29 V

Pora chyba coś napisać... Wróciłam wczoraj rano i przeważnie spałam. Czy też leżałam plackiem na łóżku lub na kanapie, z zamkniętymi oczami i kompletnie wyłączona. Czasem robiłam sobie przerwę na herbatę, a potem wracałam do leżenia. Dzisiaj już pora się trochę otrząsnąć, bo kto wie, kiedy Tenari się może odezwać (odmyśleć?). Na czas mojego wypadu został z Maeve w Teevine i zaznaczył, że sam da mi znać, żebym się po niego zjawiła. Miał taką tajemniczą minę przy tym.

Geddwyn pojawił się dwa dni po swojej depeszy. Nie miałam pojęcia, co go napadło na ciąganie mnie po koncertach i od początku miałam wrażenie, że przeskakuję do jakiejś innej rzeczywistości i innej egzystencji... Ale takie oderwanie się jest czasem zdrowe, choć opisane po mniej więcej równym ciągu wydarzeń w pamiętniku takim jak mój może robić dziwne wrażenie.
Zahaczyliśmy najpierw o Antę, skąd zabraliśmy Hala i Rinne. Przypuszczam, że Geddwyn chciał przy okazji, żebyśmy się lepiej poznali, ale obawiam się, że wykazał zbyt wiele optymizmu. Razem z nami zabrała się Miranda, która sprawnie dzieliła uwagę między oboje rodzeństwa (choć Rinne i tak wydawała się ciut zazdrosna), ale przy tym na każdym kroku fukała, że preferuje muzykę klasyczną i jazz, i za takie poświęcenie zażąda podwyżki. Czy muszę nadmieniać, że ciekawie się przy nas prezentowała w pastelowym kostiumiku i pantoflach na potwornych obcasach? Nie?
Oczywiście nie mogłam nie zapytać Geddwyna jak zamierza załatwić tyle biletów i jak bardzo legalny będzie w ogóle nasz wstęp. Miewam czasem przebłyski praktyczności. Odpowiedział niefrasobliwie, że jego znajoma jest współorganizatorką tego przedsięwzięcia i zapewni nam pozostanie tam przez całe trzy dni... To nie miał być tylko jeden koncert, a swego rodzaju festiwal, na którym różne odmiany muzyki pełnej mojego ulubionego gitarowego jazgotu miały się ze sobą zderzyć choćby dla samego zobaczenia, co z tego wyniknie.

Potem wylądowaliśmy na którejś Ziemi, na wielkiej wiosennej łące z widokiem na las w oddali (kiedyś był bliżej, ale wycięli, zresztą nadal po trochę wycinają). Widok, co prawda, zasłaniała spora konstrukcja ze ścianami z takiej tektury, tylko mocniejszej i odpornej na deszcz. Dobrze, wiem, że to było nieco bardziej skomplikowane tworzywo, ale takie było moje pierwsze skojarzenie; poza tym jestem kronikarką od ulotnych baśni i mam prawo się nie znać. Miała owa konstrukcja, poza sceną na zewnątrz, jeszcze drugą, wewnętrzną - nota bene, nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że w środku jest aż tyle miejsca. Z zewnątrz, mimo wszystko, nie wydawało się to możliwe... A przecież chyba nie skorzystano z żadnych zakrzywień przestrzeni.
Dane nam było przez trzy dni słuchać najrozmaitszych wykonawców spod znaku mniej lub bardziej ostrego brzmienia, a nocami koczować w namiotach, o ile był czas na sen. A wspomniane zderzenie odbyło się z niezłym hukiem. Od zespołów nie dbających o tak przyziemne rzeczy jak robienie dobrego wrażenia, tylko grających na cały regulator, powarkując coś do mikrofonu, poprzez porządnie uczesanych młodzieńców i dziewczęta, w których muzyce mieszała się naturalność z elektroniką - nieco na korzyść tej drugiej... Potem drastyczna zmiana klimatu - czerń, hipnotyzujące symfoniczne tony (choć i tu Miranda kręciła nosem), czerń, piosenki opowiadające o zjawiskach nadprzyrodzonych w taki sposób, w jaki ja bym w życiu nie pisała, czerń, świece i jeszcze więcej czerni. W którymś momencie przetykanej złotem i srebrem, i okraszonej bardzo miłym głosem wokalistki - będę musiała spytać Geddwyna czy nie znalazłby mi jakiejś jej kasety, bo w tej rozgorączkowanej atmosferze zapomniałam. A uwieńczeniem festiwalu był wielki koncert przepisowo rozczochranego i zachrypniętego człowieka będącego legendą sceny od ładnych paru dekad (młodsi koledzy po fachu mówili do niego "Mistrzu", a on to przyjmował z uśmiechem rozbawienia)... Choć nasza przewodniczka, Da'ana - upierała się, byśmy zwracali się do niej innym imieniem, ale Geddwyn udawał, że nie słyszy jej protestów - miała raczej nadzieję na przyjazd jakiegoś zespołu o nieco elfio brzmiącej nazwie, której nie zapamiętałam. Po tym koncercie, sporo przeciągniętym, kręciło mi się w głowie... Wcześniej Geddwyn powiedział Halowi, że występy tego faceta można porównać do jego obrazów. W rezultacie Hal zniknął w swoim namiocie ciężko obrażony (Rinne wykorzystała okazję, aby porwać gdzieś Mirandę), a ja byłam utwierdzona w przekonaniu, że nie chcę nigdy oglądać dzieł, o których była mowa. Dużą część koncertu spędziłam z zamkniętymi oczami - nie żeby mnie specjalnie przerażały kiczowate filmy grozy, ale patrzenie na rozgrywające się na scenie widowisko przeszkadzało mi w słuchaniu skądinąd dobrej muzyki.

...Siedzę nad kartką papieru i wzdycham. Nie przypuszczałam, że tak trudno mi będzie opisywać te dni. Najpierw miała być porządna opowieść, ale zabrakło mi na nią słów. Potem już bardziej relacja, ale wyszła mi strasznie sztuczna i wyglądająca jakbym ją przedstawiała na jednym wydechu. Teraz - jeszcze bardziej skrótowa relacja?
Nadal twierdzę, że oderwanie i przeskok do może nie innej rzeczywistości, ale konwencji, może wyjść na zdrowie, za to pisanie o nim... Jak zawsze w takich przypadkach wywijam w powietrzu wysychającym powoli piórem, patrzę na swoje zapiski i zastanawiam się czy to naprawdę byłam ja.
Pewnie dlatego, że zupełnie nie wspomniałam o tym, co uważam za najważniejsze - bo najważniejsze najtrudniej wyrazić. O tym, że wcześniej na łące odbywały się festiwale muzyki dawnej i ludowej, a jeszcze wcześniej, co pamięta już chyba tylko Da'ana, obchody ku czci Wielkiej Bogini. O tym, że nasza przewodniczka okazała się duchem opiekuńczym tamtego miejsca - dawniej czczona jako jeden z aspektów owej Bogini, potem zaś przerobiona przez szerzycieli nowej wiary na ich świętą, patronkę muzyków. Chętnie bym ją przedstawiła Ketrisowi i Vaneshce, i zobaczyła, co z tego mogłoby wyniknąć... O siedzeniu z Geddwynem w namiocie w deszczową noc, słuchając bębnienia spadających kropel, milszego dla ucha niż każda perkusja. I wreszcie o poranku po tamtej nocy, kiedy słońce ledwo wzeszło i mało kto był już na nogach. Kiedy muzyk, dzięki któremu poprzedniego dnia roiło mi się w głowie od krwawych plam, pająków, wrzasków i pomalowanych twarzy, zagrał tym kilkorgu wyspanym wybrańcom balladę bez prądu i kiczu. Cichym, wręcz niepewnym głosem (czyżby zupełnie zachrypł przez ten swój koncert?) śpiewał o zupełnie zwykłych ludziach i głowę dam, że w tym momencie wielu mieszkańców owego świata ze zdziwieniem spoglądało w okno, czując, że ktoś o nich myśli. Powoli napływali inni uczestnicy festiwalu, rozsiadali się na trawie i dołączali do tych "występów incognito" - miałam wrażenie, że dopiero wtedy naprawdę wyrażali siebie i odnaleźli poczucie przynależności, które i do mnie dotarło... Zresztą nie tylko do mnie. Geddwyn uśmiechał się porozumiewawczo, Rinne i nawet Miranda siedziały jak zaczarowane, przytulając się do siebie, a Da'ana przestała narzekać, że w dzisiejszej muzyce liczy się głównie otoczka. Tylko Hal został w namiocie, może śpiąc, a może nadal zamykając się w sobie.
I tylko kiedy myślę o tych właśnie chwilach, odzyskuję pewność, że jednak byłam tam na miejscu.
O, i nawet udało mi się o tym napisać. Za trzecim razem, co prawda, ale...

23 V

Nie przegapiłam kwitnienia akacji, zresztą czy to w ogóle możliwe, jeśli wystarczy zrobić mały krok w tył, do jakiegoś świata, gdzie wiosna przyszła odrobinę później? O ile rosną w nim jakieś akacje, oczywiście. Wybrałam się z Tenarim na ich podziwianie, tylko kolorowych yukat nam brakowało. Gdzieś tam, w szeregu lustrzanych Krajów Wschodzącego Słońca, obchodzi się specjalne dni oglądania kwitnących drzew wiśni, a ja urządzam sobie moje małe święto upajania się zapachem akacji...
I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie należy mi pozwalać trzymać w domu kwiatów. Zwłaszcza, jeśli oryginalnie rosną na drzewach. Naznosiłam tego draństwa do domu i następnego dnia wyschło mi niemalże na proszek. Tak, wiem, że kwiaty najlepiej pozostawiać tam, gdzie są, a nie zrywać, zawsze to wiedziałam, ale czasem po prostu nie mogę się oprzeć.

Wspominałam coś o zaszyciu się daleko od problemów i opowieści? No to teraz nadmienię tak sobie od niechcenia, że piszę ostatnio opowieść o Koronie. Tak, o tej Koronie ze świata latających wysp. Odżegnywałam się od tej sprawy, ale też ani przez chwilę nie czułam się w nią osobiście zamieszana... Zresztą sama widzę, że sedno opowieści leży o wiele głębiej niż END i Omega zdołałyby kiedykolwiek sięgnąć, mam więc ochotę zacisnąć zęby i do tego sedna dotrzeć. Co prawda nie wiem, ile z moich wizji jest prawdą, ile przebłyskiem intuicji, a ile tylko i wyłącznie fikcją literacką, ale za dobrze mi się pisze, żeby się tym przejmować.
...Tak dobrze, że aż z radości utknęłam na czwartym rozdziale.
Ale cóż, trzy i kawałek to całkiem niezły wynik jak na tak niezorganizowaną istotę jak ja. Już i tak w pewnym momencie snucie wątków mnie tak pochłaniało, że Tenari pilnował czy żyję i nie usycham niczym te kwiaty bez wody. A potem zakwitły akacje i trochę odżyłam.

A dzisiaj dostałam od Geddwyna zawiadomienie, że mam być gotowa o każdej porze, bo zamierza nas zabrać na koncert rockowy. Kogo jeszcze miał na myśli, nie mam pojęcia, ale chyba powinnam się bać.

13 V

Czasem mam ochotę się zaszyć samotnie gdzieś, gdzie mnie nikt nie znajdzie, gdzieś z dala od czających się wszędzie opowieści, od własnych i cudzych problemów, tylko z moją herbatą, z książkami... Ze słuchawkami na uszach, z moim ulubionym gitarowym jazgotem. Daleko, na zawsze. I to jest, jak dla mnie, zupełnie normalna ochota.
Ale nie, nie na zawsze. Po pierwsze, szybko by mi się znudziło. Po drugie, jest Tenari. Po trzecie, są moi przyjaciele. Po czwarte, za bardzo za kimś w tej chwili tęsknię i być może to się przyczynia do mojego obecnego nastroju. Więc czuję, że jednak nie na zawsze i to też jest zupełnie normalne uczucie.
Widocznie odreagowuję pewne rzeczy na raty i jeszcze się to nie zakończyło. Poza tym jestem zmęczona. Nie tyle nawet natłokiem ostatnich wydarzeń, co robieniem - komu? - wyrzutów, że mogło być lepiej. Och, do licha! Gorzej też mogło być!
Jeszcze na chwilkę wyściubię nos ze swojej skorupy, żeby napisać do Vanny. Przyszła dzisiaj depesza od Lexa, żebym jej przekazała podziękowanie, bo osobiście się boi. I że też zamierza zaszyć się gdzieś, gdzie go jeszcze nie było. Już zakończył te swoje sprawy z Koroną, czymkolwiek była?
A siły - te fizyczne i psychiczne - pewnie zdążę odzyskać kiedy zakwitną akacje. Nie mogłabym przegapić kwitnienia akacji.

10 V

Jak to się stało, że balansowałam razem z Yori na pograniczu jawy i ułudy? Po prostu wpadła do mojego snu i pociągnęła mnie za sobą, niczego nie tłumacząc. Przemierzałyśmy dziwne, ulotne sfery, w których pustce czasami pojawiały się jakieś błyski. Może byłyśmy tam, gdzie bogowie śnili nowe światy?
- No dobra, wyciąganie faceta było trudniejsze niż myślałam - przyznała w końcu Yori. - Ale się nam udało. Tylko, że potem Vanny-chan nic nie mówiąc uciekła gdzieś w głąb snów. Nie wiem dokąd ani dlaczego.
- I niby ja mam pomóc ją znaleźć? - domyśliłam się. - Przecież nie umiem Śnić, nie wyczuję jej.
- Ależ tak - stwierdziła spokojnie. - Jesteś jej na tyle bliska, że potrafisz.
- Są osoby jej bliższe niż ja - zauważyłam.
- Ale tylko ciebie znam, baka - prychnęła. Nie mogłam nie przyznać jej racji.

Nie mam teraz głowy do widowiskowych opisów, więc będzie w miarę skrótowo. Nie wiem czy więcej w tym było udziału mojego, czy Yori, czy zajęło nam to godziny, czy ułamki sekund, w każdym razie znalazłyśmy Vanny w ciemnej, pustej przestrzeni, która... Jakby pragnęła, żeby ktoś w niej zamieszkał. Takie przynajmniej miałam uczucie.
Właściwie nie weszła w tę przestrzeń, stała z boku i przyglądała się niczym przez szybę. Nie chciała zostać odkryta? Zdziwiła się, kiedy nas zobaczyła, ale nie wiem czy sprawił to konkretnie nasz widok, czy coś innego - bo potem niepewnie rozejrzała się dokoła. To samo zresztą zrobiła Yori.
- Czy tak powinno wyglądać wejście do czyjegoś snu? - szepnęła z przejęciem, ale w następnej chwili już o tym zapomniała. Przypadła do mojej kuzynki, złapała ją za ramiona i potrząsnęła.
- Coś ty nawyprawiała?! - zawołała. - Nie powinnaś się tak sama oddalać i zapuszczać w takie... Takie...
- Dlaczego nie? - Vanny uśmiechnęła się krzywo. - Jestem już wykształconą Śniącą z dyplomem. Może nieoficjalnym, ale z podpisem, pieczątką... Może też nieoficjalną, ale ten, kto ją podbijał, wiedział, co robi...
- Ręce mi opadają przy tobie, wiesz? - odezwała się Yori jak matka do krnąbrnego dziecka. - Mówię ci, nie powinnaś zapuszczać się tak daleko od jawy. Nie z twoją tendencją do gubienia się w Śnieniu.
Daleko od jawy? Dziwnie to dla mnie zabrzmiało. Ale cóż, międzysfery też teoretycznie nie mierzy się kilometrami, a w praktyce różnie to bywa.
- No i się gubię, i co? - Vanny próbowała brzmieć hardo, ale sprawiała wrażenie właśnie takiego krnąbrnego dziecka, które wie, że i tak nie uniknie bury. - Mniej kłopotów sprawię, będąc tu niż tam.
- Na pewno nie teraz, kiedy w Śnieniu nie dzieje się zbyt dobrze.
- Poza tym zdecydowanie powinnaś już wracać do domu - wtrąciłam, podchodząc do kuzynki. - Skoro udało ci się ocalić Doineanna... Wiesz, niektórzy zdążyli się już za tobą stęsknić.
Popatrzyła na mnie jakby dopiero zdała sobie sprawę z mojej obecności.
- Lepiej im tam beze mnie - mruknęła.
- Wcale nie.
- Jasne, że tak. W końcu to sobie uświadomią. Jak mają żyć z kimś, kto nie umie egzystować bez wymyślania sobie zmartwień?
- Nie doceniasz ich - nie mogłam się nie roześmiać. - Nawet bardzo.
Spuściła głową, ale zdążyłam jeszcze zobaczyć jej krzywy uśmiech.
- Z kim mnie obgadywałaś? - zapytała i sama sobie odpowiedziała: - Z Claydem najpewniej. I jakiż to obrazek przed nim odmalowałaś?
- Opowiedziałam mu twój sen.
Poderwała się jak do skoku. Na zdoby... ofiarę.
- Który?!
- Ten pierwszy, najwcześniejszy - wyjaśniłam. - Ten, który zdążył się już przedawnić.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Co jest złudą, a co jeszcze prawdą? - odparowałam jej słowami sprzed jakiegoś czasu. - Dla mnie i dla Aeirana tamten sen skończył się zupełnie inaczej, zauważ.
- A może to były dwa różne sny - prychnęła. - Zresztą, jak sama mówisz, to był pierwszy. Potem było więcej. Innych... Takich, których i ty powinnaś się wystrzegać.
- T'chan datta yo! - zaklęła Yori w ten'pei. - Robi się z ciebie druga Alice O'Riordan, wiesz?!
Ściągnęła brwi, przeszła przez niewidoczną barierę i zaczęła się rozglądać po ciemnej przestrzeni. Stała się przy tym jakaś mniej widoczna, mniej wyczuwalna - chyba też nie chciała zostać odkryta. Patrzyłyśmy za nią w ciszy.
- Dokąd dotarłyśmy? - zapytałam wreszcie kuzynkę. - Po co uciekłaś?
Milczała jeszcze chwilę, zanim przyznała się z ociąganiem.
- Chciałam... Znaleźć sny Lexa. Może z nich bym coś zrozumiała.
- Po co? - powtórzyłam, tym razem ostrzej. - Nic ci do niego tak naprawdę. Dlaczego tak się nim przejmujesz?!
- A po coś mi o nim tyle naopowiadała? - odpaliła. - Teraz mi go żal i... - urwała, niepewna, co powiedzieć dalej. A może nie chcąc powiedzieć?
- I może cię fascynuje? I może niepokoi? - dokończyłam, tnąc słowami jak nożem. - I co, pobiegłabyś na każde skinienie, żeby spróbować mu jakoś pomóc? Wiesz, chyba Yori-chan ma rację.
- Jeszcze ty?! - Vanny chciała krzyknąć, ale wyszedł jej zduszony pisk. - Przecież o tym już rozmawiałyśmy! Że nigdy bym z własnej woli nie zostawiła... Dla życia we własnych snach...
- Od życia własnymi snami jest już do tego niepokojąco blisko - stwierdziłam, ze swoim wieloletnim doświadczeniem osoby żyjącej własnymi marzeniami. I w tym momencie coś we mnie pękło, przestałam się złościć.
- I tak masz do niego rozsądniejsze podejście niż ja, kiedy go poznałam - westchnęłam, rzucając okiem na rozemocjonowaną Yori. - Rzecz w tym, że Lex nie ma snów. A jeśli nawet, to nie są jego własne sny.
- Nie ma snów? - powtórzyła głucho. - No to pewnie twardo sypia... Ale może to nie jest najważniejsze...
- Co mówicie? - Yori już do nas wróciła. - Ale czad, jeszcze nie widziałam dotąd takiej wizji Śnienia... Takiej z punktu widzenia kogoś, kto nie śni.
- Skoro nie śni, to jak może mieć wizję Śnienia? - podrapałam się po głowie, czując się niedoinformowanym koszmarem.
Vanny westchnęła i pokręciła głową w zamyśleniu.
- Słuchaj - wpadłam na pomysł. - Jeśli chcesz coś dla niego zrobić, stwórz mu jakiś sen. Taki tylko jego, tylko dla niego.
- J... Ja?!
- A kto? Byle jak najbardziej kolorowy i kiczowaty.
- Z kręcącymi się zawijaskami w neonowych kolorkach na żółtym tle? - skrzywiła się Yori. - Jak po prochach?
- Oj, zaraz po prochach. Radosny, pozytywny. Nawet ponad normę.
Vanny zamyśliła się jeszcze bardziej, aż w końcu parsknęła śmiechem. Nie powiedziała jaka wizja jej przyszła do głowy, jakoś wolałam nie pytać.
- Dobra - zdecydowała. - To wy, tego, możecie już lecieć. Ja się pobawię.
- Jesteś pewna? - Yori spojrzała na nią podejrzliwie. - A nie zgubisz się jeszcze bardziej?
- Słowo daję, że grzecznie powrócę do jawy - powiedziała Vanny uroczyście, zerkając na mnie. - A potem do domu.
- To dobrze - skomentowałam. - Bo i tak dałabym znać na Rozdroże, że prosisz o transport.

9 V

- Jak wyglądała twoja siostra? - zaczęłam konkretnie, usadziwszy przejętego Leo na kanapie. Fakt, że o to mogłam spytać już dawno, ale nie, bo po co?
- Mogłabyś nie mówić o niej w czasie przeszłym - powiedział przez zęby.
- Wybacz. Miałam na myśli, jak wyglądała, kiedy ją widziałeś po raz ostatni?
- Miała takie długie rude włosy... I przejrzyste zielone oczy - chłopak uśmiechnął się z nostalgią. - Lubiła je układać "na palmę".
- Jak oczy, to chyba na daktyle - wtrąciła Milanee, która siedziała nieopodal z kartką i długopisem. Miała zamiar napisać podanie o przyjęcie do cenionej szkoły międzywymiarowej, ale nie wiedziała jak je ułożyć ani jak potem wysłać, żeby dotarło gdzie trzeba.
- Włosy, kretynko - rzucił Leo, a następnie powiedział do mnie: - Poza tym była blada, krucha i bez ruchu. Po raz ostatni widziałem ją w śpiączce.
- Dobra. Co jeszcze o niej? - postukałam palcami w twardą okładkę zeszytu. - Miała zdolności uzdrowicielskie?
- I to jakie! - ożywił się. - A do tego talent do osłon, do zdejmowania klątw...
- I może wizje przyszłości?
- O tym w życiu nie słyszałem - zdumiał się.
- No trudno, taki szczegół - wzruszyłam ramionami; nie zamierzałam pozwalać sobie na wątpliwości. - Ten-chan?
Mały podfrunął do mnie z zaciekawieniem na twarzy i kawałkiem placka w buzi. Rabarbarowego.
- Pamiętasz Pacolyn? - zapytałam, a on zdołał zrobić minę pod tytułem "Za-Kogo-Mnie-Masz?!".
- Pokaż mu - poprosiłam.
Tenari skoncentrował się i zaczął pokazywać, przy czym nie mogłam odgonić myśli, jak blisko od takiego przekazywania wizji do tworzenia iluzji? Ile w megii iluzyjnej zależy od wmówienia drugiej osobie, że coś jest tam, gdzie tak naprawdę tego nie ma? Mogłabym spytać Yanikę, ale szmat czasu się z nią nie kontaktowałam. Albo Vanny...?
Jak przez mgłę dotarło do mnie, że Tenari ciągnie mnie za rękaw z niewyraźną miną. Spojrzałam - Leo siedział z twarzą ukrytą w dłoniach.
- Kiedy... Powiedz, kiedy? - odezwał się urywanym głosem. - Kiedy ją spotkaliście?
- Przed rokiem - powiedziałam spokojnie. - Nie było w niej nic z roślinki.
- Wiesz, gdzie ona teraz jest?! - chwycił mnie za ramiona.
Skinęłam głową.
- W miejscu, w którym jest bezpieczna przed rodzinnymi intrygami i szalonymi naukowcami.
- Szalonymi...? Zresztą na razie nieważne. Możesz mnie do niej zabrać?!
Tym razem spuściłam głowę.
- Nie jestem pewna - rzekłam cicho. - To miejsce na granicy dwóch domen. Poza tym, kiedy się rozstawałyśmy, Pacolyn... Callinia przepowiedziała, że gdy się znowu spotkamy, jedna z nas zginie.
- Przecież ona nigdy... Zaraz, przecież ty nie wierzysz w przeznaczenie! - zdenerwował się. - Vaneshka zawsze mówiła, że...
- Nie chcę ryzykować - ucięłam. - Zresztą powinieneś jeszcze o czymś wiedzieć.
Puścił mnie i usiadł ze zwieszoną głową.
- Ma amnezję - wyjaśniłam. - Nawet jeśli jej umysł zaczął ponownie funkcjonować, straciła całą pamięć sprzed zapadnięcia w śpiączkę.
- Straciła? - podchwycił szybko. - Czy jej wspomnienia zostały wyczyszczone? Zablokowane?
- Nie wiem - pokręciłam głową. - Raz miała jakiś przebłysk... Ale to o niczym nie świadczyło.
- Jasne, że świadczyło! - zaprostestował gorąco. - A jeśli można przywrócić jej pamięć? Może sam ją odnajdę, zabronisz mi?!
Milanee zatkała uszy, po czym demonstracyjnie wstała i udała się do swojego pokoju.
- Nie zabronię - powiedziałam. - Ale na pewno odradzę.
- Bo...?!
- Posłuchaj - westchnęłam. - Czy był w życiu Callinii ktoś lub coś, o czym najchętniej by zapomniała? Coś, co wzbudzało jej ból... Nie wiem, nienawiść?
- Urodziła się Saeddówną - przypomniał, uśmiechając się tym dziwnym, gorzko-drwiącym uśmiechem, który tak mi się u niego nie podobał. - Ale nawet to... Tak, miała.
- W tym nowym życiu też miała - rzekłam cicho. - Przypuszczam, że z winy człowieka, który jej to życie podarował.
Uśmiechnął się jeszcze inaczej, groźniej. Jakby sobie o czymś przypomniał i miał ochotę to coś udusić.
- Jeśli mam rację, to czy należy przysparzać jej podwójnego cierpienia?
Mówiłam jak jakiś kaznodzieja i w każdym innym przypadku sama z siebie bym się śmiała. Ale czułam, że nie mogę tego nie powiedzieć. Mogłam za to pogłaskać Leo po głowie, na co on bez słowa przysunął się i ukrył twarz na moim ramieniu.
- Pomyśl o tym - poprosiłam. - A wtedy pogadamy jeszcze raz.

8 V

Geddwyn nie dał mi spokoju, a przecież widział moją minę, kiedy rzucił tamtym pomysłem i doskonale wiedział, co owa mina oznacza. Mogłam się tego spodziewać, mogłam nie jechać do Teevine, tylko spokojnie posiedzieć... Nie, zaraz. Nie mogłam. Tenari chciał popływać (?!) w letniej i to mnie przekonało. Zresztą miałam ochotę porozkoszować się zapachem akacji, bo konwalie chyba mi nie wystarczają.
W zameczku, oprócz Geddwyna, była tylko Maeve, bo Brangien i Arten gdzieś wyjechali i zabrali ze sobą Tileya, bo się ponoć potwornie nudził. Nie mówili dokąd jadą ani kiedy wrócą. A szkoda, bo należą do tych osób, za których towarzystwem w tej chwili tęsknię najbardziej.
W każdym razie nieznośne stworzenie wpatrywało się we mnie tymi swoimi morsko-niebieskimi oczyskami, nie ustając w pytaniach czy już się namyśliłam - bo uparcie nie chciałam mu odpowiedzieć. A jednak zaciekawiła mnie ta jego zawziętość. Tamten chłopak, Hal, wydawał się kłębkiem nerwów nie do rozplątania, dziwiło mnie więc, że Geddwyn z kimś takim wytrzymuje bez uszczerbku na własnych nerwach. Może po Kaede zrobił się odporniejszy, ale powiedział, że zna tych dwoje już półtora roku, czyli jednak dłużej... Mam wrażenie, że jestem dla niego środkiem na zajęcie czymś Hala i odwrócenie uwagi od zmartwień, które przywiozła ze sobą Miranda. Nie mam pojęcia dlaczego chaotyczni się interesują jego obrazami, ale też raczej nie powinnam o to pytać. Choćby dlatego, że nie miałabym kogo - samego artysty nie ma co stresować, ale Geddwyn pewnie sam nie pytał, bo ani nie jest z tych, którzy specjalnie się pchają między END a Omegę, ani z tych, którzy pchają tam innych.
Oczywiście pozostaje jeszcze Miranda, ale mam odrobinę instynktu samozachowawczego. Co za dużo, to niezdrowo.

- Na ilustracje do już istniejących opowieści mogę się zgodzić, nawet więcej niż chętnie - powiedziałam sennie, unosząc się na wodzie, na wielkim dmuchanym materacu - Ale na pisanie ich ponownie, w takiej formie... Mowy nie ma.
- Zabawne, Hal wyrażał się podobnie o malowaniu do t a k i e j formy opowieści - Geddwyn rozłożył się w miarę wygodnie na grubym konarze drzewa, dokładnie nade mną. - Czyżby sądził, że uznanemu już artyście nie wypada?
- Ale ja... - zaczęłam, lecz on uśmiechnął się szeroko i złośliwie.
- Nikt nie musi wiedzieć, że wy to wy. Skoro on jest Cichym Sztormem, to ty możesz być Kroplą Rosy, nie?
- Nie wmawiaj mi, że bym się wstydziła - zdołałam mu jednak wejść w słowo. - Ja po prostu nie potrafię. Raz w życiu pisałam scenariusz i to mi wystarczyło, by się przekonać.
- Tylko raz - zauważył. - I, o ile pamiętam z tego, co mi pisałaś, do filmu klasy B.
- Wielkie dzięki - skrzywiłam się. - Wiesz, w czym rzecz? Nie dam rady przestawić się na komiksową narrację. To zupełnie inna technika.
- Są pisarze, którzy potrafią.
- Tak, wiem. Ale ja do nich nie należę.
- Oj, daj spokój. Pozyskałabyś sobie szersze grono odbiorców... Takich, co to nie lubią, gdy jest za dużo słów i za mało obrazków.
Parsknęłam śmiechem akurat gdy Tenari znienacka wylądował na materacu, przez co wpadłam do jeziora i się zakrztusiłam.
- Powiedz - odezwałam się, kiedy już ułożyłam się z powrotem. - Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Gdybyś była na moim miejscu, też by ci zależało - Geddwyn natychmiast spoważniał.
- Bo jesteśmy twoimi przyjaciółmi i nas kochasz?
- Bo nie chcę, żeby Hal nadal malował t a m t e obrazy - pokręcił głową.

Mimo wszystko chichotałam jeszcze po powrocie do domu. Rzeczywiście, dobre kilka lat temu, gdy częściej bywałam w "zwykłych", bardziej technicznych światach, zaproponowano mi napisanie scenariusza. A kiedy to zrobiłam, z pięć razy kazano mi go przerabiać, na coraz głupsze sposoby. W efekcie rzuciłam to zajęcie w diabły i już więcej nie wróciłam do tamtego świata. Uff.
A po opisaniu rozmowy z Geddwynem zaczęłam bawić się w lingwistkę i szukać "sztormu" w najróżniejszych znanych mi językach - ale żadne słowo nie pasowało, więc pewnie jeszcze pozaglądam do nieznanych, przy następnej wizycie w Bibliotece na Pograniczu. Potem, siłą rozpędu, wzięłam kartkę i pióro, i zaczęłam zapisywać słowo reiji na różne sposoby. Tak jakoś mi to przyszło do głowy... Zaczęłam od tego najbardziej podstawowego, czyli od znaków tworzących razem "północ". Potem jeszcze raz, meriganą - zapis znaczył "chłodna wściekłość", taka mała sprzeczność - tym bardziej mnie to zaciekawiło. A na koniec napisałam jeszcze raz, fonetycznie, po czym spróbowałam to wymówić i został mi cierpki smak w ustach, czy raczej sugestia smaku. Co prawda nie jestem synestetką, ale niektóre słowa mają dla mnie smak - tylko, że w tym przypadku przyczyną nie było samo słowo, a raczej... Przeczucie.
Które zresztą umocniło się, kiedy wyciągnęłam pamiętnik sprzed roku i przetrząsnęłam go gorączkowo.
Za późno już żebym się tłukła do Marzenia, ale ułożę się do snu nie bez satysfakcji. Wiem już, o czym zapomniałam odnośnie Callinii - o prawie zbiegów okoliczności. To jednak może poczekać do jutra.

7 V

Ponieważ Pai Pai jednak nie planowała wyprawiać urodzin, wybrałam się tylko nabyć jej jakiś prezent - padło na książkę o rzadkich ziołach. Przedtem zaś wysłałam depeszę do Yori, z prośbą, by mi się jak najszybciej przyśniła. Przyznam, że czułam się trochę jak bohaterka jakiejś opowieści szpiegowskiej, niepokojąc się czy wiadomość przypadkiem nie przejdzie przez ręce wszystkich Agentów po kolei, ale też nic strasznego z niej nie wynikało...

- Słuchaj, potrzebny mi jeden facet - walnęłam od razu z grubej rury. Zamierzałam zacząć od zupełnie czego innego, ale byłam zbyt rozstrojona żeby rozsądnie myśleć. Sen miałam dziwny, a potem Yori przeciągnęła mnie dość gwałtownie do własnego.
- A co, brak ci? - zdziwiła się.
- Oj... Czekaj, niech pozbieram myśli - potrząsnęłam głową. - Chcę się o kimś dowiedzieć czegoś więcej poza nazwiskiem. A ty podejrzanie często znasz te osoby, o które mi chodzi...
- A, chyba, że tak - zrozumiała. - Ale czekaj, ja ci jeszcze wiszę jeden obiekt zainteresowania i to ho-ho, od kiedy... Już ci niepotrzebny?
- No tak... Dawno znikł mi z oczu - przypomniałam sobie, o kim mówi. - Ale jeśli się znów pojawi, upomnę się.
- Nie wątpię. A ten nowy obiekt to kto?
- Podobno jest naukowcem, czy kimś takim - westchnęłam. - I nazywa się Zenigata.
Yori spojrzała na mnie zupełnie pustym wzrokiem, przekrzywiając lekko głowę. Przyznam, że nie spodziewałam się takiej reakcji.
- Och. Jasne. Zenigata. I może Reiji do tego?
- Imienia nie znam, ale możliwe.
- To zapomnij - fuknęła i okręciła się na pięcie.
- Czekaj, faktycznie go znasz?! - doskoczyłam do niej natychmiast, ale odwróciła głowę.
- Mieliśmy z nim do czynienia - przyznała niechętnie. - Z nim i tą drugą, Mizuhaną, ale ona wtedy prawie umarła - dodała ciszej. - Potem się zastanawiał, do czego jej użyć.
- W jakim sensie? - nie zrozumiałam... Albo nie chciałam zrozumieć. Nagle zrobiło mi się zimno.
- Mówiłam, zapomnij - ucięła. - Jak chcesz się zaznajamiać z wariatami z Van Hoenu, eksperymentującymi na ludziach, to zaznajamiaj się sama.
- Dzięki, ale akurat na bliższą znajomość nie reflektuję - mruknęłam. A bałam się, że będę musiała zaczynać poszukiwania od Saedd Ménn... O ile się w nie w końcu włączę, oczywiście. - Już o nic nie pytam.
- No i dobrze. Chodź, napijemy się herbaty - zaproponowała Yori, której momentalnie poprawił się nastrój. Zmaterializowała nam nową scenerię, która tym razem nie była w orientalnym stylu. Zasiadłyśmy przy stoliku, w sali, która była słabo oświetlona, ale przysięgłabym, że miała czerwone ściany albo przynajmniej bordowe. Sama Śniąca zaś była ubrana w "małą czarną".
- Coś ci się stało? - zapytałam słabo.
- Nic a nic - odpowiedziała spokojnie i wyśniła nam po filiżance Irish Cream.
- Pogadajmy więc o czymś ciekawszym, skoro już zajmuję ci czas - zaproponowałam. - Widziałaś się z Vanny w sprawie wyciągania jednego delikwenta z koszmaru?
- Tak, w tej sprawie też - potwierdziła enigmatycznie. - Zajrzałam do tego koszmaru i okazało się, że facet jest w stanie półmaterialnym i potrzeba naprawdę zaawansowanego Śnienia...
- Nie mów, że zbyt zaawansowanego, bo nie uwierzę - przerwałam. - Przecież nawet ja zrobiłam raz coś takiego. Bez specjalnych przygotowań, znając od ciebie tylko teorię...
- To była taka teoria, którą akurat tobie mogłam wyłożyć - skwitowała. - Wszyscy inni w praktyce... Raczej by się na niej wyłożyli.
- Przepraszam, ale chyba nie bardzo... - wykrztusiłam, kiedy już odzyskałam (względnie) głos. - Jestem jakaś inna niż inni? Znaczy, wyczułaś we mnie wtedy coś wyjątkowego?
- Wiesz, może i jestem małą trzpiotką, ale nie instruuję w Śnieniu każdej pierwszej napotkanej osoby - w tym momencie wcale nie brzmiała jak mała trzpiotka.
- Ale ja ledwo pamiętam własne sny, chyba, że ty albo Vanny je odwiedzacie! - wyjąkałam. - Zresztą to są wtedy bardziej wasze sny niż moje. Nie jestem materiałem na Śniącą!
- Nie, nie jesteś - przyznała. - Ale czujesz się częścią naszych snów, prawda?
Zabiła mi klina tymi słowami. Choć raz rzuciłam Vanny półżartem, że nadaję się raczej na koszmar niż na Śniącą, nie zastanawiałam się nad tym specjalnie. Tymczasem, jakby poważniej pomyśleć... Rzeczywiście czułam się na miejscu w cudzych snach. Mniej lub bardziej, ale wciąż na miejscu.
- A właśnie, co do tego faceta - przypomniała sobie Yori. - Otóż jest na tyle materialny żeby śnić ten swój koszmar i jednocześnie na tyle nierzeczywisty, by być jego częścią. A Vanny-chan jest zbyt niepewna siebie i właściwie o to się wszystko rozbija.
- A nie możesz jej po prostu pomóc?
- Będę ją asekurować, ale porządny trening jej się przyda - prychnęła. - Chyba mało ją nauczyli w tej szkole między wymiarami.
Odchrząknęła - czy w kontrolowanym śnie można złapać chrypkę? - i zanurzyła usta w herbacie. Ja też wypiłam trochę swojej. W tle pobrzmiewał jakiś cichy jazz - kolejna nowość.
- Powiedz mi jeszcze - zaczęłam po chwili. - Dlaczego tak wtedy odgrażałaś się Vanny, że ją dorwiesz? Stało się coś... Niedobrego?
- Czy niedobrego, jeszcze nie wiem - Yori pokręciła głową. - Wiem tylko, że ktoś gdzieś szukał zbyt głęboko, no i się doszukał.
- Czego? - zapytałam, ale ona nie zwróciła uwagi, zapatrzona we własne myśli.
- Właściwie nawet nie wiem, kto - ciągnęła. - Ale nasza mała społeczność Yumemi jest tym zaalarmowana... No to postanowiłam ostrzec Vanny-chan, o ile ktoś wcześniej tego nie zrobił. Ona jest wrażliwa, może dostrzec różne rzeczy... A tu tymczasem widzę, że gubi się we własnych snach! Zdecydowanie mogłaby dla odmiany zająć się o g ó ł e m snów.
- I powiedziałaś jej to? - odstawiłam filiżankę.
- Jasne, a nawet więcej. Ale to nie dla pierwszych lepszych koszmarów - pokazała mi język. - Pytanie tylko, czy coś w ogóle do niej dotarło.

Obudziłam się z uczuciem niedosytu. Oczywiście nadal mnie gnębiło wrażenie, że o czymś zapomniałam odnośnie zaginionej Callinii, ale to nie wszystko. Miałam zamiar pogadać z Yori o różnych rzeczach niezwiązanych ze Śnieniem. Może za to z Agencją, ale nie ze Śnieniem. Najwyraźniej jednak, żeby zwyczajnie poplotkować, powinnyśmy spotkać się kiedyś na jawie.

6 V

Nie mogłam odmówić Leo zaproszenia na obiad, który zresztą był wyśmienity. Tenari by mi nie wybaczył.
- On chyba długo nie da się stąd zabrać - skomentował elf, widząc jak najedzone demoniątko usiadło na kolanach Milanee, która właśnie zajęła kanapę. Miała jakąś wielką książkę z mnóstwem zdjęć - ostatnio zainteresowała ją fotografika - i próbowała odsunąć Tenariego na bok, bo jego skrzydła "ździebko" jej przeszkadzały. Jednak okazał się nieustępliwy.
- No to klops - mruknęłam. - Geddwyn nalegał na spotkanie za pół godziny, więc ewentualnie mogłabym go tu zostawić... O ile mnie puści - roześmiałam się. - Za długo się nie widzieliśmy.
- Vaneshki też trochę długo nie widzieliśmy - stwierdził Leo z lekkim wyrzutem. - Mogłaby wreszcie przyjechać z tej Pieśni, skoro nawet ty już wróciłaś... Bez niej nie utrzymamy dzieciaka w ryzach.
- Co ty powiesz? Przecież jest bardzo grzeczny - jeszcze raz rzuciłam okiem na Tenariego. Istotnie, siedział spokojnie, a Milanee chyba pogodziła się z losem. Raczej nic nie stało na przeszkodzie, by Ten-chan został w Marzeniu do wieczora albo i krócej. Chociaż nie, znając Geddwyna, może nawet dłużej...
- Chciałem cię jeszcze o coś prosić - Leo złapał mnie za rękę, gdy już się pożegnałam i miałam otworzyć portal. Zobaczyłam, że zrobił się nagle bardzo przejęty.
- Tak? - zmarszczyłam brwi. Jakimś siódmym zmysłem wyczuwałam, o co mu może chodzić.
- Nie patrz tak, jakby to było dla ciebie bardziej bolesne i osobiste - powiedział gwałtownie. - A może nie chcesz się mieszać właśnie dlatego, że cię to nie dotyczy... Ale zaraz, przecież jeszcze nic nie powiedziałem.
- No właśnie, troszkę się rozpędzasz - położyłam mu rękę na ramieniu. - Spokojnie. Chcesz odnaleźć swoją siostrę i ja to rozumiem. Nie mam tylko pewności czy jestem odpowiednią osobą, żeby ci w tym pomóc.
- Ależ jesteś! - zaprotestował. - Znasz światy, masz swoje źródła informacji... No i możesz sobie ułożyć opowieść, z której wszystkiego się dowiesz!
Tu mnie miał, ale też w tym właśnie tkwił problem. To prawda, że mniej więcej znałam opowieść dotyczącą Leo i Callinii. Ułożyła mi się w głowie podczas pobytu na Wyspie Tipharos, a to nie wróżyło za dobrze. Poza tym miałam wrażenie, że czegoś mi w niej brakuje i że akurat to jest ważne.
- Mam swoje źródła, ale niekoniecznie mam zdrowie - skorygowałam.
- Do czego?
- Do szlachetnych rodów bawiących się w mafię - odwróciłam wzrok. - Za dużo ich w światach.
Na twarzy Leo pojawił się wyraz całkowitej rezygnacji... Nie, nie całkowitej. Jeszcze nie. I nie wiem co mnie bardziej poruszyło - rezygnacja, czy ta resztka nadziei.
Westchnęłam.
- Milanee - zwróciłam się ponuro do niebieskowłosej. - Jak się nazywał ten typ, który zabrał siostrę Leo?
- Zenigata - odpowiedziała automatycznie. Przypuszczam, że długo kuła to nazwisko na pamięć i mogłaby je podać o północy, wybudzona nagle z głębokiego snu.
- Niczego nie obiecuję - przystopowałam Leo, który już miał zacząć skakać z radości. - Nie jestem aż tak dobrze poinformowana.
Niestety, wiedziałam, kto może być.

Niebo nad Antą zasnute było chmurami i w kżdej chwili mogło się rozpadać. Wiał też lekki wiatr.
Zastanawiałam się, dlaczego Geddwyn chciał się spotkać właśnie tutaj. Musiał mieć jakiś istotny powód, inaczej zaprosiłby mnie do Teevine i nie musiałabym nigdzie zostawiać Tenariego. W tym - skądinąd stosunkowo normalnym - świecie nie darzy się sympatią osobników ze skrzydłami, ale to całkiem inna historia i nie na teraz.
Mogłam oczywiście wyjść z założenia, że duch wody chciał się po prostu wyszaleć, ale w takim wypadku umówiłby się ze mną w jednym z tych hałaśliwych klubów. Tymczasem czekał na mnie w parku.
- No, nareszcie! Nareszcie! - pdbiegł i uścisnął mnie. - Światy nie były te same bez ciebie, wiesz?
- Przecież nie zniknęłam ze światów - prychnęłam. - Po prostu zaszyłam się w którymś na dłużej.
- No taaak, ale dlatego właśnie musiałem tyle czekać - skrzywił się zabawnie. - Chodź, chciałbym, żebyś kogoś poznała.
Pociągnął mnie za rękę jak niecierpliwy dzieciak. No tak, czyli jednak mieliśmy zmienić miejsce spotkania. Ale to ciągle nie był hałaśliwy klub, tylko całkiem spokojna kawiarenka pod wierzbami płaczącymi.
Przy stoliku, do którego podeszłam z Geddwynem, siedziały trzy osoby. Ubrana w dość przewiewny strój dziewczyna o bardzo jasnej krótkiej fryzurce plotkowała radośnie z drugą - ciemnowłosą, w patchworkowym sweterku i różowym berecie. Naprzeciw nich siedział chłopak o minie skazańca, wpatrując się w swoje capuccino.
- Hej, panny, wróciłem - rzucił mój przyjaciel, ale one nawet nie zareagowały... Chociaż nie, dziewczyna w berecie obejrzała się po chwili i pomachała mi wesoło.
- No, w każdym razie to są Miranda i Rinne, siostra tego tu - wyjaśnił, stając za chłopakiem i kładąc mu ręce na ramionach. Tamten uniósł głowę z zaskoczeniem. Na kolanach trzymał jakąś teczkę.
- Pozwól, Kropelko Rosy, że przedstawię ci mój ulubiony Cichy Sztorm - zaintonował ceremonialnie Geddwyn, a do chłopaka zwrócił się już zwyczajnym tonem: - Hal, to jest właśnie Miya.
Siedzący spojrzał na mnie uważnie, oceniająco. Miał delikatną twarz i nieco ciemniejsze włosy niż jego siostra, wijące się lekko. Po chwili skinął głową i podał mi rękę. Była cała w bandażach, zresztą druga też.
- Może jednak nie zacznę się czuć jak na wystawie - jego głos był cichy, ale Rinne usłyszała.
- To nie ty masz być na wystawie, tylko twoje obrazy - powiedziała.
- Nie zrobię nowego wernisażu dopóki ona nie wyjedzie - zaprotestował stanowczo.
- A czy ja robię coś złego? - wzruszyła ramionami Miranda, o którą chodziło chłopakowi. - Ja tylko miło spędzam czas na pouczających rozmowach z twoją siostrą.
- Rzeczywiście, są pouczające. Prawie jak moje z Claydem - przyznał Geddwyn, uśmiechając się do mnie porozumiewawczo.
- Wiesz, Promyczku - to z kolei rzekł do Rinne. - My byśmy tu sobie chwilę pokonspirowali, OK?
- Jasne. To ja wreszcie nawrócę Mirandę na lody z likierem - dziewczyna dała znak koleżance - agentce. - i podniosła się z krzesła. Miranda również wstała, ale przed odejściem od stolika podeszła do mnie.
- Słuchaj, wierzysz w przepowiednie? - zapytała od niechcenia, jakbyśmy się dobrze znały i podejmowała niedokończoną rozmowę. Przypomniało mi się jak kiedyś, na Carne, szukała dowodów na pewne dziwne proroctwo, dotyczące być może...
- Tylko jeśli mają jakąś alternatywę - odparłam bez namysłu. Może powinnam ją spytać, czy coś wtedy znalazła?
- Punkt dla ciebie - pochwaliła, po czym ujęła Rinne pod rękę.
- Nie nawrócisz mnie na lody z likierem. Ale może poszukamy ci jakichś nowych obiektów - zaproponowała, rzucając nam na odchodnym jeszcze jedno szybkie spojrzenie. Uśmiechała się z rozbawieniem - śmiała się do Rinne czy raczej z niej? A może rozśmieszyły ją nasze plany "konspirowania"?
- Hobby mojej siostry to łamanie stereotypów - odezwał się Hal, widząc, że patrzę na oddalające się dziewczyny. - Ostatnio zajmuje się podrywem.
- Bo rozumiesz, zastanawia się - zaczął tłumaczyć Geddwyn, bo chyba miałam bardzo głupią minę - dlaczego jeśli facet zmienia partnerki jak rękawiczki, jest "zdobywcą", a jeśli kobieta jak wyżej, jest "łatwa", a nie odwrotnie. Mirandzie chyba przypadł do gustu jej punkt widzenia.
Skinęłam głową, nie wiedząc, co powiedzieć oprócz "jak zwykle zawierasz ciekawe znajomości".
- Wiesz, kim ona jest? - szepnęłam, gdy już sobie przypomniałam, co miałam powiedzieć. - Znaczy, Miranda.
- Podejrzewam - ku mojemu zdziwieniu odpowiedział Hal, bardzo chłodnym tonem. - Za dużo wie. Zresztą, gdyby zapytać, pewnie by przytaknęła.
- Daj spokój - westchnął Geddwyn. - Sama mówiła, że przyjechała, by cię chronić.
- Chronić... Jasne, przed tamtymi, ale dla swoich - chłopak uderzył pięścią w stół, wylewając odrobinę kawy. - Poza tym, co ktoś taki jak ona może zrobić?!
- Nigdy nie należy ich nie doceniać - pokręciłam głową. - Ale czym podpadłeś, że stałeś się celem chaotycznych?
- Raczej się zasłużył - poprawił Geddwyn. - Obrazami. Nie tymi, które ma ze sobą i które ci zaraz pokaże, prrrawda, Hal? Tamtych natomiast nie chciałabyś zobaczyć.
Hal skrzywił się lekko, ale rozwiązał tasiemki przy teczce i podał mi.
Nie mogłam powstrzymać westchnienia zachwytu. Moim oczom ukazały się kartki wypełnione po brzegi nasyconymi, wylewającymi się na zewnątrz barwami. Krajobrazy, jakich nie potrafiłabym sobie wyobrazić, ale jakie mogły gdzieś istnieć, kto wie? Ludzie... Czy raczej istoty podobne do ludzi, ale zarazem inne. Z jednej strony mało rzeczywiste, a z drugiej... Także prawdopodobne. Nie wiem jak to ująć. Grunt, że wszystkie obrazy wręcz promieniały radością i wiarą w piękno życia. I wszystkie były podpisane Háedrid - pierwszy człon pochodził z języka elfów, to pewne, lecz za nic nie mogłam odgadnąć drugiego. Ale skoro Geddwyn mówił... Jak? Cichy Sztorm?
- Zawsze będę wolała monochromię - powiedziałam cicho, dostrzegając, że duch wody uśmiecha się lekko. - Ale te obrazy są rewelacyjne.
- Właśnie! - przytaknął Geddwyn. - No i co?
- Co, co? - nie zrozumiałam. Hal chyba też nie.
- No, jak to co? - mój przyjaciel przewrócił oczami. - Mógłby rewelacyjnie namalować jakąś twoją opowieść, prawda?

4 V

- A widzisz, jednak się bałaś - skomentował Rigel, kiedy z ulgą uścisnęłam Tenariego.
Wróciłam do herbaciarni rano, ale oni byli tam przede mną. Czekali grzecznie.
- Miałam powody - nie mogłam nie wytknąć. - Zabrałeś go do świata, w którym END i Omega prowadzą jakieś swoje gierki. Specjalnie to zrobiłeś?
- Nie powinno mnie tam być - agent pokręcił głową, uśmiechając się lekko. - Nie spodziewali się mnie. Tym bardziej z przychówkiem.
- Reszta END-u się nie spodziewała, tak? - upewniłam się - Powiedzmy, że mnie to pociesza... Zrobię ci herbatę.
Poszłam do kuchni, próbując nie rozdeptać Strel. Kiedy parzyłam herbatę, Tenari cały czas fruwał obok, trzymając się mojego rękawa. I przekazując mi wizje z Wyspy Kheeraq, ze szczególnym uwzględnieniem wielkiej biblioteki.
- On jest coraz lepszy, jeśli taki laik jak ja może to stwierdzić - powiedziałam Rigelowi, stawiając filiżanki na stoliku. - Ale masz na niego zgubny wpływ. Uparcie się nie odzywa.
- To nie ja o tym decyduję - rozłożył ręce w przepraszającym geście.
- Ale dajesz mu przykład - mruknęłam. - Teraz, kiedy nie ma Xemedi-san, możesz się już bezpiecznie odzywać, prawda?
- Mógłbym - przyznał. - Ale odwykłem już dawno temu. A Tenari zacznie mówić kiedy będzie gotów, daj mu czas.
Spojrzałam pytająco na demoniątko, które uśmiechnęło się szeroko i pofrunęło zanurkować w Szafie.
- Rzeczywiście jest coraz lepszy - dobiegła do mnie myśl Rigela (jestem pewna, że do Tenariego nie dotarła). - Rzadko się zdarza, żeby takie dzieci... Ale tym bardziej trzeba go ostrożnie prowadzić.
- Empatą też chyba jest - szepnęłam na poły do siebie; w głębi ducha miałam nadzieję, że nie aż takim jak Geddwyn. - Jak myślisz, co z niego wyrośnie?
- Mógłbym poprosić Mirandę, żeby poszukała mu jakiejś przepowiedni. Ale nie sądzę, by właśnie o to ci chodziło - telepata spojrzał z chłodnym namysłem na demoniątko. - Jeśli jego zdolności nadal będą się tak rozwijać, może być zdolny do wielu rzeczy. Do dominowania umysłów. Do oddziaływania na emocje.
- Nawet nie mów mi o żadnym hipnotyzmie - zmarszczyłam brwi. - I ten wpływ na emocje... Znaczy, manipulowanie nimi?
Przez chwilę mi się przyglądał, jakby sobie coś przypominał.
- Miranda nazywa to "empatią w drugą stronę" - przyznał wreszcie. - A T'Surith mówi "trí chéil" - zamęt. Twierdzi, że można w ten sposób bardziej zniewolić drugą osobę niż oddziałując na jej umysł.
- Z naukowego punktu widzenia emocje też biorą początek w umyśle - zaznaczyłam mądrym tonem.
- Tym bardziej może być do tego zdolny...
Uczepiłam się jednak nadziei, że nigdy nie będzie tego chciał.

- To prawda, co mówił Rigel? - zapytałam później, kiedy Tenari siedział na moich kolanach z blokiem rysunkowym. - Że odezwiesz się, kiedy będziesz gotowy?
- Kiedy będzie trzeba - przypłynęło do mnie. - Wyobraźnia jest łatwiejsza.
- Oj, nie dla każdego - roześmiałam się. - Ale skoro tak uważasz... Chcesz cały czas iść na łatwiznę?
- Jeśli mam dwie drogi, które prowadzą do tych samych drzwi, to czemu mam wybrać trudną? - posłał mi spojrzenie pełne niewinności. Jak Xemedi-san.
- Czy ja wiem... Dla wyzwania? - potargałam mu czuprynę. - Nie powiesz mi, że nie lubisz wyzwań.
Zamyślił się intensywnie.
- Tamta ciocia też o to pytała - przekazał po chwili.
- Jaka ciocia? Ktoś z Ogrodu?
- Stamtąd, gdzie byliśmy jeszcze przed Ogrodem - Tenari pokręcił głową. - I mówiła jeszcze, że jestem małym przystojniakiem.
- No dobrze, ale kto to taki?
- Nie wiem, słyszeliśmy ją tylko przez telefon.
- A...ha. Rozmawiała z wami przez telefon - pokiwałam powoli głową. - A mogę wiedzieć w jaki sposób wy z nią rozmawialiście?
- Tak jak zawsze - żachnął się.
- I ona was słyszała?
- Skoro odpowiadała, to słyszała - stwierdził rozsądnie, po czym sięgnął po zieloną kredkę. Rysował drzewa otaczające wieżę, której czubek otaczała kolorowa obręcz. Wieża stała na unoszącej się w powietrzu wyspie.
- Widziałam już tę wyspę - rzekłam cicho. - Tam też dotarłeś?
- To Wyspa Hayido - brzmiała odpowiedź. - Tam jest dużo dzieci.

2 V

Lilly znalazła mnie późnym popołudniem - akurat siedziałam na skale i spoglądałam na roztaczające się w oddali widoki, obracając w palcach metalową płytkę z wiadomością.
- Postanowione - powiadomiła mnie triumfalnie. - Jadę na poszukiwanie kogoś, kto potrafi zdjąć moją klątwę.
- Ostatnio wszyscy chcą zdejmować jakieś klątwy... - powiedziałam, zanim uświadomiłam sobie, że od owego "ostatnio" minęły już trzy miesiące. - A słuchaj, dlaczego dopiero teraz?
- Bo mama przekonała babcię, że to jednak może zdać egzamin - uśmiechnęła się moja przyjaciółka. - Nie słyszałaś, jak od rana przekonywała?
Rzeczywiście, trudno było nie słyszeć. Z tego, co wiedziałam, Ka'Shet i Kess'Sah potrafiły się tak kłócić całymi dniami, przez co ich obowiązki spadały na głowę Lilly. Inne smoki już widziały w niej przyszłą przewodniczkę gromady, choć przecież jej powołaniem było kapłaństwo. A teraz matka i babka pozwalają jedynej rozsądnej (przynajmniej w tej chwili) osobie w rodzinie opuścić dolinę?
- Nie sądziłam, że tak tęsknisz do ziania Błękitnym Ogniem - uniosłam brwi. Nie pamiętałam, by Lilly kiedykolwiek narzekała na swój los; inaczej niż Shee'Na, której czary Shet'Hera mocno zmniejszyły skrzydła i tęskniła za lataniem.
- Umiem się bronić i bez niego, to fakt. Ale sama widzisz, smocza magia ma jednak swoje ograniczenia i chętnie zobaczyłabym co by na to poradzili ludzie. W końcu ta klątwa jest wynikiem ludzkiej magii, nie?
- Ale ludzkiej magii w wykonaniu smoka - przypomniałam.
- I o to chodzi! - przytaknęła z miną zadowolonego kota. - Więc jeśli się okaże, że tylko taka właśnie magia może cofnąć to zaklęcie...
Uśmiechnęłam się domyślnie. Więc o to jej chodziło - o poszerzenie horyzontów. Po tym jak Shet'Her zrobił taki niemiły w skutkach użytek z nabytej na Gwiezdnym Uniwersytecie wiedzy, jego matka trzymała swoje smoki z dala od ludzkich czarów. Oczywiście zrobiła wyjątek dla Shee'Ny... Ale w jej mniemaniu młodsza z wnuczek była nieszkodliwym dzieciakiem, któremu nie powinna uderzyć do głowy żądza władzy. Dlatego też mogła spokojnie uczyć się w Arquillonie - i z tego, co słyszałam od Lilly, szło jej coraz lepiej.
- No i wiesz, mam zamiar ruszać kiedy tylko wyjedziesz... To znaczy, że myśl, że cię wyganiam - zająknęła się Lilly. Roześmiałam się na te słowa.
- Zacznij od Solen - poradziłam jej jak kiedyś Yori. - Tym bardziej, że jutro się tam wybieram i mogę cię podrzucić.
- O, już wybywasz? - zdziwiła się obłudnie.
- Clayd jest teraz w Melrin, razem z Ivy - wyjaśniłam, pokazując jej niedawno przysłaną depeszę. - Chce się ze mną jak najszybciej zobaczyć.
Wiadomość została napisana tonem nie znoszącym sprzeciwu (czy oni się zmówili, czy jak?), ale jeśli mogłam z kimś obgadać pewne sprawy, to tylko z nim. Nie miałam zresztą wątpliwości, że pierwsze, co zrobi, to zażąda wyjaśnień, dlaczego wróciłam sama.

1 V

Czy tamta rozmowa naprawdę tak wyglądała? Kiedy zasiadłam do jej zapisywania, poczułam, że mam pustkę w głowie... Czuję się wybita z rytmu, mam wrażenie, że wszystko wyglądało zupełnie inaczej - poza scenerią i paroma szczegółami. Na przykład mojej dyskusji z Devną nie neguję, może dlatego, że akurat własnych słów powinnam być pewna? Śmieszne, nie sądziłam, że kiedykolwiek będę sama dla siebie odniesieniem do rzeczywistości - zwłaszcza, że w wymiarach nadprzyrodzonych, takich jak Refren, nic nie jest do końca pewne. Ale też biorę pod uwagę, że nasza dyskusja była o przeznaczeniu, a taka prędzej czy później powinna się odbyć... Chociaż z kolei to się kłóci z moją opinią na temat " czy pisać o tym, co jest, czy o tym, co być powinno". Jeśli wybrałam tę drugą opcję, choćby i nieświadomie, jednak sama sobie przeczę. Nawet jeśli tylko w takich drobiazgach - w końcu można zaczynać od drobiazgów, a skończyć na próbach ulepszania światów według własnego widzimisię.
Czy lepiej jest przeszkadzać opowieściom, czy pozwalać, żeby się działy? Może wizyta w Refrenie spowodowała, że wracam do rozmyślania na ten temat, a może jedna z moich ulubionych książek, którą właśnie czytam ponownie, a która zawsze mnie niepokoi... Ale chyba pora odłożyć na bok refleksje, bo Lilly zaczyna mieć do mnie pretensje, że zamiast słuchać, co mi ma do powiedzenia, ciągle coś czytam (dziwne, ale nie przepada za fantasy), a jak nie, to piszę.

Przy okazji nadmienię jeszcze, że pozwoliłam, by kolejna opowieść przeszła mi koło nosa. Mianowicie Aeiran jednak zdecydował się wybadać jak się mają sprawy w Ciemności i pojechał tam razem z Aldriną. Nie wiem, co może z tego wyniknąć, ale chyba nie powinnam się za bardzo niepokoić, zwłaszcza, że raczej na Ciemności poprzestaną. Z Jasności za trudno wrócić...
Trochę szkoda, że Aeiran kategorycznie nakazał mi wracać do domu i tam bezpiecznie siedzieć, ale po moich ostatnich eskapadach w zasadzie mnie to nie dziwi. Zaskoczyło mnie za to, że wybrała się z nimi Nindë. Ale może jej po prostu nie doceniam? Znamy się na tyle długo, że powinnam wreszcie zacząć.

Oczywiście nie pojechałam do domu, tylko zostałam w DeNaNi, żeby odwiedzić srebrne smoki w Naith. Bądź co bądź, u Lilly jest absolutnie bezpiecznie (dla każdego, kto jest przyzwyczajony do charakterku jej babci). Chętnie skrzyknęłabym całą naszą szóstkę, ale pozostałe są w tej chwili nieuchwytne. Pewnie uda im się zebrać dopiero na moje urodziny, chyba, że Pai Pai postanowi wyprawić swoje.