie pomożemy te bestie wyłapywać. To, że już kilkoro innych bóstw się w to zaangażowało i rozleciało po światach, nie oznacza... No, może oznacza. Albo przynajmniej sugeruje.
Mam jakiś wisielczy humor, więc trudno mi nie wspomnieć, że demony okazały się poniżej oczekiwań. Chude toto, żylaste, szponiaste, zębate, w zgniłych barwach... Piekielnie silne fizycznie i chyba tylko fizycznie. Nic więcej nie zdążyłam stwierdzić, bo Aeiran prędko nasyłał na nie chmarę cieni, a potem otwierał czarne dziury i dokądś bestyjki odsyłał. Na pytanie dokąd, uśmiechnął się tylko krzywo i nie odpowiedział.
A jednak, żeby oddać sprawiedliwość, podczas tej czarnej roboty mieliśmy też moment zaskoczenia...

- Nie sięgam do nich myślami! - jęczała rozpaczliwie Hifryn. - Mają jakieś zupełnie pokręcone umysły! Albo są zwyczajnie głupie!
Bezradnie osunęła się na kolana obok przewróconego motocykla. Z tyłu jej płaszcza, podobnie jak na rękawie kurtki Kaede, widniał czerwony znak hana.
- A co byś zrobiła, nakłoniłabyś je, by pogryzły się nawzajem? - zainteresowałam się. Sama również czułam się bezsilna, a chowanie się za barierą z cieni w towarzystwie egzaltowanej psioniczki i prychającej Pokrzywy nie było marzeniem mojego życia.
- Oczywiście, że nie! - żachnęła się. - Przeciągnęłabym je na swoją stronę! Gdybym tak mogła zebrać własną armię demonów, mogłabym wreszcie wyjść na swoje i rozpocząć podbijanie świata!
Westchnęłam, nie pojmując, jak też Tomine może z nią wytrzymać. Tymczasem Aeiran i Kaede stali ramię w ramię, otoczeni przez napastników z piekła rodem. Tym bardziej pragnęłam im pomóc, ale na tej skalistej pustyni nie było żadnej wody, którą mogłabym się posłużyć... Zresztą nawet nie wiem czy do czegoś by się przydała.
- Co to w ogóle za chryja z tymi potworami?! - warknął Kaede, odganiając jednego z demonów ognistym pociskiem.
- Jeśli masz dość, po prostu wejdź za barierę - odpowiedział spokojnie Aeiran.
- Oszalałeś?! - warknął (tak, wiem, powtarzam się) chłopak. - W życiu nie walczyłem z demonem, to jedyna dobra rzecz jaka mnie spotkała podczas tego szukania igły w stogu siana! Nie wtrącaj się, z łaski swojej!
Nie mogłam nie odnieść wrażenia, że przeciwnicy nie byli przygotowani na bijatykę z użyciem ognia. Lepiej im pewnie szło atakowanie słabych i bezbronnych, bez ładu i składu... I kiedy rudowłosy zdołał bez większego trudu przyłożyć kilku z nich, wydawał się raczej rozczarowany.
- Co za farsa - skomentował, kiedy Aeiran odesłał ostatniego.
Bariera z cieni wreszcie opadła. Odetchnęłam i rozejrzałam się wkoło, a potem powiodłam wzrokiem wyżej, na skały.
- Tam ktoś stoi - powiedziałam cicho, za cicho. Tylko Hifryn usłyszała. Natomiast smukła i szara postać na skale chyba dostrzegła, że jest obserwowana, bo rozwinęła cienkie skrzydła i zwyczajnie odfrunęła.
- Co, jest ich więcej? - Kaede podbiegł i spojrzał w górę, ale już nikogo nie zobaczył.
- Nie - psioniczka wolno pokręciła głową. - Nie. To była ona, Ćma.
- I mówisz to tak spokojnie?! Sięgaj do niej!
- Straciłam motywację - odpowiedziała ponuro. - Moje zdolności znaczą tak niewiele w obliczu prawdziwego przeciwnika. Co więc za różnica?
- Świetnie, telepatka z kryzysem - wycedził Kaede i usiadł ciężko na ziemi. - Pocałujcie mnie gdzieś, wracam do domu.
- Zbierać cięgi od Tomine? - zapytała Hifryn melancholijnie.
- Do domu, powiedziałem - odwarknął. - Dom może być na Rozdrożu albo u Miyi, ale na pewno nie tam. Zresztą nie zamierzam zostawiać tam Noelle na dłużej.
- A tych dwoje kto znajdzie?
- Nie moja sprawa - wzruszył ramionami. - Był na to ponad rok czasu, nawet jeśli trzeba było stawiać stolicę z gruzów. Skoro do tej pory nie schwytano tego świra i Ćmy, to ja się tym bardziej nie przydam.

19 VII

- Dlaczego go ścigacie? - Songlian usiadła obok mnie pod drzewem. Rzadko robiliśmy postoje, ale chyba nie tylko ja miałam dosyć tego bezustannego siedzenia na koniu. Pokrzywa za to biegała sobie radośnie, zupełnie niezmęczona - dla niej to przede wszystkim przeskakiwanie między światami i zdążyła już sobie ponarzekać, że nie miała kiedy porządnie pogalopować.
Wiał lekki wiatr, a trawa była przyjemnie chłodna i szumiała kołysankę. Gdyby nie to, że nie potrafię spać w dzień, pewnie wzięłabym przykład z Aeirana, kładąc się w zieleni i zapadając w drzemkę. Tymczasem jednak nie mogłam przepuścić okazji do podpytania naszej towarzyszki. Skoro wreszcie sama zaczęła rozmowę...
- Właściwsze byłoby pytanie, dlaczego ty z nim walczyłaś - odpowiedziałam. Chyba trafiłam w czuły punkt, bo jej twarz pociemniała.
- Wyczuł kim jestem i chyba chciał mnie sprawdzić - rzekła z niechęcią. - Był zawzięty i agresywny... Nigdy dotąd nie miałam takiego przeciwnika. Nie żebym nie spotykała takich ludzi; był kiedyś jeden, którego uczyłam, ale uspokoił się w trakcie szkolenia i zaczął właściwie pojmować ideę walki.
- A jaka jest właściwa idea walki? - podchwyciłam. - Po co się walczy? I kto ustalił zasady, jak to się powinno robić?
- To samo pytanie zadał mi kiedyś twój przyjaciel Geddwyn - bogini pozwoliła sobie na lekki uśmiech, który zupełnie zmienił jej oblicze. - I odpowiem ci tak samo jak jemu: liczy się rozwaga, opanowanie, godność i honor.
- Nie powiem, ten honor mnie wzrusza - stwierdziłam półżartem. - Ale osobiście dodałabym tam jeszcze styl.
- Podejrzewam, że nie chodzi ci ściśle o technikę - zamyśliła się. - Tylko o to, by ewentualna widownia klaskała z podziwem.
- Coś w tym rodzaju. I dochodzi jeszcze satysfakcja.
- Cóż, temu, za którym podążamy, stylu bardzo brakowało.
- Będziesz miała okazję mu o tym powiedzieć, kiedy go znajdziemy - Aeiran chyba jednak nie spał, a może zbudziłyśmy go naszym gadaniem.
- Doprawdy? - zdziwiła się Songlian. - Czy nie dostałam przypadkiem zakazu wtrącania się?
- Teraz lepiej wiesz, czego się po nim spodziewać - stwierdził. - Jeśli pragniesz rewanżu, nie będę ci przeszkadzał. Ja chcę tylko odstawić go w miarę żywego tam, gdzie jego miejsce.
- Nie spodziewałeś się tego, prawda? - zapytałam. - Że ktoś z Refrenu znajdzie wyjście w światy?
- To nie to - pokręcił głową. - Tamci mogliby łatwo znaleźć wyjście, ale podświadomie czują, że należą tylko do Pieśni, tak jak Aldrina czuła, że należy do Ciemności. Ale Kol'Ranveig... Lubi robić innym na przekór. Powinni być przyzwyczajeni, bo mimo wszystko nie on jeden, ale...
- Ale on nie ma stylu - dokończyła Songlian, dumna z siebie. Ja natomiast zastanawiałam się, kogo jeszcze Aeiran mógł mieć na myśli. Ze swoją wątłą wiedzą o bóstwach Pieśni mogłam wskazać oprócz uciekiniera jeszcze... Dwoje? Nie, troje.
- Dlaczego to takie ważne, żeby wrócił tam jak najszybciej? - podjęła srebrnowłosa.
- Są w wymiarze nadprzyrodzonym Pieśni dwie strefy - zaczął tłumaczyć mój towarzysz. - W uproszczeniu, strefa baśniowa i strefa piekielna, tylko, że tam nie idą dusze po śmierci. Obie są pilnie strzeżone... Ta druga właśnie przez Kol'Ranveiga.
- Pilnie, tak?
- Do tej pory tak było - wzruszył ramionami. - Miał tam niezłą zabawę. Ale może wyobraził sobie, jak będzie ciekawie, gdy złe moce rozpierzchną się po światach.
- Czy on nie ma sumienia?! - oburzyła się bogini.
- Sumienie to pierwsze, czego brakuje całemu temu towarzystwu. Teraz pewnie nie będzie go obchodziło, co się tam dzieje. Będzie uciekał albo stawiał opór.
Zamyśliłam się, spoglądając w niebo, które zaczynały już zasnuwać ciemne chmury. I przypomniał mi się pobyt tego... Kol'Ranveiga w gospodzie, jego słowa i w ogóle zachowanie.
- Nie sądzę, żeby tak było - powiedziałam po chwili. - Myślę, że nie podoba mu się poza Pieśnią i prędzej będzie błądzić, szukając ciebie. Ale opór może stawiać - jeśli będzie zregenerowany i wystarczająco zły na siebie, będziemy mogli obejrzeć jego walkę z Songlian.
- Przewidujesz przyszłość czy tylko marzysz na głos?
- Ciągle pamiętam oswajanie pewnej trójki - uśmiechnęłam się z rozbawieniem.

18 VII

Dziwnie jakoś jest. Był taki moment, kiedy poczułam, że muszę się na razie wyrwać z Ko-Youan i z tamtej opowieści, że pora, by przez jakiś czas potoczyła się własnym torem, bez mojego wglądu. Dzięki temu, kiedy do niej wrócę, będzie mogła okazać się nieprzewidywalna, odsłonić jakiś nowy wątek... A jednak teraz, kiedy już się stamtąd zabrałam, czuję się jakby nagle odcięto mi dopływ tlenu.
Co dziwniejsze, trudno mi się przyzwyczaić do nieobecności Geddwyna. Niby pofukiwałam, kiedy odwlekał własne sprawy dla wyprawy z nami, ale równocześnie zdążyłam przywyknąć do myśli, że ma w tym wszystkim jakąś swoją rolę. No dobrze, niewątpliwie ma, lecz widocznie jest to rola ściśle związana z Ko-Youan, a nie ogólnie z tą podróżą. Kiedy pojawiła się Świetlista Songlian, mogłam dać głowę - wręcz miałam nadzieję - że właśnie ona jest którymś z brakujących elementów układanki, a tymczasem była zadowolona, że może zabrać się z nami. Czasem jedzie na grzbiecie Nindë, a niekiedy leci obok, dorównując prędkością naszym koniom. Niewiele można z niej wyciągnąć - nie dziwi mnie, że nie jest rozgadaną ekstrawertyczką, ale mimo wszystko spodziewałam się czegoś innego. Chyba wciąż patrzę na nią przez pryzmat moich wcześniejszych odczuć, a to niekoniecznie właściwe. Nie wiem czy jest z nami, bo rzeczywiście należy do tego wszystkiego, czy też po prostu chciała sobie pobyć chłodną obserwatorką i zabrała się z nami przy okazji. Z drugiej zaś strony, chodzi mi po głowie jakieś miejsce czy idea miejsca, w którym ona powinna się znaleźć, do którego by pasowała. Nie wiem tylko co to za miejsce ani czy w ogóle istnieje. Może ziści się dopiero kiedy je wymyślę, chociaż tego akurat bym nie chciała.
Od kilku dni jedziemy bez zwracania uwagi na czas i przestrzeń. Jak w takich warunkach mamy znaleźć to rozwydrzone bóstewko z Pieśni, nie jestem pewna - przypuszczałam raczej, że będziemy pilnie obserwować i jechać po śladach zniszczeń.

13 VII

- Pomyślałem sobie, że skoro się obraziłaś i nie chciałaś więcej przyjść, to ja was odwiedzę - mówił z promiennym uśmiechem Geddwyn, starannie omijając wzrokiem ogniste spojrzenie Xianling.
- Nie "odwiedzę", tylko "wrócę", chciałeś powiedzieć - poprawiłam słodko. - Musimy stąd jak najszybciej wyjechać i czekamy tylko na ciebie.
- Skąd nagle ten pośpiech? - zdziwił się.
- Musimy dogonić kogoś, kto uciekł z Pieśni - westchnęłam. - Zdaje się, że jest nieobliczalny i może narobić kło...
- Wiesz co, może lepiej wyjdźmy przed dom - przerwał mi, nie przestając się uśmiechać. - Mam wrażenie, że coś się czai w mroku i czyha na moją niewinną duszę.
Xianling gwałtownie odwróciła głowę i zabrała się za krojenie burakopodobnego warzywa o słodkim smaku. Machała nożem jakby odcinała komuś kończyny.
- Przepraszam, ale chciałabym jeszcze kilka tych pysznych... - do kuchni weszła bogini, której twarz nadal ocieniał kapelusz. Jakoś ją przekonaliśmy, że nie musi go zdejmować. Niezależnie od tego, prędko się zadomowiła i wychwalała potrawy serwowane śmiertelnikom. Teraz jednak zatrzymała się w pół kroku, zatrzymując spojrzenie na Geddwynie.
- ...Ty? - odezwała się cicho, ale przenikliwie.
- Co jest? - spoglądałam to na nią, to na niego. - Z nim też masz jakieś porachunki?
- Songlian - powiedział duch wody. - Przecież ty nie...
Nie zdążył dokończyć, bo ukłoniła się prędko i wyszła z kuchni. Nie wychwyciłam w jego głosie niedowierzania - brzmiał raczej jakby chciał jej coś wytłumaczyć i wydało mi się to nieco dziwne.
- Racja, może wyjdźmy - chwyciłam go za rękę i pociągnęłam za sobą.
Wyszliśmy na werandę, poprzyglądać się miłorzębom.
- Skąd ty znasz tę Songlian, co? - zaczęłam konkretnie.
- Jest boginią gromu i światła - wzruszył ramionami Geddwyn.
- Coś kręcisz - zmarszczyłam nos. - W tym świecie jest już takie bóstwo, Zhei-Zhei mi o nim opowiadała.
- A czy ja mówię, że jest z tego świata? - żachnął się. - Jest z innego, trochę obok.
- To jednak nie tłumaczy, dlaczego tak na siebie zareagowaliście.
- Oj, no... To ona kiedyś wystawiła Enrith w turnieju przeciw siłom ciemności - wyznał z ociąganiem - Chociaż tak konkretnie to przeciw małemu. Tak się jakoś złożyło.
- I kto wygrał? - jakoś nie umiałam sobie wyobrazić pojedynku Kaede z Enrith.
- Nie zdążyło się rozstrzygnąć - Geddwyn zrobił śmieszny grymas. - Wtrąciła się jedna zła czarownica, potem jeszcze jeden neutralny czarnoksiężnik, a na koniec mały zobaczył Noelle, a Enrith tego chłopaczka, który teraz leży w Komnacie Fal... No i nie mieli już głowy do walki, jaka szkoda.
- O takie właśnie źródło burzy ci chodziło? - postanowiłam zignorować jego beztroski - zbyt beztroski - ton. - Co ci chodzi po głowie?
- Nic a nic - stwierdził. - Teraz już nic. A biorąc pod uwagę, że raczej się wam nie przydam w ściganiu jakiegoś wariata, chętnie tu sobie zostanę, póki nie wrócicie.
- Zos... Chyba nie w pałacu?! - wykrztusiłam.
- A czemu nie? Póki nadal jestem tam mile widziany...
- Czy ty przypadkiem nie wyruszyłeś żeby znaleźć swoją siostrę? - przypomniałam mu.
- Brangien nie jest kimś, komu potrzebna opieka, nawet tak mądrego starszego braciszka jak ja - uznał. - Zresztą ma od tego Artena... Choć pewnie to raczej ona wybawia go z tarapatów.
- Zaraz mi powiesz, że w ogóle nie o to ci chodziło.
- A musiało? - Geddwyn naraz spoważniał. - Nie mogę raz po prostu wyruszyć sobie z wami na wyprawę?
- Możesz - przyznałam. - Ale gdyby tylko o to chodziło, nie stosowałbyś co chwilę wykrętów.
- Zaraz, od kiedy to ty bawisz się w odgadywanie mnie, a nie odwrotnie? - jakby lekko się zirytował.
- Zemsta jest słodka. No, to przyznaj się, chciałeś się uwolnić od tego koszmarnego Hala?
Nie spodziewałam się, że kiedy to powiem, zrobi minę jakby chciał się rozpłakać. Jakby sobie przypomniał o jakimś wielkim, wielkim smutku. Nie własnym smutku, oczywiście, bo on ma tylko cudze smutki (a radości?). A chyba jednak powinnam się była spodziewać.
- Nie, no coś ty - zaczął protestować. - Nie chciałem się uwolnić... Nie uwolnić. Odpocząć.
- Jak zwał, tak zwał, w każdym razie w końcu cię przytłoczył, tak?
- Nie myśl, że mam go dość; jest moim przyjacielem - dziwnie wyglądało, kiedy kręcił głową, mówiąc to. - Ale nie wiem, czy jego przypadek nie jest beznadziejny... Może tym razem nie zacznie pod moją nieobecność tłuc luster gołymi rękami. Jeśli zacznie, to będzie znaczyło, że jest.
- I taki sobie wybrałeś kurort na odpoczynek? - prychnęłam. - Przy kapryśnym cesarzu, spijając jego truciznę?
- Spijana powoli nie jest specjalnie szkodliwa - Geddwynowi zaczął wracać dobry nastrój - A Liu może nie wygląda, ale psychicznie jest o wiele silniejszy od Hala. Tylko skrzydełka ma podcięte.
- A nie ma jakiegoś brata, który mógłby za niego objąć tron? - podsunęłam półżartem, na co on uśmiechnął się jakoś dziwnie i nic nie odpowiedział. Za to pociągnął mnie z powrotem do kuchni i sięgnął do swojej plecionej torby.
- Masz, przechowaj - podał mi zwiniętą w rulon kartkę. Była zabezpieczona pieczęcią.
- A co to za tajemnica? - przyjrzałam się jej podejrzliwie.
- Och, to tylko portrecik Zhei-Zhei - odpowiedział ze swoim zwykłym urwisowatym uśmiechem. - Ale nie zaglądaj, dopóki tu nie wrócisz.

11 VII

- ...Tylko w którą właściwie stronę jest północ? - zapytałam, rozglądając się we wszystkie strony świata. Nindë potrząsnęła grzywą i zarżała drwiąco.
- Ja mam wiedzieć?! - obruszył się jadący obok Xiang-Yu. - Jestem historykiem, nie geografem!
- Przecież już tam byłeś - zauważyłam.
Zacisnął zęby i wymamrotał coś cicho. Podjechałam bliżej i poprosiłam o powtórzenie.
- Z Mei-Danem - powiedział nieco głośniej. - A w drodze miałem ciekawsze rzeczy do myślenia niż którędy jedziemy.
- O, nie wątpię - uśmiechnęłam się. - Czasami tak potrafię się zamyślić o nowej opowieści albo o jakimś wydarzeniu z przeszłości i nagle się okazuje, że jestem samiuteńka na nieznanej ulicy równie nieznanego miasta... A czasem i znanego.
- Nie musisz mnie pocieszać.
- Ja się żalę nad sobą, a nie pocieszam - zachichotałam. - No to może objedziemy miasto dokoła?
- Teoretycznie nie mam na to czasu, ale w praktyce... - westchnął Xiang-Yu. - Tylko, że dokoła miasta wszędzie rosną drzewa aeng-rô, całkowicie taka sama sceneria.
- Ale w którymś miejscu musi przecież stać ten dom...
Słysząc naszą bezproduktywną dyskusję, Nindë straciła cierpliwość i... Nie, na szczęście się nie odezwała, ale ruszyła. Na północ.

"Dom cudzoziemca" rzeczywiście był obrzydliwy, a w zestawieniu z kwitnącymi wkoło drzewami wyglądał jak czysta kpina. Niby elegancka rezydencja, ale szara jak zaschnięte błoto i "ozdobiona" mnóstwem gargulców z opętańczo wyszczerzonymi kłami. Nie mówiąc już o tym, że zdecydowanie przydałby się tam remont.
Pod jednym z drzew stał wielki czarny rumak i spokojnie skubał trawę, ale udałam, że tego widzę. Za to Pokrzywa, kiedy z niej zsiadłam, ostentacyjnie stanęła jak najdalej od niego.
Zastukałam kilka razy kołatką i po chwili drzwi otworzyły się ze skrzypieniem przewiercającym mózg na wylot. Stała za nimi dziewczynka w wieku Xianling, o czarnych włosach zebranych w dwa koczki. Miała na sobie yukatę i zupełnie do niej nie pasujący fartuszek z falbankami.
- No, wreszcie! - ucieszyła się. - Wejdźcie, wejdźcie. Tylko się nie zgubcie, bo ja muszę iść robić pączki!
Zdziwiło nas takie przywitanie, ale nie zdążyliśmy nawet ust do niej otworzyć, bo w te pędy pobiegła na piętro po kamiennych schodach, tupiąc przy tym głośno. Echo rozchodziło się chyba na cały dom.
- O, już państwo są - na szczęście pojawił się kolejny mieszkaniec domu, żylasty staruszek w grubych okularach, który dla odmiany nosił wymiętą koszulę od garnituru i spodnie w kant. Twarz miał dokładniutko usianą zmarszczkami, ale poruszał się jak człowiek w sile wieku, więc nie mogłam zgadnąć, ile mógł mieć lat. Zresztą czy kiedykolwiek to potrafiłam?
- Co się naczekaliśmy, to nasze, ale to nie znaczy, że państwa nie ugościmy. Okin! - zawołał donośnym głosem i dziewczynka znowu zbiegła na dół.
- Dziadku, no! - odezwała się z pretensją. - Czy ja kiedyś skończę te pączki, czy nie?
- Nie wiem, złotko, to tylko od ciebie zależy - uśmiechnął się staruszek. - Ale jeśli zamierzasz je jednak skończyć, możesz przy okazji zaprowadzić pana sekretarza do jadalni i poczęstować dżemikiem.
- Co, dżemikiem? Do naszych pączków?
- A kto je poza nami będzie jadł? Niech jeszcze ktoś spróbuje.
- Tyle nam zajęło przygotowanie go, a teraz byś raz-dwa cały zmarnował... Chodzi o dżem z owoców aeng-rô - wyjasniła prędko, widząc nasze pytające spojrzenia.
- Drzewa aeng-rô nie wydają owoców! - zaprotestował Xiang-Yu.
- Jak to nie wydają, skoro zrobiliśmy z nich dżem, to znaczy, że wydają! - oburzyła się dziewczynka. - Pan tu mieszka całe życie, a takich podstawowych rzeczy nie wie?
- No już, kochana, bądź grzeczna - zmitygował ją dziadek. - Właśnie dlatego, że pan sekretarz mieszka tu całe życie, dawno nie zwraca uwagi na pewne drobne, ale oczywiste sprawy.
- Ja też tu mieszkam od urodzenia - zauważyła Okin, ale chwyciła oszołomionego Xiang-Yu za szeroki rękaw i stanowczo pociągnęła za sobą na górę. Biedak nie miał innego wyboru.
- A panią proszę tędy - staruszek wskazał mi korytarz oświetlony słabym blaskiem lamp. - Może nam pani stąd wreszcie zabierze tych niezapowiedzianych gości.
- Jak to zabiorę? Dlaczego sami nie pójdą? - zapytałam, zastanawiając się jednocześnie czy mieszkańcy tego domu czegoś nie kombinują. Ale chyba nie, byli zbyt naturalni w swoim zachowaniu, a przynajmniej na tyle, na ile mnie to oceniać.
- Skoro są w moim ogrodzie już chyba czwarty dzień po tym, jak do niego wpadli, raczej sami nie pójdą - wyjaśnił, prowadząc mnie spokojnie przez korytarz. Jego ściany były obwieszone malowidłami, przedstawiającymi głównie krajobrazy... Choć trzy największe, wiszące na honorowym miejscu, były portretami - o ile udało mi się dojrzeć w półmroku, przynajmniej jedna z namalowanych postaci była kobietą (i nie, to nie kwestia stroju - ten środkowy też był ubrany w coś w rodzaju sukni).
- Ale dlaczego to właśnie ja mam sobie radzić z pańskimi "gośćmi"? - prychnęłam.
- Och, jeden z nich zapowiedział, że prędzej czy później pani przyjdzie - odpowiedział pogodnie staruszek, a mnie łapki opadły.
Kiedy zatem dotarliśmy na dziedziniec, na którym znajdował się ogród, mogła mi już tylko... Głowa opaść. O, albo powieki, żebym nie musiała oglądać tego zmagania światła z ciemnością. W sensie, że straszliwie raziło. Na środku ogrodu stało drzewo aeng-rô, tak wielkie, jakiego dotąd tu nie widziałam, ale bez żadnych kwiatów. Po obu jego stronach, trzymając się nawzajem w pułapce, stali Aeiran i nieznana mi kobieta w szerokich białych spodniach i zielonej tunice. Strumienie energii wokół niej poruszały się prędko, ale zdołałam jeszcze zauważyć, że ma ciasno upięte włosy w kolorze srebra. Mój towarzysz natomiast stał w samym środku wyłądowań elektrycznych, bez śladu zmęczenia, jak jego przeciwniczka. Uśmiechnął się lekko, ale nie odrywał wzroku od tamtej.
- Czwarty dzień, jak słyszę? - podeszłam kilka kroków. - Puściłbyś tę panią wreszcie. I nie myśl sobie, nie przyszłam tu szukając cię.
- Jeśli ją puszczę, będzie miała przewagę - stwierdził spokojnie. - Ma pewne prawo być na mnie zła, ale...
- Żadnego "ale" - ucięła stanowczym tonem srebrnowłosa. - Odebrałeś mi przeciwnika.
- To jeszcze nie zbrodnia - westchnęłam. - Nie możecie wypuścić się nawzajem i normalnie podyskutować?
- Czy ręczysz za niego? - zapytała wtedy. - Wydajesz się rozsądną osobą.
- Nie jestem, ale ręczę - skrzywiłam się i to jej najwyraźniej wystarczyło. W jednej chwili więżące ją strugi cienia zniknęły, a otaczające Aeirana błyskawice pomknęły w jej stronę i zniknęły w jej oczach. Teraz oboje pozwolili sobie na głębszy wdech.
- Mój koń - zwrócił się Aeiran do staruszka, który gorliwie pokiwał głową.
- Tak, tak, przygalopował pod drzwi kilka minut po tym, jak tu spadliście - przyznał. - Ale nie dawał do siebie podejść bliżej niż na pięć kroków.
- Dziwne by było, gdyby dawał. Ale grzecznie sobie stoi z moją klaczą i koniem Xiang-Yu - mruknęłam, po czym zwróciłam się do srebrnowłosej:
- Dwa pożary, kilkanaście zwalonych drzew i ogólnie sporo zniszczeń w mieście. To była twoja burza?
- Nie miała wywołać takich efektów!! - oburzyła się. - Nie zrobiłabym niczego na szkodę ludziom!
- Bądź co bądź, niecodziennie zdarza się okazja do walki z nim - powiedział Aeiran w przestrzeń. - To normalne dać się ponieść w takiej sytuacji.
- Oczywiście, że to nie jest normalne!! - wybuchnęła kobieta. - Nie mam w zwyczaju popisywać się burzami ani tym bardziej niszczyć miast... Znajdę go i zmuszę, by skłonił się w pokorze.
- Nie - sprzeciwił się mój towarzysz. - Może tutaj walczyłaś z nim jako pierwsza, ale z nas dwojga ja znam go dłużej i mam większe szanse trafić na jego ślad.
- Trafić na jego ślad? Po tym jak go potraktowałeś... - po jej twarzy przemknął cień. - Nawet nie ma pewności, czy jeszcze żyje! - o dziwo, wyglądała na zawiedzioną.
- Nie martw się, nie Kol'Ranveig - Aeiran najwyraźniej uznał tę rozmowę za zakończoną, bo podszedł i otoczył mnie ramieniem. - Ruszajmy, czym prędzej stąd wyjedziemy, tym szybciej go dogonimy.
- Przepraszam, jak to go dogonimy?! - wyrwałam mu się. - Ja tu mam na głowie aferę z trucicielem i Geddwyna chodzącego za rączkę z cesarzem, a ty nagle chcesz gonić za jakimś niewychowanym wariatem bez ręki?!
Chyba powiedziałam za dużo, bo zdenerwował się i chwycił mnie za ramiona.
- Skąd wiesz?!
- Święte prawo zbiegów okoliczności - bąknęłam. - Nie tak mocno, za pozwoleniem.
Wyswobodziłam się ponownie i ruszyłam w stronę wejścia do budynku. Omal nie zderzyłam się w nich ze staruszkiem (kiedy on sobie poszedł?), który trzymał w rękach słomiany stożkowaty kapelusz (nie, nie taki, jakie noszą niektórzy czarodzieje).
- Skoro już państwo wychodzą, proszę to przynajmniej założyć - podszedł i podał go srebrnowłosej. - Bo mogą uznać panią za jakieś bóstwo.
- To akurat nic dziwnego - stwierdziła. - J e s t e m boginią.
- Tym bardziej nie powinnaś chodzić wśród ludzi, jeśli łatwo im cię rozpoznać - uciął Aeiran stanowczo. - Czy dobrze rozumiem, że Haixi Songlian jedzie z nami do gospody?
- Skoro tak twierdzisz - wzruszyłam ramionami.
Przy drzwiach wyjściowych dołączył do nas Xiang-Yu, równie oszołomiony jak wtedy, gdy tu przyjechaliśmy, jeśli nie bardziej.
- Dostałaś to, o co ci chodziło? - zapytał.
- Raczej nie to, co początkowo zamierzałam tu znaleźć - mruknęłam. A jednak miałam przeczucie, że jeszcze wrócę do tego domu. Choć jeszcze nie wiedziałam po co ani dlaczego jestem tego taka pewna.

- Długo was nie było - powiedziała niewinnie Xianglin, kiedy już uprosiliśmy u niej pokój dla nowego gościa. - Pobłądziliście?
- Oczywiście, że nie - odparłam. - W dodatku jeszcze kogoś znaleźliśmy.
- Naturalnie, naturalnie - pokiwała głową. - Trzeba było mnie zabrać na przewodnika. Dobrze znam Okin i bywam tam niekiedy.
Machnęłam ręką i poszłam na górę. Niech to, najpierw Nindë, kiedy już pożegnałam się z Xiang-Yu przy bramach na dwór (trzeba go było odprowadzać), zaczęła mi robić przytyki, że skoro nie orientuję się w kierunkach, jak niby podróżuję po domenie podzielonej na Wschód, Zachód, Północ i Południe... Nie chce przyjąć do wiadomości, że w międzysferze ten podział jest dość symboliczny.

9 VII

- Czy to na pewno w porządku, że tak sobie chodzę po cesarskich włościach?
- Oczywiście - uspokoiła mnie Zhei-Zhei. - Skoro coś lub ktoś znajdzie się za murem, to znaczy, że ma prawo tu być. Nie zdarza się, by wdzierano się tutaj bez pozwolenia.
Przez godzinę chodziłam z nią po pałacowych korytarzach i poznawałam opowieści uwiecznione na gobelinach. Niektóre były mi znane z wzorców powtarzających się w różnych światach, innych nigdy wcześniej nie słyszałam. Jedno było pewne - tej dziewczyny aż chciało się słuchać.
- Ciekawa jestem, czy te legendy pozostałyby takie piękne, gdybyś je spisała - pomyślałam na głos. - W grubej księdze, dostępnej dla wszystkich.
- W księdze? - wyglądała niemal na wystraszoną. - Ja miałabym napisać książkę? Owszem, zdarzają się kobiety-poetki, ale książkę?
- Czy to zabronione? - roześmiałam się. - Czyżby płeć przeciwna obawiała się zagrożenia z waszej strony?
- A czy ty przybyłaś, by zmienić nasz kraj? - zapytała spokojnie, dając mi trochę do myślenia.
- W porządku - zamachałam rękami. - Zresztą nigdzie nie jest powiedziane, że jeśli ktoś jest mistrzem w opowiadaniu, musi zaraz równie dobrze pisać.
- Dziękuję, teraz to mnie pocieszyłaś - Zhei-Zhei wydęła usteczka z udaną urazą, ale sięgnęła do koszyka, podając mi jeszcze jedno ciasteczko. Było kruche i smakowało przyprawami, trochę jak jedna z moich ulubionych herbat.
- A to co takiego? - zauważyłam naraz, że pominęłyśmy jeden gobelin. Przedstawiał siedzącą na chmurze srebrnowłosą postać w bieli, zrzucającą na ziemię nasiono, z którego wyrastała lilia w otoczeniu bratków. W oddali zaś rosło samotne drzewo, za którym chowała się inna postać, w fioletowej szacie i ze srebrnym diademem na głowie.
- To bóg Xi-Hyun uświęca cesarską dynastię - wyjaśniła moja przewodniczka. - Ale nie mam pojęcia, kim jest ten za drzewem. Legendy nigdy o nim nie wspominają.
- Ma srebrne włosy - szepnęłam do siebie, ale podchwyciła to.
- W każdym pokoleniu dynastii rodzi się dziecko z takimi włosami jak u Liu - skinęła głową. - To znak, że jest wybrańcem bogów i następcą tronu.
- To miał na myśli kapitan, mówiąc o przeznaczeniu? - domyśliłam się. - Rozumiem, że cesarz nie lubi bycia z góry skazanym na rządzenie... Ale czy kolor włosów ma automatycznie decydować, czy dany delikwent będzie się nadawał na władcę?
- Z bogami się nie dyskutuje - powiedziała uroczyście Zhei-Zhei. - Chociaż raz pewna kobieta w prowincji Huang wytłukła po twarzy posąg bogini, bo ta zabrała duszę jej męża... Oczywiście na nic jej to nie przyszło - wzruszyła ramionami. - Chcesz teraz iść do biblioteki?
Chciałam.

W drodze musiałyśmy przejść obok tej uroczej małej świątyni przy sadzawce. Siedział tam na ławeczce cesarz z Geddwynem, który pomachał do mnie wesoło. Wtedy srebrnowłosy nas zauważył i dał znak, byśmy podeszły bliżej.
- I cóż, Zhei-Zhei? - uśmiechnął się. - Czujesz się wreszcie wolna od mojego towarzystwa?
- I tak się spotkamy na kolacji - westchnęła dziewczyna ni to z żalem, ni z ulgą.
- Wypiję wtedy twoje zdrowie, może to cię udobrucha?
- Oby wasza cesarska mość nie wypił znów tyle, ile wczoraj - kapitan Lang wyłonił się za nami jak spod ziemi.
- Och, Lang Mei-Dan, znów mnie pilnujesz - obruszył się cesarz. - A przecież teraz mogę pić ile zechcę i nie muszę się niczym przejmować!
Zerknęłam kątem oka na Geddwyna, ale on na te słowa tylko wzruszył ramionami z lekkim uśmiechem. Rzeczywiście bez ustanku trzymali się za ręce.
- Lepiej idź i znajdź mojego sekretarza - nakazał władca. - Nie masz tu nic do roboty, tylko wychodzisz dziurę w trawie.
- Czyżby wasza cesarska mość wreszcie zainteresował się, co się dzieje na posiedzeniach?
- Też coś... Ale domyślam się, że dziewczęta idą do biblioteki, mógłby im tam dotrzymać towarzystwa. To chyba jedyne miejsce, w którym jego rozkojarzenie mija, a przynajmniej wydaje się czymś normalnym.
- Mógłby wasza cesarska mość zająć się własnymi usterkami, zanim zacznie śmiać się z cudzych - prychnął Lang, ale ukłonił się posłusznie i odszedł.
- My też już pójdziemy - srebrnowłosy i Geddwyn podnieśli się z ławeczki. - Zanim przyjdzie mu do głowy nas znaleźć.
Oddalili się szybkim krokiem, śmiejąc się jak dzieci.

- Tutaj właśnie pobieram nauki u pana Xiang-Yu - Zhei-Zhei przeprowadziła mnie między półkami pełnymi ksiąg i zwojów, do małej wnęki z oknem i stolikiem. - Początkowo trochę się opierał, ale w końcu pomyślał, że jeśli cesarz zobaczy kobietę bardziej wykształconą niż on, uderzy to w jego ambicję... Cóż, jeszcze nie uderzyło.
Usiadłyśmy przy stoliku, by posilić się jeszcze paroma ciastkami. Z okna był piękny widok na świątynię, a gdzieś w pobliżu słowiki uwiły sobie gniazdo i śpiewały; aż się zdziwiłam jak konkubina może się skoncentrować na książkach w takich warunkach.
- O, zagraniczna literatura też tu jest? - ucieszyłam się, dostrzegając grubą książkę z runami na okładce. Zapis marzenia o sławie, głosił tytuł.
- A wiesz, że wcześniej jej nie zauważyłam? - dziewczyna wyjęła mi ją z rąk i otworzyła. Ku naszemu zdziwieniu kartki były puste... Oprócz pierwszej strony, na której znajdowało się coś w rodzaju wiersza. Odczytałam go powoli:
A przecież droga ciągle daleka
Gdzie snów niewyśnionych 

Strzegą czarne chmury
I szklane góry
Noc otuliła dzień
Jakie to ważne
By znów miało co rzucać cień
Ale nie idź do światła
Bo złudą się okaże
Przez ciemność drogę znacz
Tęczy kawałkami
Modlę się
By właśnie tobie się udało
Przerwać nić
Obudzić bogów, zdobyć

Dalej widniała już tylko smuga atramentu, jakby piszącemu zepsuło się pióro.
- To jest zapisane jak piosenka - stwierdziłam. - Nawet miałabym do niej melodię... Choć ciężko by się ją śpiewało.
- Nie wiedziałam, że jesteś muzykalna - uradowała się Zhei-Zhei. - Ja od dziecka lubię grać na wszystkim, co ma struny.
- Przepadam za muzyką, ale raczej biernie - mruknęłam. - To, że kiedyś przez tydzień byłam wschodzącą gwiazdą gry na yokonie, nie znaczy jeszcze, że się znam.
- W każdym razie ten zapis wygląda ciekawie i tajemniczo - zdecydowała, przeglądając z namysłem pustą książkę.
Nadszedł kapitan, ciągnąc za sobą drugiego mężczyznę, który sprawiał wrażenie ciężko obrażonego. O pół głowy niższy od Langa, ale bardziej postawny i o twardszych rysach, a jego uczesanie wyglądało jakby sam je sobie robił - w mroku i bez lustra. Na pierwszy rzut oka tak pasował na dworskiego urzędnika jak jego towarzysz na żołnierza.
- Szybko przychodzicie - uśmiechnęła się Zhei-Zhei. - Rozumiem, że zguba nie odeszła daleko, kapitanie?
- Nie chcesz wiedzieć, gdzie był, pani - odpowiedział zapytany ujmująco uprzejmym tonem. - Za to ja chętnie bym posłuchał, jak udało mu się tam trafić.
- Oszczędź sobie, Mei-Dan - burknął niższy mężczyzna, ale jakby zmiękł, kiedy konkubina podsunęła mu z uśmiechem ciasteczka.
- Zamiast jeść, mógłbyś się przywitać - westchnął kapitan, po czym zwrócił się do mnie: - Chyba ja muszę to zrobić. Oto Lang Xiang-Yu, sekretarz jego cesarskiej mości.
- W każdym razie z nazwy - dodał tamten z pełnymi ustami. - Moja praca polega na chodzeniu na posiedzenia i robieniu notatek, a potem zdawaniu relacji temu ofermie, który i tak nie słucha.
- Za pozwoleniem, nie mów podczas jedzenia. I nie nazywaj go tak, kiedy pani Zhei-Zhei słucha.
- Nie szkodzi - roześmiała się dziewczyna. - Ciasteczko, kapitanie?
- Dziękuję serdecznie. A teraz chyba pójdę poszukać tego ofermy. Moja praca z kolei polega na wiecznym szukaniu kogoś.
Odszedł, ścigany wybuchem śmiechu, do którego tym razem przyłączyłam się nie tylko ja, ale także Xiang-Yu.
- Mimo wszystko jest żołnierzem - stwierdził ten ostatni po tym jak o mało nie udławił się trzymanym w ustach ciastkiem. - Gdyby jego apodyktyczny ojciec nie usadził mnie przy księgach zaraz po przyjęciu do swojego domu, na pewno wstąpiłbym do wojska. Może zostałbym wysłany do jakiejś odległej prowincji, z dala od tego dworskiego szaleństwa...
- Żadnych wykrętów, panie Xiang-Yu - zachichotała Zhei-Zhei. - Wszyscy dobrze wiemy, że historia jest twoją życiową pasją.
- Bo historię tworzą wojny, a ten kraj prowadził ich niemało - sekretarz zaczął wpadać w jej ton. - Skoro nie mogę brać w nich udziału, musi mi wystarczyć czytanie o nich.
- Skoro przy książkach jesteśmy - wtrąciłam, pokazując mu tamto puste tomiszcze. - Co to może być?
- Księga, której jeszcze nikt nie napisał? - zdziwił się, zajrzawszy do środka. - Tekst, który na upartego potrafię odczytać, ale za nic nie wiem, o co w nim chodzi?
- Ja też nie wiem, a jestem zaintrygowana.
- Nie znam się na zagranicznych bzdurach - pokręcił głową Xiang-Yu. - Zajrzyj, pani, do domu cudzoziemca, może tam znajdziesz odpowiedź.
- No proszę - zdumiałam się. - Znalazł się więc ktoś z zewnątrz, kto został tu na stałe?
- To było dawno temu - machnął ręką. - Postawił taki obrzydliwy budynek nieco za miastem, na północ... Teraz mieszka tam tylko jakiś jego dawny podwładny, jedyny człowiek, który go jeszcze pamięta.
- Pewnie ucieszyłby się z wizyty kogoś "z zewnątrz", jak to powiedziałaś - stwierdziła Zhei-Zhei.
A ja, nie wiedzieć czemu, zerkając jeszcze raz na książkę poczułam się jakbym otworzyła taką chińską szkatułkę. Czy to właśnie było to - wewnątrz opowieści jeszcze jedna opowieść?

Po powrocie do gospody zdenerwowana Xianling poinformowała mnie, że akurat gdy była na dole, nasz rekonwalescent się obudził, narobił strasznego hałasu w pokoju i najpewniej wyskoczył przez okno, zostawiając bałagan. Osobiście mogłam jeszcze wziąć pod uwagę możliwość, że wyfrunął, ale nie chciałam jej jeszcze bardziej niepokoić.

8 VII

Oczywiście, że pomysł zakwaterowania znalezionego chłopaka w gospodzie spotkał się z pewnym oporem ze strony Xianling - a już na pewno nie zapomnę jaki podniosła krzyk, gdy po wyplątaniu go z peleryny zobaczyła luźno zwisający lewy rękaw. Uspokoiłam ją, uświadamiając, że przecież żadna krew się nie leje i tej ręki najwyraźniej nie ma na miejscu już od dawna. W końcu ułożyłyśmy go na posłaniu w pokoju Geddwyna i zaczęłyśmy się zastanawiać, co dalej. Xianling chciała pójść po medyka, ale na zewnątrz robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, więc prędko zrezygnowała, zresztą z moim znaleziskiem nie działo się nic strasznego. Wyglądał jakby zwyczajnie spał, ale nie dał się obudzić. Strój miał postrzępiony, a granatowe włosy w nieładzie... Wdał się w jakąś awanturę? To też było trudno stwierdzić.
Już bym zaczęła rozmyślać nad szczęściem do pięknych młodzieńców, jakie zaczęłam ostatnio mieć, ale ten z całą pewnością zbyt piękny nie był. Bardzo chudy, z nieprzyjemnym grymasem na twarzy - ciekawa byłam czy to taki wykrój ust, czy też chłopak jest wiecznie tak skwaszony, aż nawet przez sen też.
Przespał tak całą noc, a dzisiaj zbudził się gwałtownie. Na szczęście to ja akurat przy nim siedziałam, nie Xianling.
- Co to za miejsce?! - warknął na dzień dobry. Ton głosu miał tak samo miły jak wyraz twarzy.
- Gospoda - odpowiedziałam, na wszelki wypadek siadając trochę dalej.
- Dobrze - skinął głową. - Żądam, aby mi przyniesiono półmisek jabłek z ogrodów trockich i rybę breimaett na ostro.
- Zwolnij trochę - pohamowałam go. - Tu jest Ko-Youan, więc po pierwsze, się nie żąda, tylko uprzejmie prosi, a po drugie, takich specjałów raczej nie podają.
- To co oni tu mają?! Co tu wiedzą?! - zdenerwował się jeszcze bardziej. - Po co ja tym sobie zawracałem głowę?! Teraz muszę stąd wyjść, znaleźć ich i się odegrać!
- Nie sądzę, żebyś zaraz miał wyjść - mruknęłam, mając dziwne uczucie deja vu. - Nie byłeś w najlepszym stanie, kiedy cię znalazłam, mimo wszystko.
- Oczywiście, że nie byłem! A to dlatego, że ten szczur z dworu Igeasa, ten przeklętnik, zaatakował mnie kiedy nie byłem w pełni sił po walce z tamtą poprzednią!
Nie miałam zielonego pojęcia, co on bredzi, ale też nie żywiłam ochoty by zapytać.
- Ale nic straconego - uśmiechnął się nagle z triumfem, wyciągając rękę. - Mogę się teraz pożywić twoją...
Ledwo zdążyłam odnotować jak chwycił mnie za gardło, bo od razu go odrzuciło i padł z powrotem na poduszkę, ponownie tracąc przytomność. Jakoś mu nie współczułam.
Zapomniałabym, spodziewany nawrót burzy jednak nie nastąpił. Skończyło się na kilku grzmotach i błyskawicach, a potem niespodziewanie wszystko ucichło.

- Przyszłam, bo przestałam czuć się tam potrzebna - wyjaśniła Zhei-Zhei, gdy już dostała swoją czarkę herbaty. - I przy okazji mam przekazać, że twój przyjaciel jeszcze dzisiaj nie opuści pałacu, nie masz więc się co trudzić z chodzeniem tam.
- Jak to miło z jego strony - powiedziałam głucho. - Znaczy, jeszcze cię nie narysował?
- Nie wspomniał o tym więcej - wzruszyła ramionami. - Przez cały dzień trzymał się za ręce z jego cesarską mością i wszędzie razem chodzili.
Z kuchni dobiegł nas stłumiony śmiech Xianling.
- Tak się grzebie z tym uzdrawianiem? - zdziwiłam się. - Może jednak powinnam pójść i go zabrać...
- Cesarz i tak tylko się obija całymi dniami, więc mu to nie przeszkadza - skrzywiła się Zhei-Zhei. - A dostojnicy na dworze już się przyzwyczaili, że miewa swoje dziwne kaprysy.
- A co, jeśli to dłużej potrwa? Nie pomyślą sobie, że jesteśmy nasłani żeby go zbałamucić? - zaniepokoiłam się. - Poza tym Geddwyn miał swoje sprawy do załatwienia w innych... Miejscach i to, że nagle zaczął się tak ociągać, wydaje mi się podejrzane.
Konkubina zamyśliła się na chwilę, po czym ściągnęła brwi w zdecydowaniu.
- Chciałabym cię prosić o danie im jeszcze jednego dnia - odezwała się. - Może kapitan Lang wpadnie wreszcie na jakiś ślad tego zamachowca. Tak bardzo chcemy pomóc Liu, w każdy możliwy sposób - nagle głos jej się załamał. - Gdybym była mężczyzną, mogłabym...
- Nie wygaduj takich rzeczy! - oburzyłam się. - Gdybyś była facetem, widziałabyś różne rzeczy w taki sposób jak oni je pojmują. A odmienny punkt widzenia czasem się bardzo przydaje.
Zhei-Zhei słuchała tego uważnie, coraz bardziej się rozjaśniając.
- Cieszę się, że tu przybyliście - powiedziała. - Gdy jutro przyjdziesz do pałacu, poopowiadam ci różne baśnie.
Pomyślałam, że lubię tę dziewczynę i chętnie skorzystam z jej zaproszenia. Przecież to Geddwynowi się teoretycznie spieszyło, a nie mnie. Zwłaszcza, że potrzebowałam jeszcze odpowiedzi na jedno małe pytanko - gdzie u licha jest Aeiran.

7 VII

- Co, sumienie cię ruszyło, że o mnie nie pamiętałaś? - prychnęła Nindë. Poczekała z odezwaniem się aż staruszek wyjdzie ze stajni - czy też z pomieszczenia, które okazjonalnie robiło za stajnię - wyszedł zresztą prędko, bo i tak bał się zbliżać do No Doubta.
- Gdybym nie pamiętała, w ogóle bym tu nie przychodziła - stwierdziłam.
- Ale od kiedy tu przyjechaliśmy, cały czas chodzisz piechotą.
- Za to pozwoliłam ci na bieganie po burzy - przypomniałam. - W ciemnościach, przy szalejącym wichrze i trzaskających piorunach...
- Tak, tak. I pod Geddwynem.
- No dobrze, może i jest trochę za kolorowy, ale to ci tak przeszkadzało?
- W zasadzie nie - zamyśliła się. - Miał ciekawe pomysły. Na przykład poszukiwanie źródła tej burzy.
- A jakież to źródło może mieć burza? - zmarszczyłam brwi. - Czy to ma znaczyć, że nie była naturalna?
- Nie wiem, bo nie znaleźliśmy - wzru... potrząsnęła grzywą.
Westchnęłam ciężko, widząc, że znów mi czegoś nie powiedzieli. Geddwyn oznajmiał radośnie, że wybiera się na przejażdżkę, a co robił podczas niej? Pchał się w największą burzę? Ciekawe w takim razie, dokąd jeździł Aeiran i czy odpowiedziałby mi wprost, gdybym zapytała... O, o wilku mowa. Ledwo o tym pomyślałam, a wpadł do stajni i prędko osiodłał No Doubta. Zdawał się nie zwracać uwagi na moją obecność, a ja patrzyłam na to z oszołomieniem.
- Aeiran, dokąd?! - zawołałam, gdy już wyjeżdżał.
- Nie martw się - rzekł tylko, jakby nie wiedział, że czymś takim wcale mnie nie uspokoi, po czym popędził gdzieś w dal.

No cóż, nawet udało mi się jakoś bardzo nie martwić przez następne trzy godziny, a potem coś innego zajęło moje myśli... Kiedy wróciliśmy z naszego codziennego popołudniowego zwiedzania, przed gospodą czekał cierpliwie strojnie odziany przybysz. Wysoki i smukły, o delikatnych dłoniach i szlachetnych rysach, długie włosy miał związane na czubku głowy. Wyglądał na arystokratę o artystycznych upodobaniach, ale stał prosto jak żołnierz.
- Jestem Lang Mei-Dan, kapitan osobistej gwardii jego cesarskiej mości - przedstawił się.
- ...Widzę - odezwała się słabo Xianling. Mężczyzna spojrzał na nią u uśmiechnął się lekko.
- A ty, panienko, jesteś pąsową peonią w początku rozkwitu - ukłonił się jej z całą galanterią, z jaką można wykonać tego rodzaju sztywny ukłon. Nie mogłam sobie darować cichego prychnięcia, kiedy biedactwo rzeczywiście spąsowiało.
- Jego cesarska mość polecił mi sprowadzić twoich gości do pałacu - wyjaśniał jej tymczasem konfidencjonalnym tonem. - Chce się im dobrze przyjrzeć... I chyba ma rację.
- Zaiste - przyznała, wpatrując się w niego okrągłymi oczami.
- Jesteśmy tacy interesujący? - zachichotał Geddwyn, na co odwróciła się w jego stronę, już ze swoją zwykłą miną.
- Jesteście straszni - burknęła.
- Nie ma jak mówienie prawdy prosto w oczy - zareagował wesoło przybysz. - Rzadko spotykana w naszym kraju cecha. Będzie kiedyś z ciebie dobra żona.
- To obłuda jest tu w cenie? - zainteresowałam się. - I nie jest cechą dobrej żony? W takim razie pewnie mało kto się tu żeni.
- Uprzejmość - poprawił z naciskiem. - A od uprzejmości są konkubiny... Z jednym niekiedy wyjątkiem. I kurtyzany.
Usłyszawszy to, z jakiegoś powodu miałam ochotę sama się ukłonić. Z podziwem.

Ogrodzony murem przed resztą świata dwór cesarski przypominał miasto wewnątrz miasta. Przy takiej ilości budynków i ogrodów chyba wszystko można by było tam znaleźć. Niby największe wrażenie robił oczywiście sam pałac, a także wysoka wieża z kunsztownie wykonanymi smokami przy drzwiach i chyba na dachu, choć oczywiście trudno się było lepiej przyjrzeć... Ale najbardziej urzekła mnie maleńka świątyńka przy sadzawce, w cieniu drzew. Było w niej coś przyjaznego i chyba nie tylko ja tak pomyślałam, sądząc po porozumiewawczym uśmiechu Geddwyna.
W pałacu dało się czuć zapach jaśminu, ale niespodziewanie - razem z odgłosem prędkich kroków - dobiegła nas też woń przypraw.
- Kapitanie Lang? - zza rogu korytarza wybiegła do nas konkubina. - Co to ma znaczyć? Dlaczego nie jesteś przy jego cesarskiej mości?!
- Bo właśnie on mi zlecił przyprowadzenie twoich protegowanych, pani Zhei-Zhei - gwardzista uśmiechnął się jak na widok bardzo bliskiej osoby. - Czy jest teraz w swoich komnatach?
- Owszem, i nie mogę zrozumieć jego nieostrożności. Siedzi tam zupełnie niestrzeżony! Miał przyjść sekretarz, żeby zdać relację z posiedzenia, a tymczasem nawet on się nie zjawił!
- Jesteś taka opiekuńcza, pani Zhei-Zhei, a nasz nieszczęsny władca tego nie docenia - westchnął Lang. - A co do Xiang-Yu, na pewno dotrze do nas prędzej czy później, gderając, że znów go coś ominęło. Czy zaprowadzisz nas teraz do cesarza?
- Trudno, żeby nie - dziewczyna skinęła na nas i ruszyliśmy dalej przez korytarz pełen gobelinów z barwnymi scenami akcji.
- To wydarzenia z zamierzchłych czasów i legend - wyjaśniła Zhei-Zhei, widząc, że się zainteresowałam. - Jeśli zechcecie, mogę wam coś opowiedzieć, gdy już uporamy się z cesarskimi kłopotami. Co prawda z historią jestem do tyłu, sama dopiero się uczę, ale znam wiele baśni, jeszcze od matki...
- I umiesz je opowiadać znacznie ładniej niż twój nauczyciel - wtrącił z przekąsem Lang. - Może gdybyś to ty przekazywała jego cesarskiej mości wiedzę, stałby się bardziej chętny do chłonięcia jej.
- Dlatego właśnie tak pilnie się uczę - roześmiała się.
- Co to za władca bez wiedzy o własnym kraju? - zapytałam ze zdumieniem.
- Och, on jest zupełnie odporny na wiedzę - skrzywił się kapitan.
- Nieprawda - zaprotestowała Zhei-Zhei. - Byłby bardzo pojętny, gdyby tylko chciał. A jednak zupełnie się nie interesuje rządzeniem. Myślę, że to jakiś rodzaj buntu.
- Buntu? - zachichotał Geddwyn. - Można się zbuntować przeciw królowaniu, jak dziecko przeciw surowym rodzicom?
- Coś w tym jest - przyznał Lang. - Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę przeznaczenie... O, jesteśmy.
Doszliśmy do sporych drzwi z wymalowanymi kwiatami kamelii. Zhei-Zhei odsunęła je bez pukania, odsłaniając prosto, ale elegancko urządzoną komnatę w jasnych barwach. Stojący przed wielkim lustrem blady młodzieniec w długiej fioletowej szacie odwrócił się prędko i czujnie, lecz kiedy zobaczył, kto wchodzi, uśmiechnął się lekko i odgarnął z twarzy pasmo długich włosów. Były rozpuszczone i ku mojemu zaskoczeniu srebrzyste.
- Przyprowadziliśmy gości, wasza cesarska mość - konkubina odwzajemniła uśmiech.
- Dziękuję, Zhei-Zhei - powiedział melodyjnym głosem. - Czy teraz możesz odejść i przynieść nam trochę swoich pysznych ciastek? O głodzie rozmowy ciężko idą.
- Ale... - zawahała się.
- Bardzo proszę - uśmiechnął się jeszcze bardziej ujmująco. - I może przypadkiem spotkasz mojego sekretarza... A jeśli nie spotkasz, możesz się za nim rozejrzeć, ale oczywiście nie musisz się przy tym specjalnie wysilać.
Uśmiech dziewczyny zniknął jak zdmuchnięty płomień świecy, ale ukłoniła się i oddaliła posłusznie, zamykając drzwi.
- To nie było zbyt miłe - zauważył Lang, rozsiadając się na jednej z haftowanych poduszek, leżących na macie.
- Nie miałem wyboru - westchnął cesarz, który nagle przestał trzymać się prosto jak struna i osunął się na swoje posłanie. Doszłam do wniosku, że ta jego bladość raczej nie jest naturalna... Nie przestał jednak się uśmiechać, bardzo ładnie, skądinąd. Miał delikatne rysy, jeszcze nieco chłopięce i zastanawiałam się, ile może mieć lat.
- Zhei-Zhei jest najdroższą przyjaciółką jaką kiedykolwiek miałem - odpowiedział na pytające spojrzenie Langa. - I wiesz, że na całym dworze tylko wam trojgu naprawdę ufam, ale na razie nie chcę jej martwić.
- A oni? - kapitan wskazał na nas. - Czyżby wasza cesarska mość zamierzał zaufać tym przybyszom?
- Skoro ona ich sprowadziła... Usiądźcie - srebrnowłosy skinął ręką. - Dzisiaj niczego nie próbowano, więc czuję się lepiej i mogę wszystko opowiedzieć.
- To chyba nie chcę wiedzieć jak wygląda, kiedy się czuje gorzej - szepnął do mnie Geddwyn, który najwyraźniej dostrzegał u młodzieńca coś więcej, poza bladością.
- Nie wiem czy ktoś zesłał klątwę, czy stosuje truciznę... Choć codzienne zamienianie się czarkami wina z Zhei-Zhei pewnie nie polepsza mi zdrowia - cesarz zrobił minę psotnego urwisa.
- Co takiego?! To nierozważne! - oburzył się Lang.
- A co ty byś zrobił na moim miejscu, Mei-Dan?
Kapitan od razu spuścił z tonu.
- Czy zakładamy, że ktoś próbuje zamachów na panią Zhei-Zhei? - zapytał. - A jeśli tak, to dlaczego?
- Może ktoś jest zazdrosny, że to ona jest konkubiną - podsunął Geddwyn beztroskim tonem. - A może założył, że jeśli doda jej coś do picia, jego wysokość zareaguje właśnie tak.
- Jakikolwiek jest powód, nie należy dać tej osobie satysfakcji - stwierdził cesarz. - Może nie wyglądam, ale mam silny organizm i się trzymam... Nie zaszkodzi jednak poprosić o pomoc, kiedy się ma okazję. Nie należy okazywać aż takiej dumy i nieufności.
- Dawno nie słyszałem, by jego cesarska mość powiedział coś tak rozumnego - odezwał się Lang na stronie.
- Może nie słuchałeś, kiedy było trzeba? - zachichotałam.
Srebrnowłosy tymczasem skoncentrował na nas spojrzenie.
- Jedno z was zajmuje się uzdrawianiem - powiedział. - Ale czy nie powinno być was troje?
- Powinno, ale jeden zmarudził - prychnęłam i odruchowo spojrzałam w okno z niepokojem. I zamarłam.
- Co się tam dzieje? - cesarz też to zauważył i podszedł z zaciekawieniem, tak samo zresztą jak Lang. Po niebie gnała wielka ciemna chmura z zadziwiającą prędkością i głośnym szumem. I co chwilę zmieniała kształty na coraz bardziej fantazyjne... Aż nagle się rozpadła.
- I koniec - powiedziałam głucho, odwracając się od okna. Zdążyłam jeszcze złowić wzrokiem krzywy uśmiech Geddwyna, zanim odwrócił głowę. Nie patrzył w okno, ale chyba wiedział, co mógłby za nim zobaczyć.
- Pokaż mi jak leczysz, przybyszu - cesarz tymczasem zajął miejsce z powrotem na łóżku.
Geddwyn bez namysłu usiadł obok niego. Dziwiła mnie ta chęć pomocy, bo wiedziałam jak nie lubi uzdrawiania i jak rzadko je stosuje. W jego przypadku - jak i zresztą u Maeve - polega to na wchłonięciu choroby czy też klątwy i zneutralizowaniu jej... W sobie. Nieprzyjemny proces, który mój przyjaciel porównał kiedyś do pocieszania człowieka u progu samobójstwa. A jednak ze skupieniem ujął dłoń młodzieńca w swoją i przesunął po niej drugą. Syknął cicho i zmienił się na twarzy.
- Chłodno - uśmiechnął się uzdrawiany z nagłą ulgą, po czym uniósł dłoń ducha wody i przyłożył sobie do policzka. Lang obserwował to z uwagą i raz zmarszczył brwi, kiedy Geddwyn zapytał: - Ileś ty tego przyjął, dzieciaku?
- To nic, to nic, kapitanie - cesarz machnął ręką na ten brak szacunku. - Chcę, żeby on został u mnie do jutra. Przynajmniej.
- Nie ma sprawy - zgodził się mój przyjaciel.
- Jesteś niemożliwy - uświadomiłam mu starą prawdę.
- Oj, czemu tak dziwnie na mnie patrzysz?
- Nie patrzę dziwnie. Wzrok ci się zamazuje.
- Słuchaj, mam szansę przekonać Zhei-Zhei do tego portretu, więc tym bardziej zostaję.
- No to ja będę szła - wzruszyłam ramionami. - Co prawda zaraz się zgubię, ale wolę być przynajmniej w drodze do gospody. I mam ochotę na spacer.
- Kapitan cię odprowadzi, ma wprawę - stwierdził enigmatycznie cesarz. - Ale nie poczęstujesz się ciasteczkiem? Zhei-Zhei powinna w końcu wrócić niedługo.
- Chyba, że zaszyła się w kącie i fuka obrażona - mruknął Lang.
- Jeśli wasza wysokość pozwoli, jeszcze tu wrócę, sprawdzić, czy Geddwyn nie narobił za dużo kłopotów, wtedy się chętnie poczęstuję - ukłoniłam się, na co skinął głową radośnie i ułożył się wygodnie na posłaniu.
- A jak wrócisz, kapitanie, będziesz mógł powtórzyć Xiang-Yu, o czym się tu dzisiaj mówiło.
- Wasza cesarska mość sam może mu powtórzyć.
- Nie, bo zamierzam zamknąć komnatę i spać.
Gwardzista pokręcił głową z rezygnacją i otworzył drzwi. Dla mnie audiencja była skończona.
Na zewnątrz zaczęło grzmieć.

Dość szybko dotarliśmy pod gospodę, bo chciałam prześcignąć następną burzę. Lang szedł grzecznie za mną, zapytując, czy zawsze spaceruję takim prędkim krokiem (odpowiedziałam, że oczywiście). W każdym razie, kiedy już doszliśmy, czekała mnie niespodzianka. W postaci trupa... Chociaż nie, później się okazało, że jednak żył. Ale leżał w poprzek drogi, tarasując przejście, a jego długą peleryną powiewał coraz mocniejszy wiatr.
Przystanęłam przy nim, upewniłam się, że jednak żyje i poprosiłam Langa o pomoc we wtarganiu go do gospody, zastanawiając się, jak Xianling to przyjmie.
Zaczynało błyskać.

6 VII

Przez ostatnie dwa dni nieprzerwanie trwała burza. Co prawda deszczu było mało, ale wiał straszliwy wiatr, a pioruny uderzały co chwilę, w dodatku często w pobliżu gospody. Strach było wychodzić, chyba, że się było Aeiranem albo Geddwynem. Osobiście wolałam podziwiać błyskawice przez okno. Xianling nie mogła się nacieszyć, że zrobiła większe zakupy - zapomniawszy już jak zareagowała, gdy Aeiran jej tę myśl podsunął - wygląda na to, że boi się burzy, nawet pod dachem zachowywała się dość niepewnie, więc zdecydowanie nie wyszłaby za próg w taką pogodę.
Na szczęście gospoda nie ucierpiała, ale podobno wiele drzew padło w te dni i zdarzyły się przynajmniej dwa pożary. Nie wiadomo na pewno, jeszcze nie wychodziliśmy na miasto.

Za to dziś po południu mieliśmy niespodziewanego gościa. Kiedy usłyszałam na dole dwa zdenerwowane żeńskie głosy, zeszłam z ciekawością i zobaczyłam tamtą dziewczynę z lektyki, Zhei-Zhei. Tym razem była ubrana w strój do konnej jazdy (tak podejrzewam), za to miała we włosach jeszcze więcej spinek i wyglądała na zmartwioną.
- Wyjaśnij mi, jak trafiłaś akurat do mnie - prosiła Xianling.
- Wystarczyło mi spytać mędrca - prychnęła starsza z dziewcząt. - Mogłabym przyjechać już te trzy dni temu, ale musiałam się bardzo spieszyć z powrotem. Już sama nie wiem, co było w tamtej chwili ważniejsze...
- O - zareagowała elokwentnie mała gospodyni, zauważając mnie. Zhei-Zhei podążyła za jej wzrokiem i chyba wyciągnęła pewne wnioski, bo podeszła i ukłoniła się.
- Byłabym wdzięczna, gdybym mogła odkupić od was łapacz demonów - powiedziała prosząco, ale bez uniżoności. Minę miała tak zatroskaną, że aż zaczęłam się zastanawiać, gdzie Aeiran schował tę klatkę.
- A co to takiego, ten łapacz demonów? - zainteresował się Geddwyn, który właśnie wyszedł z kuchni. Xianling westchnęła ciężko, widząc dwa ciastka ryżowe w jego rękach.
- Zostałam poinformowana, że jedno z was kupiło łapacz demonów u pewnego mędrca - wyjaśniła konkubina uprzejmie (dziewczynka skrzywiła się przy "mędrcu"). - Daję głowę, że jest mi bardziej potrzebny niż wam.
- Bo my tylko kupujemy pamiątki, a pani wierzy w moc talizmanów? - podchwycił Geddwyn jeszcze uprzejmiej.
- Być może - odpowiedziała podejrzliwie. - A może nie powinnam was osądzać według mojej opinii o cudzoziemcach przybywających do tego kraju jak do zoo?
- Przybyliśmy tu w poszukiwaniu nowych opowieści - wtrąciłam szybko. - Ale czy mędrzec nie ma innych łapaczy demonów na zbyciu?
- Jeszcze nie są skończone - westchnęła dziewczyna. - Czekanie zajęłoby więcej czasu, zbyt wiele.
- Nie znam się na właściwościach tego draństwa - mruknęłam. - Ale gdybym wiedziała...
- Nie musisz gruntownie przeszukiwać naszego pokoju, jeśli o to ci chodzi - usłyszałam tuż za sobą. Nie dotarło do mnie nawet kiedy Aeiran się pojawił. Zhei-Zhei spojrzała na niego hardo, porzucając na chwilę wizerunek "delikatnego kwiatu lotosu". Zresztą i tak trudno jej było go utrzymać po pełnej obaw konnej jeździe (tak też tylko podejrzewam).
- Jeśli to dla ciebie takie ważne, możesz to wziąć - mój towarzysz wyciągnął w jej stronę rękę z trzymaną w niej klatką.
- Czyżby? - zapytała. - Gdzie tu jest haczyk?
- Brawo! - roześmiał się Geddwyn. - Najpierw gorączkowo pani czegoś pragnie, a teraz jest taka podejrzliwa?
- Bo ta sprawa wygląda podejrzanie.
- Jeszcze nic w niego nie złapałem - uspokoił ją Aeiran. - Myślę, że w razie potrzeby potrafię zrobić podobny, więc ten już mi nie jest potrzebny.
- Nie mogę powiedzieć "nie" - westchnęła i przyjęła przedmiot. - Skoro wszystko, co może pomóc Liu... jego cesarskiej mości, jest teraz bezcenne...
- Czy coś mu się stało? - pisnęła Xianling. - Coś mu zagraża?
Zhei-Zhei spojrzała na nią bez słowa. Chyba zamierzała niczego nie mówić, a jednak poddała się prędko.
- Nie jest ostatnio w najlepszej formie, ale nie chce o tym mówić nawet nadwornemu medykowi - powiedziała. - Nie wiem, co jest przyczyną: choroba, trucizna, klątwa...
- Jeśli coś komuś dolega, mógłbym wpaść i spróbować pomóc - wtrącił znienacka Geddwyn.
Zarówno Zhei-Zhei, jak i Xianling spojrzały na niego z niedowierzaniem (ta druga wręcz ze zgrozą), natomiast ja stłumiłam chichot. Czy on sobie zdaje sprawę, że wprasza się od niechcenia do cesarskiego pałacu, tego monumentalnego budynku za wysokimi murami? Poza tym to, że jeśli chce, potrafi uzdrawiać, to jedno. Inna rzecz - jak...
- Dlaczego? - zapytała nasza gospodyni powoli i przeciągle.
- Bo marzę, by panna Hong zgodziła się mi zapozować - odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem. - A czy nieobeznanemu cudzoziemcowi wypada się tak od razu napraszać?
- A co w tej chwili zrobiłeś? - odezwałam się półgłosem. Udał, że tego nie słyszał.
Zhei-Zhei siedziała chwilę ze zmarszczonymi brwiami, wreszcie podniosła się i ukłoniła.
- Jestem wdzięczna za okazaną dobrą wolę - powiedziała. - Przedłożę tę propozycję jego cesarskiej mości, a jeśli rozpatrzy ją pozytywnie, jutro kogoś po was przyśle.
Brzmiała tak uroczyście, jakby była ambasadorem, a nie delikatną osóbką z haremu. Wyglądało na to, że cesarz właśnie jej ufa najbardziej na swoim dworze - albo tylko ona tak uważała.
Kiedy pożegnała się i wyszła, w gospodzie zapanowała grobowa cisza. Tylko wzrok Xianling mógł ciskać gromy. I ona bała się burzy?

3 VII

Nie po to chcę jechać do Chin,
by widzieć piękne świątynie,
wieżę jakąś Ming czy Tsin,
lub pejzaż w Kao-linie.
Przecież
póki mam twarz białą z różowym,
bez kurzych łapek na skroni,
marzyć o tym lub owym
nikt mi nie wzbroni.
Otóż:
Chcę jechać do chińskiej miłości,
chcę jechać do chińskiej wiśni,
najłatwiej tam i najprościej
sen chiński mi się wyśni.
Może
jakiś szumiący dostojnik
nieznany, żółty i ciemny,
w ramionach jedwabiem strojnych
nauczy mnie chińskich tajemnic?
Jakich?
Tajemnic laki, herbaty,
płaskich jak liść kapeluszy,
pagód i smoków rogatych,
i mojej własnej duszy.


Poetka

Dwie rzeczy mnie zastanawiają odnośnie tej podróży. Pierwsza, to fakt, że Tenari podejrzanie chętnie zgodził się zostać. Ale może akurat tym nie powinnam się przejmować. To chyba dobrze, że przedkłada zabawę z Ivy nad rozbijanie się po światach w niepewnych warunkach i niewiadomym celu. Tylko, że nawet w tym przypadku nie mogę powstrzymać niepokoju, nie mogąc go mieć na oku. Zaczęłam się nagle robić nadopiekuńcza? Może mi to zostało po tych latających wyspach.
Bardziej jednak... nie, nie przeszkadza mi, ale chyba konsternuje, że uparcie towarzyszy nam Geddwyn. W porządku, wyruszyliśmy z jednego punktu w tym samym czasie, ale miał zamiar się odłączyć i odnaleźć Brangien i Artena. Tymczasem jedzie z nami od tygodnia i najwyraźniej ma w nosie swoje wcześniejsze plany. Zagadywałam go o to parę razy, ale zawsze odpowiadał jakoś wykrętnie.

- Nie, wiśnie to nie są - powtórzył Geddwyn po namyśle. - Niby wyglądają podobnie, ale pachną zupełnie inaczej.
- Oczywiście, że to nie są wiśnie - Xianling, nasza młodziutka gospodyni, odciągnęła go od drzewa z pewnym zniecierpliwieniem. - Żadna wiśnia nie kwitłaby o tej porze i tak długo. Nasze drzewa dają nam więcej czasu na zachwyt ich kwiatami i dlatego przewyższają wszelkie wiśnie.
- Ależ urok kwiatów sakury polega właśnie na ich ulotności! - zaprotestował. - Jeśli można coś mieć i obserwować bez końca, szybko staje się to nudne i...
- A jeśli kogoś kochamy, to zaraz go zabijamy, żeby nam nie zdążyło przejść - wtrąciłam półgłosem, w przypływie wisielczego humoru. Na nieszczęście stałam obok straganu z owocami morza, gdzie mieliśmy nabyć składniki na kolację, tymczasem sprzedawca spojrzał na mnie zdegustowany i odsunął się.
- Zaraz tam zabijamy - Geddwyn również mnie usłyszał. - Uciekamy zanim tego kogoś skrzywdzimy swoją zmianą nastawienia. To przecież była twoja życiowa dewiza niegdyś?
- Niegdyś - prychnęłam, podchodząc do niego i dziewczynki, i rozejrzałam się wkoło. Aeirana nigdzie nie było widać; najwyraźniej znów przepadł w tłumie handlarzy, aby po jakimś czasie wrócić z kolejnym starannie zapakowanym przedmiotem, którego nie zechce mi pokazać. Najwyraźniej miasto Ko-Youan było dla niego taką skrzynią skarbów jak dla mnie swego czasu wyspa Yin'gian.
Niespodziewanie tłum na targu rozstąpił się, robiąc przejście dla lektyki niesionej przez czterech postawnych mężczyzn o grobowych minach. Wszyscy, kupcy i klienci, ustawili się prosto, lecz ze spuszczonym wzrokiem, jednak kiedy lektyka zatrzymała się i otworzyła, większość z nich rozluźniła się i podniosła oczy z przyjaznymi uśmiechami.
- Och, na Ben-Ten! Co za tempo! - młoda dziewczyna w bladoróżowych jedwabiach energicznie wyskoczyła z lektyki jeszcze zanim niosący ją zdążyli przyklęknąć. - A mówiłam, pojadę rikszą, ale on się uparł, a przecież piechotą bym dotarła prędzej... - urwała, uświadamiając sobie, że mnóstwo ludzi słucha jej narzekań i uśmiechnęła się do nich. - No cóż, dzień dobry wszystkim. A teraz mogę się wreszcie pospieszyć.
Była bardzo ładna, najwyżej pięć lat starsza od Xianling, a jej misternie ufryzowane włosy po rozpuszczeniu pewnie sięgałyby kostek. Wyglądała na wysoko urodzoną damę, ale pobiegła jak spóźniona na lekcje uczennica.
- Dzień dobry, Hong Zhei-Zhei! - zawołała radośnie Xianling, kiedy tamta nas mijała. W przelocie uśmiechnęła się i pomachała, a potem dopadła ledwo widocznych drzwi we wnęce jakiegoś budynku. Już miała zapukać, kiedy nagle zostały zamaszyście odsunięte i dziewczyna zderzyła się z Aeiranem, równie zaskoczonym jak ona. Wydęła usteczka i mruknęła coś raczej niepochlebnego, ale odsunęła się, pozwalając mu przejść. W końcu sama weszła do środka, zamykając drzwi z hukiem.
- Chciałabym kiedyś być taka jak ona! - odezwała się Xianling z rozmarzeniem.
- A kto to taki? - zapytał z zaciekawieniem Geddwyn. - Chętnie bym ją narysował, taką rozzłoszczoną.
- Mój szanowny gość wysoko mierzy - dziewczynka skłoniła się ironicznie. - To jedyna konkubina jego cesarskiej mości.
- W takim razie moja szanowna gospodyni również wysoko mierzy - odciął się z uprzejmym uśmiechem.
- Chcę być taka jak Zhei-Zhei, nie tym, kim ona - prychnęła, kierując kroki z powrotem do gospody - Zresztą wcale nie muszę być wysoko urodzona, by móc trafić na dwór. Cesarski sekretarz też nie jest... Co prawda ma możnego protektora, a Zhei-Zhei jest wprawdzie ze szlachetnego rodu, ale jej rodzina zawsze żyła na przyjaznej stopie z mieszczanami... Ale ja przecież wcale nie chcę znaleźć się na dworze, więc dlaczego wylewam się przed ciekawskimi turystami kiedy powinnam robić zakupy na jutro?!
- Zrób na trzy dni z wyprzedzeniem - doradził Aeiran od niechcenia, co wywołało jej oburzenie.
- Czy ja panu doradzam, co kupować, panie kolekcjonerze podrabianych amuletów?! - zjeżyła się.
- Z trzema... nie, czterema wyjątkami - nie - wzruszył ramionami.
- W każdym razie ja nie kupowałabym nic u tamtego znachora - Xianling wskazała budynek z tajemniczymi drzwiami, od którego się oddalaliśmy. - Dziwne, że nawet Hong Zhei-Zhei daje się nabrać na jego kuszące słówka. Zachęcać to on umie, o tak...

Zastanawiam się, czy Xianling nie jest tak zniechęcona do talizmanów i uzdrowicieli dlatego, że żaden nie pomógł jej matce przed siedmiu laty. Już kilka razy od naszego przyjazdu dawała wyraz tej niechęci; poza tym jest bardzo rezolutnym i niedającym sobie w kaszę dmuchać stworzeniem (moje przyjaciółki na pewno by ją polubiły). Prowadzi sporą gospodę tylko z dwojgiem starszych ludzi do pomocy i wydaje jej się to nie sprawiać większych trudności. Miała zaledwie sześć lat kiedy jej matka umarła, musiała więc szybko nauczyć się samodzielności. Jej ojciec jest kurierem i podróżuje po całym kraju...
Rzecz jasna, nie dowiedziałam się tego od samej Xianling. Po prostu Geddwyn umie się przypodobać jej starej pomocnicy, która nazywa go uroczym chłopcem i chętnie wyswatałaby go ze swoją wnuczką, gdyby ta nie była już od trzech lat zamężna i nie mieszkała w innej prowincji. Tak czy inaczej, Geddwyn wyciąga od staruszki rozmaite ploteczki oraz ciastka ryżowe; poza tym zaś głównie się obija. Jeśli nie snuje się z nami po mieście, siedzi na werandzie i rysuje drzewa. Gospody nie otaczają drzewa aeng-rô, ale mnóstwo miłorzębów.

- Jaki "podrabiany amulet" kupiłeś tym razem? - zapytałam Aeirana, wróciwszy z kąpieli. - Pokażesz mi wreszcie?
- Tym razem mogę - uśmiechnął się lekko i pokazał mi coś w rodzaju niewielkiej klatki zbudowanej z delikatnych pręcików. Była ozdobiona dwoma białymi kwiatami i można ją było zawiesić na ścianie.
- Tamten człowiek nazywał to łapaczem demonów - wyjaśnił. - Chociaż podobno nie tylko ich.
- I masz jakiś szczególny powód do skupywania takich rzeczy? - przyjrzałam się temu podejrzliwie. Chętnie wzięłabym do ręki i sprawdziła jak pachną te kwiaty, ale Aeiran wyraźnie wolał trzymać przedmiot z dala ode mnie.
- Nigdy nic nie wiadomo - stwierdził sentencjonalnie.