28 XI

Tak jak obiecywała Nindë, dowiozła mnie bez problemu, a Brangien i Arten jechali po jej śladach. Wjechaliśmy w ten dziwny magiczny korytarz, czy może aleję, ale na jej widok zaczęłam się zastanawiać czy nie pomyliły nam się jednak lokacje... Ponieważ do tej pory nie widziałam, by było tam jasno - a teraz przestrzeń wręcz świeciła srebrem. I mieniła się w oczach.
- Ależ pięknie - skomentowała Brangien z zachwytem. - I mówisz, że zmienia barwy?
- To ma jakiś związek z fazami księżyca - przytaknęłam. - Podczas nowiu było tu po prostu czarno...
- No dobra, ale taka zależność nie musi od razu świadczyć o tym, że to miejsce jest żywe.
- Clayd się z nim porozumiał - przypomniałam. - Więc coś tu musi być. Może nie od razu dusza, ale jednak... Coś.
- Magia tutaj aż wibruje - zauważył Arten. - Może to jest właśnie sedno sprawy?
- Znaczy, że niby magia ożywiła to miejsce? Jak w Straconym Mieście?
- Mnie, kochanie, nie pytaj - pokręcił głową. - Bo chyba nie wiem o czym mówisz.
- To nic, Miya opowie.
- Co to znaczy "Miya opowie"?! - fuknęłam. - Przyjechaliśmy tu na przejażdżkę, nie na słuchanie opowieści!
- Tak, pysiaczku, tak - Brangien zsiadła z konia, a potem ściągnęła mnie. - Sama zobacz, czy tu jest niebezpiecznie? Można sobie zrobić postój!
- Tylko dlatego, że Arten nie zna opowieści?
- Tak! Trzeba było mu ją opowiedzieć, kiedy miewaliście po temu okazje. A teraz ja muszę wszystkiego pilnować!
- Kiedy miewaliśmy po temu okazje - mroczny elf również zeskoczył na ziemę - zajmowaliśmy się niekoniecznie opowieściami. Czego powinnaś się domyślić.
- Ja się niczego nie zamierzam domyślać - burknęła, chyba zła, że zainicjowała taką rozmowę. - Miya, uspokoisz nasze cięte języczki i opowiesz nam o Nekh'An?
Westchnęłam ciężko, bo jaki miałam wybór?
- Dawno temu - zaczęłam standardowo - i względnie daleko stąd istniało wielkie i piękne miasto. Było ono słynne na cały świat, ponieważ pochodzili stamtąd najwięksi - i najlepsi - czarodzieje. I tam zmierzali również ci, którzy pragnęli czarodziejami zostać. Jednak nie tylko z tego powodu nazywano Nekh'An Magicznym Miastem, ale również dlatego, że uważano to miejsce za na swój sposób żywe. Mieszkańcy kochali je i wydaje się, że ono również kochało ich...
Urwałam na chwilę i zasłuchałam się w ciszę. Wszyscy milczeli, nawet Tenari, któremu już to kiedyś opowiadałam. I miałam wrażenie, że sama aleja jakby przestała się mienić. Jakby znieruchomiała, czekając na dalszy ciąg.
- Ale znalazł się jeden człowiek, który zamknął epokę dobrych dni - podjęłam. - Wychowanek i uczeń najwyższego mistrza magii, cudowne dziecko, z którym wiązano wielkie nadzieje. Tymczasem wyrósł na czarnoksiężnika bawiącego się życiem i śmiercią, okazał się osobą bez uczuć. Nauczył się przywłaszczać sobie ludzkie dusze i chciał mieć ich jak najwięcej. Dlatego pewnego dnia zaatakował Nekh'An.
Znowu zamilkłam, ale nie dla efektowności. Po prostu zaschło mi trochę w gardle.
- Najpierw rzucił klątwę na swego dawnego mistrza - ciągnęłam - aby nie stanął mu na przeszkodzie. Jednak nie pozbawiał życia każdego z magów - zabrał sobie duszę samego miasta. Czarodzieje, związani z Nekh'An duchowo i emocjonalnie, wyczuli to. Czuli jak miasto krzyczy w ich głowach, jak słabnie. Stanęli w jego obronie, ale ich czary obróciły się przeciwko nim. Wszyscy zginęli, a ich przeciwnik dostał ich dusze jak na tacy. Z Nekh'An pozostały tylko ruiny i od tej pory nazywa się je Straconym Miastem.
- A co się stało z czarnoksiężnikiem? - zapytał Arten i aż się zaskoczyła mnie ulga jaką odczułam gdy go usłyszałam. Czyżbym za bardzo się przyzwyczaiła do wtrętów Egila?
- Umarł - odpowiedziałam - Dużo później, ale jednak.
- Dobrze mu tak - skwitował, a mnie zrobiło się żal, że nie bardzo jest okazja by opowiedzieć mu coś jeszcze. To wszystko, co kazało mi zapalić świeczkę pod drzewem pamięci w Melgrade. Ale postanowiłam, że jeszcze to sobie odbiję. Do tego czasu Tares z Nekh'An może pozostać w mniemaniu Artena typowym czarnym charakterem. Najwyżej będzie miał niespodziankę.
- I jaki z tego morał? - rzucił kolejne pytanie.
- Tamto miasto zyskało coś w rodzaju duszy dzięki nagromadzeniu działającej tam magii - wyjaśniła Brangien. - Może więc właśnie czary ożywiły i to miejsce?
- Czyżby jakaś zapomniana magia znalazła tu swoje ujście? - załapał. - Jaka zatem? Jeśli związana z księżycem... Nie adepci z Ha'Tierny, bo oni byli źli, a to miejsce raczej nie.
- Wyznawcy Wielkiej Białej Bogini? - zadumała się moja przyjaciółka. - Nie, też nie pasują. Ich moc pochodzi z natury i do natury wraca.
- Może ci spod patronatu Tsuminy? - podsunęłam pół żartem. - Magowie z wysp Hon? Ale w takim razie ta aleja musiałaby być strasznie stara.
- A kto powiedział, że nie jest? - Brangien poderwała się na równe nogi. - Mam ochotę się przejechać i zobaczyć dokąd można nią dotrzeć!
Wskoczyła na El Fuego, najwyraźniej gotowa do szlaeńczej jazdy.
- No, już! - zawołała. - Kto się ściga?
- Ja! - odpowiedziała ochoczo Nindë. Tenari podfrunął na jej grzbiet.
- Nie moglibyście być... - zaczęłam, ale Brangien machnęła ręką, powiedziała "niedługo wrócimy" i tyle ją widziałam.
- Gonimy za nimi? - zaproponował Arten, uśmiechając się szeroko. - Został nam jeszcze jeden koń, zmieścimy się.
- Żeby twoją wybrankę do końca zazdrość zżarła? - zapytałam słodko.
- Daj spokój - żachnął się. - Przecież kto jak kto, ale ona nie byłaby zazdrosna. A już na pewno nie o ciebie.
- Wielkie dzięki...
- Wiesz co mam na myśli. Nadal jesteś uroczą, kochaną istotą, ale... No, w końcu ty nas wyswatałaś!
- Nie twierdzę, że zbrzydłam - roześmiałam się. - Tylko że taka chłodna uczuciowo istota raczej zazdrości nie wzbudzi. No tak, masz rację. Nie wzbudzi.
- Co ty wygadujesz - oburzył się. - Nie jesteś...
- To dlaczego zawsze uciekam? - przerwałam mu, nagle smutniejąc.
- Bo może po prostu jeszcze nie trafił się taki, który potrafiłby cię przy sobie zatrzymać?
Westchnęłam. On mógłby okazać się kimś takim, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Ale nadal miałam pewność, że za kolejnym razem trafił lepiej. Uśmiechnęłam się słabo.
- To co, jedziemy ich szukać?
- Przydałoby się.
Ale zanim wsiedliśmy na Artenową klacz, dobiegł nas stukot kopyt. Zbliżał się do nas znajomy czarny kształt.
Spojrzałam w tamtą stronę i zamarłam.
Nindë powróciła sama.

27 XI

- A co to, wycieczka? - zdziwiłam się na widok nadwyżki rumaków (w liczbie jednego) i jeźdźców (jak wyżej).
- Miałem taki samotny zostać? - zapytał beztrosko Arten.
- Nie sądzisz, że przydałoby wam się czasem trochę odpoczynku od siebie? - zaczęłam go podpuszczać. - Że jak tak dalej będziecie się do siebie kleić, to się wam w końcu znudzi?
- Z doświadczenia powinnaś wiedzieć, że rozdzielanie się jest na dłuższą metę niebezpieczne - roześmiał się, po czym podjechał bliżej Brangien i wziął ją za rękę. Żadne nie puściło drugiego nawet podczas zsiadania z koni - nie powiem, żeby to było specjalnie wygodne.
- Od kiedy to z ciebie taka pesymistka? - Brangien zbliżyła się i dała mi prztyczka w nos.
- To tylko przekora - pokręciłam głową. - W prawdziwy pesymizm wpadam tylko jeśli chodzi o moje własne sprawy sercowe. Których...
- ...Zresztą nie masz. Wiem, wiem. Mam policzyć ile razy już to słyszałam?
- Jesteśmy tu na konkursie matematycznym czy na wycieczce wymiaroznawczej? - przerwał nam Arten.
- Sama widzisz. On chce z nami.
- Widzę, widzę - westchnęłam. - Tak samo jak chciał Ten-chan... Sęk w tym, że nie do końca wiem jak tę wycieczkę zacząć.
- Jak to nie wiesz? - zdumiała się Brangien. - Przecież już tam byłaś, prawda?
- Trzy razy.
- No to jak się tam dostałaś?
- Pierwszy raz miał miejsce dawno temu, kiedy po prostu się tam ocknęłam - wyjaśniłam. - Za drugim po prostu wjechałam w najgłębszą ciemność podczas nowiu, a teraz jest tak jakby pełnia...
- A trzeci raz? - zainteresował się Arten.
- Za trzecim razem miałam wierzchowca, który znał drogę.
- Za pozwoleniem! - wtrąciła się Nindë, która właśnie wróciła z przebieżki z Tenarim. - Mówisz jakbym JA tej drogi nie znała! Jak myślisz, kto cię tam zawiezie?
- Ano ty, ty - uśmiechnęłam się.
- No! - prychnęła. - Więc nie spychaj mnie tu w cień!
- Dochodzę do wniosku, że będzie bardziej niż ciekawie - stwierdziła Brangien z szelmowskim uśmieszkiem.

25 XI

Zanim wróciłam do domu, obrałam jeszcze kurs na góry Fe'Xil, odwiedzić srebrne smoki. Wszystkie, na jakie się natknęłam, były w ludzkiej postaci, twierdząc, że jest wygodniejsza przy robieniu generalnych porządków. No dobrze, ale Przesilenie jest dopiero za miesiąc, nie musieli tak wcześnie zaczynać... Z drugiej strony, to znak, że Ka'Shet i jej gromadka już bez żadnych oporów uznają to miejsce za dom, a nie tylko za punkt tymczasowego pobytu. Bo przecież już dawno mogliby wrócić do Srebrnej Domeny i próbować "naprawić" Alkhai Golt, tymczasem tego nie robią. Nie chce im się?
Przegadałyśmy z Lilly cały wczorajszy dzień. Przenocowałam u niej i miała nadzieję, że przegadamy również dzisiejszy, ale trzeba przyznać - spieszyło mi się do Tenariego. Na pocieszenie obiecałam, że następnym razem go przywiozę. Bo czemu nie? Mały niesforny demon latający pośród świętych istot Ładu? Chciałabym to zobaczyć i Lilly też by chciała.
- Będziesz miała czas w najbliższych dniach? - zapytałam w którymś momencie. - Planuję małą wyprawę i przydałaby mi się osoba znająca się na "duchowych" sprawach.
- Nic a nic - pokręciła głową.
- Trudno... W takim razie zgarnę kogoś z Teevine.
- Wierz mi, sto razy bardziej wolałabym z tobą jechać niż siedzieć tutaj - mruknęła Lilly. - Od kiedy nie ma Shee'Ny, nie mam na kogo zwa... liczyć, że mi pomoże przy rytuałach w imię Światłości i przy bardziej niewdzięcznych zajęciach. Wszystko na mojej głowie... Z woli babci oczywiście.
- Właśnie, jak tam Shee'na? - zaciekawiło mnie. - Dostała wreszcie zgodę na tę praktykę?
- Owszem! A wiesz dlaczego? Bo została skierowana do Srebrnej Domeny - zachichotała moja przyjaciółka. - I to gdzieś w pobliżu obszarów, które przewraca do góry nogami Pai Pai ze swoją bandą archeologów, uwierzysz? Tylko że już drugi tydzień tam małpa siedzi a nawet depeszy nie przysłała... Za to San mnie bombarduje listami.
- Na jaki temat?
- Żąda przepisów - wyjaśniła. - Chce się nauczyć przyrządzać arcydzieła sztuki kulinarnej żeby być idealną żoną.
- O - zatkało mnie na moment. - Czyżby data ślubu już była ustalona?
- Co ty tak teraz ostatnia się wszystkiego dowiadujesz? - zdziwiła się Lilly.
- Nie martw się, postanowiłam to nadrobić.
- No to ci powiem: oczywiście, że nie!! - wybuchnęła śmiechem. - Skoro zaręczyła się, jak na siebie, szybko, to pewnie do ślubu będzie się psychicznie przygotowywać przez następny rok. Co najmniej. Wiesz przecież, jak ona się długo nawraca.
- Ale skutecznie - też się roześmiałam. - Może kiedyś i do herbaty ją wreszcie przekonam?
Do domu wróciłam w optymistycznym nastroju. Przy okazji odbierania Tenariego nie obyło się bez obiadu w Marzeniu - "bo jak ty tak możesz codziennie na samej herbacie funkcjonować" - a jeszcze potem bez przejażdżki na nieco już znudzonej Pokrzywie.
Teraz jestem już po gorącej kąpieli i siedzę z herbatą przy biurku, a z wieży słychać dźwięki Tea House Moon. Do tej melodii najlepiej pasuje ciepła casablanca... Ale pasuje też do długich zimowych wieczorów, kiedy za oknami hula wiatr i ściele się biel.
I chyba znów nachodzi mnie myśl o domu, który nie opiera się porom roku.

22 XI

Dziś pobiłam rekord jeśli chodzi o ilość dni spędzone w Althenos. Światy się przewracają. A może zmysły tracę. Albo przekonania. Albo jedno i drugie, nie wiem.
To znaczy, nie wydaje mi się, żeby mi było tutaj zbyt źle, zwłaszcza od kiedy mam o jeden powód więcej by tu przyjeżdżać. A jednak z drugiej strony mam wrażenie, że jestem tutaj jak jakieś koło zapasowe. O ile nie jestem przewrażliwiona, oczywiście. No i chyba... Trochę im zazdroszczę. Tak po prostu, choć wielu tortur i perswazji byłoby trzeba, bym przyznała się do tego na głos.
Tak czy inaczej po kolacji oznajmiłam im tonem generała wydającego rozkaz, że zostawiam ich na chwilę samych, po czym, w pogardzie mając wszelkie ruchome chodniki, wyszłam na spacer. Ach, i oczywiście wyciągnęłam ze sobą Blue. Chodziłam po Melgrade dość szybkim krokiem, trzymając go za szalik, więc nie miał specjalnego wyboru. Naturalnie poza władowaniem we mnie wiązki mocy, ale tego nie zrobił. Za to jeśli wcześniej nie miał mnie za wariatkę, nie zdziwiłoby mnie, gdyby od tej pory zaczął. Nawet jeśli tego głośno nie powiedział. W ogóle się podczas tego spaceru nie odzywaliśmy - to znaczy, Blue parę razy jakby zamierzał coś powiedzieć, ale w końcu rezygnował. Może to i lepiej, bo jeszcze zaczęłabym się dopytywać o to, co wypominali sobie z Vanny podczas kłótni kilka dni temu... O wydarzenia sprzed kilku miesięcy, w wyniku których Blue ze skrzydlatego dzieciaka wrócił do prawdziwej postaci. Część być może sama nie wiem jak wielkiej kolekcji zdarzeń i fabuł, które mnie omijały, bo albo byłam w Ciemności, albo u Carnetii, albo na długim odpoczynku na łonie natury.
A jednak milczałam, na razie nie pragnęłam wiedzieć. Może po prostu chciałam sprawdzić sens milczenia w towarzystwie... Jeśli tak, to eksperyment się chyba nie powiódł.
Co prawda w Althenos śniegu nie uświadczysz, a jednak i tutaj powietrze pachnie zimą.

19 XI

Cały cmentarz lśnił mnóstwem płomyków. Vanny patrzyła na to urzeczona.
- A jednak zdarzają się tu jakieś ludzkie przebłyski - uznała z zadowoleniem.
- Czy ja wiem... - pokręciłam głową. - Chyba wiesz, jakie te groby są stare. Na przytłaczającą większość z nich już od dawna nie ma kto przyjść... A nawet jeśli, to zwykle czują opory.
- Więc co to jest? - powiodła ręką dokoła. - Prowokacja?
- Też - uśmiechnęłam się. - Ale pamięć o tych, którzy odeszli, też. Zauważ, że kto jak kto, ale Clayd po prostu nie może o nich nie pamiętać.
Vanny jeszcze raz spojrzała na cmentarz i otworzyła drzwi do domu.
- No to mam wrażenie, że coś mnie ominęło - mruknęła. - Że przecież mogłam tu być i też zapalać te znicze...
- A nie byczyć się w herbaciarni? - dokończył Blue ze złośliwym uśmieszkiem.
- Sam mnie tam porwałeś, więc mi teraz nie dogaduj - odwzajemniła uśmiech.
- A właśnie, że będę... Przecież za to mnie właśnie kochasz, czyż nie?
Dom okazał się pusty, więc poszłam z kuzynką do kuchni, trochę się porządzić.
Było pusto i czyściutko jakby przez cały dzień nikt kuchni nie odwiedzał. I tylko na lodówce widniała karteczka przyczepiona śmiesznym, kolorowym magnesem:
- do Instytutu pogadać z Kaetsem -> niech ten dupek wreszcie przystopuje!
- wreszcie do Blou L. po zamówienie -> na nazwisko Loire -> ha!
- pod miasto, zalać się
- chyba że nie będzie czym
- w każdym razie nie być w domu i nie spać

- Jakie zamówienie na nazwisko Loire? - uwagę Vanny zdecydowanie przykuła informacja numer dwa. - Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Skoro do Blou Lamasette, to pewnie coś bardzo technologicznego - zamyśliłam się.
- Wiesz gdzie to jest? - zainteresowała się.
- Znasz taki okrągły budynek w pobliżu Instytutu Melwortha? Taki z wielkim billboardem "Maszyny też ludzie"?
- Tam, gdzie wszyscy mówią, że lepiej nie chodzić?
- Lepiej nie chodzić, a i tak chodzą - prychnęłam. - Nawet jeśli właścicielka jest dla nich zbyt temperamentna. I zbyt sensowna.
- Chyba mam ochotę sama odebrać to zamówienie - stwierdziła Vanny cicho. - Wolę wiedzieć, co mnie czeka.

Pierwszym, co napotkaliśmy, stając u bram warsztatu, był robot. Sięgający mi trochę powyżej pasa, o kulistej głowie z imponującą czerwoną kokardą. Na korpusie miał, a raczej miała napisane "Sandy".
- Szefowa zaraz złapie chwilę czasu - powiedziała głosem wcale ludzkim, nie tak drętwym i sztucznym jak zwykle u robotów. Przypomniało mi się, że Blou Lamasette prawie nie zatrudniała pracowników, bo wystarczyły jej maszyny własnej produkcji. Mawiała, że mają więcej uczuć niż żyjący tu ludzie.
- Przychodzę odebrać zamówienie - poinformowała Vanny, a na stronie szepnęła do mnie. - To mi przypomina taki jeden świat...
Robocica już odwróciła się, by wejść do środka i zameldować szefowej, gdy coś zleciało z nieba z warkotem.
Był to dość duży pojazd, w którym wydawało się być sporo miejsca poza kabiną pilota. Wyglądał też na wytrzymały, ale co ja mogę wiedzieć o takich maszynach? Gdy otworzyły się drzwi do kabiny, dało się słyszeć przeraźliwy rockowy jazgot i z pojazdu wysiadł mniej więcej dwudziestoletni chłopak o jasnobrązowych włosach.
- Cześć, ślicznotko! - pomachał wesoło do Sandy. - Wróciłem! Ciotuchna wolna?
- Cześć, trzpiocie - brzmiała odpowiedź. - Będzie wolna jak tylko zajmie się tymi klientkami.
Chłopak ze zdziwieniem zaczął przyglądać się Vanny.
- Co jest, Althenos przestało się alienować? Tak długo mnie nie było?
- Pół roku, sklerotyku - usłyszał zgryźliwy komentarz od drzwi. - Chodź tu i uściśnij starą ciotkę, co?
Zrobił to nie bez radości, aczkolwiek Blou Lamasette nie była jeszcze tak stara - wyglądała może na czterdziestkę. Z jej workowatym, usmarowanym kombinezonem kontrastowała nienaganna fryzura i sznur pereł na szyi.
- No - poczochrała chłopaka po włosach. - To skoro już przyjechałeś, czyń honory, ja się idę przebrać.
Powiedziawszy to weszła do budynku, a za nią pożeglował robot.
- Nawet nie spytała, co słychać w wielkim świecie - roześmiał się chłopak. - Chyba już się przyzwyczaiła, że stara bida... Jestem u niej oblatywaczem - wyjaśnił. - I byłem na szkoleniu, a raczej jeździłem po całym DeNaNi.
- Wiem, kim jesteś - uśmiechnęłam się szeroko. - Jesteś Taynard Firethorn.
Obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem, po czym zwiesił głowę i ramiona.
- Już się domyślam - mruknął. - To ty groziłaś, że o nas napiszesz... Ukazało się to chociaż? - zapytał, a ja pomyślałam, że może warto by dać cynk Egbertowi Vialowi w Arquillon żeby to wydał. Widząc moją - czyżby złowieszczą? - minę, chłopak pomarkotniał jeszcze bardziej.
- Cierp, cierp - rzuciłam. - Widzę, że nie tylko ciebie przede mną Clayd obgadał.
- Ale mówił, że jesteś miód-kobitka - odpowiedział Tay, jeden z tych, którzy swego czasu pomogli Claydowi otrzymać ciało. - Cóż, przeżyję. Wejdźcie.
- On zawsze taki złośliwy? - zapytał mnie Blue radośnie.
- Nie, tylko nieśmiały w stosunku do kobiet - zachichotałam.
Panna Lamasette była już od stóp do głów elegancka, ale nie ukrywało to jej zamaszystości i temperamentu. Tak naprawdę pochodziła z Tarahieny, ale przeprowadziła się do Althenos kiedy jej starsza siostra wyszła tu za mąż. Teraz, jak zdarzyło mi się słyszeć, tylko Tay był powodem, dla którego tu została. I ten warsztat.
- Co zostało zamówione? - zwróciła się do nas ze słodkim uśmiechem. Vanny natychmiast pokraśniała.
- Yyy... Nie wiem.
- No to świetnie. A na kogo?
- Na mnie.... Loire, znaczy - moja kuzyneczka najwyraźniej poczuła się trochę niepewnie. Ciekawe, dlaczego.
- A jakiś dowód tożsamości, skarbie, masz? - panna Lamasette zmierzyła ją wzrokiem spod ściągniętych brwi. - A zresztą, wierzę na słowo... Akurat ten typ, co złożył sobie taki niepraktyczny motocykl, mógł złożyć zamówienie w imieniu tak egzotycznej osóbki.
Powiedziała to kobieta, której sprzęt uważany był za najbardziej niepraktyczny w całym Althenos!
- A co w zasadzie jest przedmiotem tego zamówienia? - zapytałam.
- Już, zaraz. Tay, kochasiu, leć do garażu i wyprowadź to takie najmniejsze i najładniejsze!
Chłopak zdążył się już widać odzwyczaić od reżimu ciotki, bo podreptał spełnić jej polecenie z dość nieszczęśliwą miną.
"Najmniejsze i najładniejsze" okazało się błyszczącym biało-czerwonym skuterkiem z małym ekranikiem i kilkoma przyciskami. Na upartego mogły na nim siedzieć dwie osoby. Tay opukiwał go kilkakrotnie, zdziwiony, że jeszcze się toto nie pokruszyło pod jego dotykiem.
- Teraz, złotko, siadaj i dotknij tego ekranu. Niech cię maleństwo rozpozna - zakomenderowała panna Lamasette. Vanny zrobiła tak - bo jaki miała wybór? - i na ekranie pojawiła się uśmiechnięta pikselowa buźka. Moja kuzyneczka wyglądała na nieco rozczarowaną, że się nie odezwała. Nie ma jak przyzwyczajenie do gadających środków transportu...
- Podoba się?
Vanny była dość oszołomiona, więc tylko skinęła głową.
- Zatem możesz poćwiczyć jazdę, a potem śmiało wracać... Do domu przy cmentarzu, tak?
Kolejne kiwnięcie głową.
- Ja też bym się przejechał - wtrącił się Tay.
- Ty dokąd? Nie zamierzam pozwolić, żeby mój drogi szwagier cię zdybał i zagonił za biurko!
- Ale chciałem... No, wiesz. Odwiedzić mamę.
- Racja - westchnęła jego ciotka i spuściła wzrok. - Ja już byłam i powiem ci, że jakoś nienaturalnie było w tym roku, bez ciebie.
- A ojciec był?
- Ja go w każdym razie nie widziałam.

Vanny bardzo szybko opanowała jazdę na skuterku, toteż posadziła za sobą Blue, a ja usiadłam z Tayem w jego pojeździe i ruszyliśmy z powrotem. A chwilę po naszym dotarciu na miejsce, przed domem zaparkował również czarny motocykl.
- Ubiegłaś mnie - Clayd podszedł do Vanny i chwycił lekko pukiel jej włosów.
- Bo czuję się obrażona - prychnęła. - Nic ze mną nie uzgodniłeś!
- Chciałem żebyś nie musiała się użerać z ruchomymi chodnikami i taksówkami - uśmiechnął się szeroko, a potem skinął głową Tayowi.
- Wieki cię nie było.
- Bo coraz trudniej tu wracać - westchnął chłopak.
- Może to i prawda...
- Nieprawda - obruszyła się Vanny.
- Ciebie nie posłucha - Clayd przyciągnął ją do siebie. - Nie jesteś obiektywna, zauważ.
- Oczywiście, że jestem obiektywna - fuknęła. - Jak najbardziej obiektywnie tutaj zawsze wracam!
- Więc może i coś w tym jest - zaśmiał się Tay i wyciągnął spod kurtki przezroczystą kulkę z knotem w środku. - Choćby sam fakt, że tutaj zawsze płonie ogień...
- W tym roku się spóźniłeś, pracoholiku, ale zostanie ci to wybaczone.
- Ja, pracocholik?! Nie obrażaj mnie - burczał chłopak jeszcze w trakcie zapalania znicza na grobia matki, ale w końcu umilkł i skłonił głowę. Zapanowała cisza, bo poza nami na cmentarzu nie było prawie nikogo... Poza stojącą w oddali kobietą w eleganckim żakiecie i towarzyszącym jej mężczyzną o przygaszonej twarzy. Stali w milczeniu; po chwili on ukrył twarz w dłoniach, a ona zaczęła coś cicho mówić.
- Ta kobieta to pani Gearth, nasza minister - wyjaśnił Tay, widząc zaciekawione spojrzenia Vanny i Blue. - A faceta nie poznaję, nigdy wcześniej go tu nie widziałem.
- Kto im umarł, że pochowali zamiast zdezintegrować? - spytała moja kuzynka.
- W tamtym grobie nikt nie leży - pokręcił głową Clayd. - A ja nigdy nie pytałem, bo... wolałem się nie wtrącać. Choć czasem miałem ochotę.
- Ważne jest, że pamiętają - stwierdziła Vanny i westchnęła.
- A Vanille narzeka, że coś ją ominęło - nakablował perfidnie Blue.
- Skoro narzeka, to dlaczego sama nie powie?
- Bo ty też mi nic nie powiedziałeś - uniosła brwi i nie wiedziałam czy mówi serio, czy też nie. - Pozbyłeś się mnie z domu, a potem zamówiłeś mi skuter i zapaliłeś świeczki... Dlaczego ja też nie mogłam?
- A co by tobą kierowało? - Clayd stanął za nią i objął. - Chęć uczczenia pamięci tych, którzy tutaj leżą czy po prostu widok setek tańczących płomyków?
- Może wszystko naraz - westchnęła. - I nie mów mi, że nie mam obowiązku. Skoro tu zamieszkałam, to mam... ochotę. Obowiązek może spadać na drzewo.
Spojrzał na nią miękko i uśmiechnął się jakby olśniony.
- Chodźcie - skinął na nas. - A tobie nie przeszkadzamy - pomachał Tayowi. - Pogadajcie sobie spokojnie.
Zaprowadził nas w głąb cmentarza, do największego z rosnących tam drzew. Widniała pod nim tablica z wygrawerowanym napisem po altheńsku i może trzy zapalone świeczki.
- Tutaj jest miejsce pamięci - wyjaśnił. - Możecie tu wspomnieć tych, których... uważacie za słuszne z jakiegoś powodu.
- I tutaj widać niewielu przychodzi - powiedziałam, bardziej do siebie niż do nich. Już raz stałam pod tym drzewem, ale nie miałam pojęcia, komu mogłabym poświęcić chociaż jedną świeczkę. Tymczasem Vanny zdecydowała się bez namysłu, nie mówiąc jednak, kogo wspomina. I nawet Blue, choć uśmiechał się przy tym krzywo. A ja... Ja nadal nie wiedziałam. I ciągle szukałam w pamięci jakiejś osoby, którą podziwiałam, szanowałam albo... Albo po prostu warta była by o niej pamiętano.
I w końcu zapaliłam dwa znicze. Jeden dla Eriza z Nekh'An, mistrza magii, który miał ten sam problem co ja - odradzał się wciąż i wciąż na nowo - ale dobrze znał jego źródło. A drugi - zgodnie z moją przekorną naturą - dla człowieka, który go w ten problem wpędził. Bo dlaczego by nie?
- A jeśli nadal ci mało światełek - powiedział Clayd do Vanny, bawiąc się jej włosami - to pocieszę cię, że już niedługo obwiesimy cały dom lampkami. Żeby całe Melgrade w oczy kłuły.
- To bardzo prawidłowo - kiwnęła głową. - Bo zdążyłam się już zarazić od Miyi marzeniami o świętach.

17 XI

Skończyło się tak, że to Vanny wysłała Satsuki perfumy, a ja znalezioną nieoczekiwanie bransoletkę. Z szafirem.
Aż się zdziwiłam, bo była przeceniona, a przecież taka śliczna, że sama bym ją sobie zatrzymała, gdyby nie fakt, że prawie nie noszę biżuterii. Nawet gdy jakąś kupuję, potem zwykle zalega w kasetce albo wisi na haczyku przy lustrze... Żal tak marnować.

Dochodzę do wniosku, że nie znam siebie. Nie wiem do czego jestem zdolna w sytuacjach ekstremalnych, nie znam granic swoich możliwości...
Dobra, nie będę owijać w bawełnę. Spędziłam całą noc w rozmaitych klubach w Ancie i   s z a l a ł a m.
Po prostu Carnetia wreszcie dopięła swego i wyciągnęła tam Vaneshkę, która z kolei wyciągnęła Leo i nas jako eskortę. Było głośno, gorąco, głośno, pełno dymu i głośno.
Nie mam pojęcia jakim cudem to przetrwałam. I stąd te moje refleksje. Strach się bać.

15 XI

Dziś postanowiliśmy wybrać się do Solen i przy okazji zgarnęliśmy ekipę z Marzenia - poza Egilem, który znów siedzi na Pograniczu, a może i w samej Agencji... Nadal mi się to w głowie nie mieści...
- No i Vanny ma w tej chwili z górki do domu - zauważyłam, gdy wylądowaliśmy na rynku w Melrin.
- Jeszcze mi aż tak nie spieszno - stwierdziła zainteresowana, chuchając sobie na dłonie. - Jeszcze prezent dla Sat zdążę znaleźć.
- Czyli mogę mieć jeszcze nadzieję, że nie zdradziłaś Rozdroża tak na cacy? - Blue pogroził jej palcem. - Ale im dłuższe rozstanie, tym słodsze potem powitanie... Więc pewnie odwiedzisz nas ponownie za jakieś trzy lata. - Uniósł lekko brwi, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo Carnetia pociągnęła go do któregoś straganu. W ogóle trzymała się go desperacko jakby się bała, że sama się zgubi - a on niby jest w Solen świetnie zorientowany? - więc chyba musiał na trochę zapomnieć o czuwaniu nad moją kuzyneczką.
- A co jeśli rozstanie okaże się za długie - zaczęła Vaneshka - i po powrocie zastanie się tylko puste, zimne ściany?
- Tylko nam tu desperować nie zaczynaj - Leo pociągnął ją lekko za pukiel włosów. - I mówiłem, włóż coś ciepłego, a ty nie, i teraz stoisz i się trzęsiesz! Nic dziwnego, że ci pesymistyczne myśli do głowy przychodzą.
- Ty się tak nie rządź, Teleorin - fuknęła Milanee. - Vaneshka jest już dużą dziewczynką i odpowiada za siebie!
- A ty kretyńsko wyglądasz w tej czapce - odciął się ni w pięć, ni w dziewięć.
Nie ma co kryć, nasza wycieczka zapowiadała się po prostu sielankowo...
Na rynku jak zwykle było gwarno i barwnie, a Leo i Mil po prostu nie mogli się napatrzeć na latające w górze gondole z jakimiś transparentami. No tak, coraz bliżej zima, coraz bardziej świątecznie się robi... Chyba każdy świat jakoś obchodzi Przesilenie.
- Wiecie co? - wymamrotałam z rozmarzeniem. - Marzy mi się taka porządna ziemska wigilia. Z kupą ludzi śpiewających kolędy. I z karpiem.
- Ty chyba masz gorączkę - Vanny przyłożyła mi dłoń do czoła. - Połowa listopada dopiero, a ty majaczysz o wigilii?
- No i czemu się bulwersujesz? - zapytałam nieszczęśliwym tonem. - Poprzednie Przesilenie spędziłam na uciekaniu przed agentami END-u, więc mam prawo być odrobinę niewyżyta, nie?
- Masz, masz - pokiwała głową. - Ale na razie lepiej myśl o urodzinach własnej siostry, bo jeszcze i jej wyślesz prezent z opóźnieniem!
- Co poradzę, że nie potrafię dobierać upominków? - westchnęłam. - Będę pewnie tak szukać cały dzień. I kolejny. I znowu.
- Najwyżej zdasz się na sprawdzony sposób - zachichotała moja kuzynka. - i sprawisz jej perfumy o zapachu "miej-go-na-sobie-dziś-wieczorem-i-nic-więcej".
Zatrzymałam się w połowie kroku i ktoś tam z tyłu na mnie wpadł. Chyba Mil.
- A ty wiesz, że to może być pomysł?

13 XI

- Królestwo za pomysł - jęknęłam. - Chcę mieć wenę i wreszcie coś napisać!
- Ja też chcę - dołączyła Vanny. Spojrzałam na nią ze zdumieniem.
- Ty chcesz? Coś się stało?
- Też chcę żebyś miała wenę i coś napisała - pokazała mi język. - Czy to naprawdę takie dziwne?
Westchnęłam głucho, przeturlałam się na brzuch i dałam jej prztyczka w czoło. Nie zareagowała zbyt gwałtownie, za dobrze jej się leżało na miękkim dywanie przy kominku.
- Zmuś - Blue z zadowoleniem podłożył sobie ręce pod głowę. - Nagnij sztukę do swoich potrzeb. Nie daj jej się kontrolować, tylko kontroluj sama.
- Jasne, jak ten typ z opowieści, który więził jedną z Muz i znęcał się nad nią żeby poczuć natchnienie... Która to była, Kaliope?
- To chyba ty powinnaś pamiętać, która Muza jest od czego - zachichotał.
- Kto powiedział, że powinnam? - prychnęłam. - Czy ja pisuję do nich inwokacje, czy jak?
- O, właśnie. Nie pisujesz, a potem narzekasz, że nie masz weny - podchwyciła Vanny.
- Nie w tym rzecz - pokręciłam głową. - Po prostu mam od pewnego czasu wrażenie, że mi czegoś brakuje.
Kuzynka też zmieniła pozycję, a gdy otworzyła usta, zaczęłam się obawiać, że powie "faceta". Czy coś.
- A co, źle ci? - zapytała, a ja odetchnęłam z ulgą.
- Właśnie - dodał Blue. - Herbatka, lenistwo, ktoś do pogadania...
- Niestety jestem wywrotowcem i gdy mam spokój, marzy mi się przygoda - wyjaśniłam. - A gdy ta przygoda już nadchodzi...
- To...?
- To wymyślam na czym świat stoi, że przytrafia się akurat mnie.
- Faktycznie, wywrotowiec - skomentował. - To u was rodzinne, przypuszczam.
- Oj, bo chodzi o to - zamachałam rękami, co w mojej pozycji było nieco trudne - że nie mogę znaleźć żadnej opowieści, w którą nie byłabym wplątana. I w rezultacie tylko pamiętnik i pamiętnik...
- To go schowaj i zamknij na klucz - zaproponowała Vanny z diabelskim uśmiechem, wiedząc, że gwałtownie zaprotestuję. Co też się stało.
I może ta rozmowa mi odrobinę pomogła, bo coś zaczyna mi krążyć po głowie. Coś jakby pomysł.
Ale pewnie wieki miną zanim się skrystalizuje.

10 XI

- Jesteście wielkie, że zostałyście na obiad - uśmiechnął się Leo szeroko, idąc z talerzami do kuchni. - Bo nie wiem, co bym inaczej zrobił z tą nadwyżką jedzenia...
- Ten-chan by zjadł - zachichotałam, a mały skinął głową, ale po chwili wtulił się we mnie zaspany. Na rękach Vanny siedziała popiskująca Strel.
- Czuję się jak pasożyt, tak was objadając - mruknęłam. Usłyszała to Carnetia i wpadła do pokoju jak tornado.
- Jak to możliwe, że wszyscy dokoła są więźniami konwenansów?! - zawołała. - Czy to takie trudne, zapomnieć na chwilę co wypada albo co nas martwi i zająć się czymś ciekawszym?!
- Carnetio - zaczęła łagodnie pieśniarka. - Organizowanie życia innym naprawdę nie jest najlepszym po...
- A co ty niby zrobiłaś z moim życiem, ściągając mnie tu?! - przerwała tamta i zwróciła się znów do nas: - Sami zobaczcie, na przykład moja, pożalcie się bogowie, siostra - wskazała na Vaneshkę jakby reklamowała jakiś sprzęt w telezakupach. - Mówiłam jej, że skoro wzbrania się przed zaszaleniem i złapaniem tego faceta, to niech chociaż wybierze się ze mną żeby zaszaleć w Ancie! A ona tymczasem jest świętoszkowata do bólu!
- Czy nie prościej w takim razie poszukać kogoś, kto zechce z tobą poszaleć - wtrącił Blue - zamiast trwonić energię na przypadki beznadziejne?
- Ha! - prychnęła Carnetia. - Znajdź mi w takim razie kogoś, kto wytrzyma godzinę tańcząc ze mną ta'ecs, bo dzisiaj jest konkurs.
Blue rzucił jej spojrzenie spod przymkniętych powiek i uśmiechnął się kącikiem ust.
- Jeśli zwykłaś deptać innych po nogach, szukanie takiego masochisty może być bezowocne.
- A ty to chyba zwykłeś deptać innym po ambicji - syknęła jasnowłosa, po czym chwyciła go za rękaw i pociągnęła. - Będę ci musiała zademonstrować!
Strażnik Rozdroża zdążył tylko rzucić Vanny krzepiące "Wrócę" i oboje w mig wyparowali z Marzenia.
- Czy on umie tańczyć ta'ecs? - zapytałam kuzynkę.
- Skąd mam wiedzieć, nawet nie mam pojęcia jak to wygląda!
- Polega na gorączkowym wymachiwaniu kończynami i ocieraniu się o siebie - wyjaśniła pieśniarka.
- A skąd wiesz? - zainteresowałam się, podczas gdy Vanny zadumała się nad jej słowami, chyba to sobie wyobrażając.
- Geddwyn opowiadał - wymamrotała Vaneshka ze wzrokiem utkwionym w dywanie. - Przepraszam was za Carnetię.
- Daj spokój. Gdybym znosiła jej towarzystwo - mruknęłam - powiedziałabym, że na swój sposób stara ci się odwdzięczyć, a ty tego nie doceniasz. Ale nie powiem. Vanny, dosyć tych uśmieszków, wracamy do domu.

W herbaciarni omal nie zderzyłam się z rozpędzoną Chmurką, trzymającą tacę z Poranną Rosą. Okazało się, że mamy niespodziewanego gościa.
- Przepraszam, że się tak wprosiłam - Yori zerwała się z kanapy i złożyła nam powitalny ukłon.
- Nic nie szkodzi, miło widzieć cię na żywo - roześmiałam się. - I zbudzoną.
- A, zbudzona to ja jestem od spotkania z Vanny-chan - ona też zachichotała. - Znaczy, mniej czasu spędzam w piżamce niż zwykle. Trzeba trochę użyć życia!
- Właśnie tego mi u ciebie brakowało - stwierdziła moja kuzynka nie bez uszczypliwości. - Z innych się podśmiewasz, że brak im dystansu, a sama, obłudnico, bez przerwy w objęciach Morfeusza...
- That chases the dreamers to show them the darkness - wyrecytowała Yori. - Żeby pokonać wroga, trzeba go poznać.
- Sen jest dla ciebie wrogiem? - dołączyłam się. - Jakoś nie zauważyłam.
- Jest Śnienie i Śnienie - przy tych zagadkowych słowach wzruszyła ramionami. - Może i przyszłam nieproszona, ale jednak grzecznie z wizytą, a tymczasem zostaję oszkalowana, ładnie to tak?
- Już nie będziemy - Vanny wyszczerzyła zęby i nachyliła się nad filiżanką Agentki. - Miya, to ta herbata daje takiego kopa? Będę mogła wziąć trochę do domu?
Skinęłam głową, wysłałam Chmurkę po więcej herbaty i ułożyłam Tenariego spać. Potem usiadłyśmy wszystkie na kanapie.
- Co cię sprowadza, Yori-chan? - zagadnęłam. - Nie masz co robić w Agencji? Nadal myślisz nad rezygnacją?
- Właśnie uciekłam stamtąd przed nadmiarem zajęć - parsknęła śmiechem. - Nie mam czasu pomyśleć nawet o urlopie, zresztą za śmiesznie teraz u nas jest.
- To znaczy?
- Ja i koleżanka mamy pod opieką nowego - wyjaśniła. - Przyszedł na okres próbny i obecnie zajmuje się przepisywaniem jakichś dziwnych raportów.
- A jaka w tym twoja rola? - zapytała Vanny.
- Chowam go w swoim pokoju pod łóżkiem - skrzywiła się Yori. - Alhea może i jest aniołem, ale lubi ludzi rozstawiać po kątach. Gdyby nie ja, chyba by go zamęczyła... Zresztą to desperat, bo wszędzie za nią chodzi i z ciekawością zabiera się za najbardziej niewdzięczne zajęcia. To jakieś kronikarskie zboczenie?
- Siły Wyższe uchowajcie - obruszyłam się. - Mnie by nikt do pisania raportów nie zagonił. Aż taka ciekawska nie jestem!
- No widzisz, a Egil jest - skomentowała Yori i zdziwiła się, że zginam się wpół ze śmiechu. Różne rzeczy się zdarzają, to prawda... Ale Egil kandydatem na Agenta?!
- Ale teraz wy coś opowiedzcie - zaproponował nasz gość. - Coście robiły gdy was nie było?
- Ciągałam Miyę po Carne - odpowiedziała Vanny. - Ale następnym razem wyciągnę ją znów, gdy będzie miała nastrój.
- Już się boję - mruknęłam. - Opowiedz Yori-chan, jak o mało nie zostałaś eksponatem.
- Ze mnie taki opowiadacz, jak z muchy... A, mniejsza z tym. A może ty coś opowiesz? - uśmiechnęła się tak jakoś diabolicznie.
- Daj spokój, ja nie mam nic do opowiadania.
- Ale brachol mówił, że fajnie ci to idzie - dołączyła się druga zdrajczyni. - Ja też chcę posłuchać!
- Właśnie, Yori jest gościem i jako gospodyni musisz zapewnić jej miły pobyt... Spełnić grzecznie prośbę...
- Ktoś tu się chyba czymś zaraził od Egila - stwierdziłam. - Dobra, o czym chciałabyś posłuchać?
- O Alice O'Riordan - palnęła bez namysłu.
Aż podskoczyłam. Vanny patrzyła na nas bez zrozumienia, ale na twarzy Yori widniała nietypowa dla niej poważna mina. I najwyraźniej uważała, że doskonale wiem, kim jest wspomniana osoba. Zbieg okoliczności, że faktycznie wiedziałam.
Zgasiłam światło, przesiadłam się z kanapy na podłogę i pociągnęłam na nią dziewczyny, a potem zapaliłam małą lampkę.
- Fajnie - ucieszyła się Vanny. - Nawet jeśli spaprasz opowieść, jakiś klimat pozostanie!
- Dzięki, wiesz...
Wzięłam głęboki wdech i skoncentrowałam się na tym jak zacząć.
- Gdzieś w zwyczajnym miejscu na Ziemi - odezwałam się wreszcie - żyła niezwykła dziewczyna. Niezwykła nie dlatego, że piękna, złotowłosa i delikatna, ale dlatego, że niemal cały czas spędzała w świecie swojej wyobraźni.
Vanny słuchała z zainteresowaniem, Yori zaś z napięciem.
- O swoich wyobrażeniach opowiadała wszystkim, którzy chcieli - albo i nie chcieli - słuchać - kontynuowałam. - I dlatego nazywano ją Marzycielką. Jednak z drugiej strony uważała, że jej słowa nie dorastają do pięt fantazji.
- Może powinna była nauczyć się je opisywać? - zachichotała Vanny. W każdej innej sytuacji urwałabym natychmiast, ale tym razem nie opowiadałam Egilowi, tylko Yori, a jej nadzwyczaj zależało. Chyba domyślałam się dlaczego.
- Nie stwierdziła u siebie talentu literackiego - wzruszyłam ramionami. - Gdyby było inaczej, może nie miałaby tak negatywnego zdania o swoich opowieściach. W każdym razie marzyła nadal i coraz bardziej była zrozpaczona, że nie może przenieść swych wizji do rzeczywistego świata. Ale jej umysł na wiele było stać - i tak zaczęła tworzyć iluzje.
- Czy były piękniejsze niż opowieści? - zapytała moja kuzynka.
- Tak, ponieważ pochodziły prosto z jej myśli i nie musiała przekształcać ich w słowa. Ale co z tego, skoro nie mogła ich dotknąć? Mimo wszystko nie były rzeczywiste... Dlatego znienawidziła rzeczywistość.
- I co się stało?
- Skoro nie mogła urzeczywistnić fantazji, postanowiła, że sama do nich pójdzie. I nauczyła się Śnić...
Yori siedziała bez słowa, pogrążona w zadumie. Ale słuchała.
- Im więcej Śniła, tym lepiej jej to szło, aż w końcu stała się najlepszą Śniącą z możliwych. I nie obudziła się więcej. Jeśli zdarzy jej się sprawdzić, co słychać w rzeczywistym świecie, robi to tylko wysyłając projekcję.
- I nikomu nie udało się jej obudzić - dokończyła Yori. - Bo nikt nie wie, gdzie ona śpi. I jak może funkcjonować wyłącznie śpiąc.
- Skąd znasz tę opowieść? - zapytałam.
- Opowiedziała mi moja nauczycielka Śnienia - odrzekła. - A sama usłyszała ją od człowieka, który osobiście znał Alice O'Riordan.
- Tak myślałam - skinęłam głową. - Osoby postronne nie używają jej imienia, nawet go nie znają. Mówią tylko "Marzycielka".
- To jakiś obłęd - stwierdziła Vanny. - Czy ona nie miała nikogo, kto mógłby ją zatrzymać, łączyć z rzeczywistością?
- Była zakochana w pewnym człowieku z wzajemnością - odpowiedziałam po namyśle. - Ale zamiast z nim zostać, chciała by Śnił razem z nią... Jeszcze do tej pory zdarza mu się ją widywać, ale nie potrafi jej przekonać, że rzeczywistość jest piękniejsza niż sny.
- Zwłaszcza takie kontrolowane - mruknęła Yori. - Bo nieprzewidywalna. Ja bym swojego chłopaka nie zostawiła... Gdybym jakiegoś miała, oczywiście.
Vanny tylko pokręciła głową w zamyśleniu.

8 XI

- To miasto jest i n n e - zawyrokowała Vanny, rozglądając się dokoła.
- To miasto, jeśli wolno mi wyrazić swoją opinię - zaczął Blue ze złośliwym uśmieszkiem - jest przejawem dobrego smaku, wyrafinowania, zmysłu estetycznego... Tymczasem ty tego nie doceniasz.
- No, przecież mówię: inne! Zupełnie jak z innej bajki!
Fakt, Thellateia różniła się od Hassley i Sellah choćby tym, że było tu o niebo czyściej. I puściej. I jaśniej, choć tu również ciemne chmury spowijały niebo.
- A myślisz, że szlachetne rody chciałyby mieszkać w takiej dziurze jak któreś z dwóch pozostałych miast na Carne? - prychnęłam.
- Dziwię się, że w ogóle się tu sprowadziły. Po co im to było?
- Jeden ród szukał miejsca, gdzie byłby najwytworniejszy i budziłby podziw - wyjaśniłam. - Drugi chciał zejść do pospólstwa by odgrywać rolę dobrych i pragnących ogólnego szczęścia... Trzeci chciał odnaleźć spokój, ale okazało się to niewykonalne. Czwarty szukał czegoś bardziej materialnego, ale do dziś nikt postronny nie ma pojęcia o co może chodzić. A piąty przed czymś uciekał.
- Fajne miejsce na ucieczkę - pokręciła głową Vanny. - A który ród jest który?
- Tego mogę się tylko domyślać - westchnęłam.

Nie jestem pewna czy długo pozostaniemy w Mieście Intryg, ale to już właściwie zależy od Vanny... Osobiście nie mam ochoty ryzykować, że spotkam tę specjalistkę od przepowiedni, może jeszcze z doczepionym do niej Ernem. Spotkania z Lexem się nie obawiam, on się tu nie pokazuje od wieków. Dosłownie.
To aż dziwne, bo jeśli już jestem na Carne, najchętniej przebywam właśnie w Thellatei. Cóż, wygląda na to, że mój uraz do wszelkich spraw związanych z przeznaczeniem jest silniejszy.
Poza tym najwyraźniej dopadła mnie jesienna melancholia. A niech to, w zeszłym roku prawie nie miałam czasu na jesienną melancholię. Na mało co poza opowieścią miałam wtedy czas. A jednak wspomnienia z tamtego okresu mam zaskakująco miłe. Pewnie dlatego, że już minione.
Do licha, Madelyn Igneid Yumeni Al'Wedd, zajmij się choć raz teraźniejszością!!
Zajmę się nią jak tylko przestanie być tak nieznośnie pusta...

5 XI

Tym razem znowu straciłam ich z oczu, bo Vanny postanowiła zdobyć jakiś pojazd, żeby w razie czego nie mieć problemów z ucieczką... To znaczy, żeby było jej wygodniej zwiedzać, oczywiście. Choćby miał to być stary, rozwalający się grat. Uprzedziłam ją, że wynajem takiego sprzętu jest na Carne niemożebnie drogi, ale Blue uspokoił mnie, że w razie czego on się będzie targował.
Uspokoił, akurat.
Ale co tam, to, że chodzę podminowana cały dzień, nie znaczy, że jeszcze i im miałabym nawrzucać...

Dziewczyna miała dość długie brązowe włosy, związane w dwie kitki. Nosiła elegancką, jasną kurtkę i bladoróżowy beret, i zupełnie nie pasowała do scenerii. Zdawała sobie z tego sprawę, dlatego narzekała. Dość głośno.
- Lepiej się trochę pohamować, gdy się stoi przed sklepem z bronią - zagaiłam. - Inaczej ktoś może stamtąd wyjść i zastrzelić.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i roześmiała się. Miała miły, delikatny głos, nawet gdy wymyślała na dziury w chodnikach (nosiła wysokie obcasy).
- Poważnie? - zapytała.
- Pewnie, że poważnie. Tu jest Carne, bądź co bądź.
- Czy my się już nie spotkałyśmy? - przyjrzała mi się uważnie. Ja też ją kojarzyłam.
- Siedziałam wtedy z nosem w zeszycie, a jednak mnie pani zapamiętała?
- No, tak. Zawód wymaga ode mnie umiejętności kojarzenia faktów - uśmiechnęła się szeroko. - Arquillon, biblioteka. Tak?
- Tak jest. Chyba nie przyjechała pani szukać wyrzutka wśród wyrzutków?
- Niestety tak - skrzywiła się. - Przepowiednie to moja pasja, ale nie wzięłam pod uwagę tutejszych warunków. W dodatku mój tak zwany partner gdzieś utknął i się spóźnia! - tupnęła nogą i zaraz w popłochu obejrzała obcas. - A przepraszam, pani też?
- O, nie - zamachałam rękami w proteście. - Ja tu w celach turystyczno-rekreacyjnych.
Teraz dopiero wlepiła we mnie spojrzenie. Potwierdziłam skinieniem głowy.
W tej chwili podjechała do nas żółta (choć odrapana) elektryczna taksówka i wysiadł z niej Ern Fáel ev Saedd. Tylko jego mi tu do szczęścia brakowało. Popatrzył na mnie powłóczyście i uśmiechnął się do mojej rozmówczyni.
- Mirando - powiedział. - Nie możesz tak stać pod sklepem z bronią, bo jeszcze wezmą cię za tarczę strzelniczą.
- Gdybyś mnie tu nie zostawił - syknęła - i sam nie pojechał szukać kwatery, nie miałabym tego problemu! Ile cię nie było, no?! Nawet się nie tłumacz, nie będę pytać, co robiłeś żeby tę kwaterę dostać, mam tylko nadzieję, że nie ma w niej karaluchów!
Zauważyłam, że Ern w obliczu jej ataku poczuł się jakby niepewnie i śmiałam się w duchu.
- Nie ma - mruknął, nie patrząc już na nią. - Taksówka czeka, zawiezie cię. Ja mam jeszcze w planie kolację. - To powiedziawszy mrugnął do mnie i zaczęłam się zastanawiać dlaczego w porę stamtąd nie poszłam.
Miranda fuknęła ostatni raz, a potem z godnością weszła do taksówki i odjechała.
- Przepraszam za nią - uśmiechnął się ponownie. - Naprawdę czuje się sobą tylko tam, gdzie jest dużo magii, dobre drinki i wygodne miejsce do posiedzenia z książką. Mam nadzieję, że nie wyraziłem się na wyrost i zgodzisz się zjeść ze mną kolację?
- Dlaczego miałabym? - ku swojej zgrozie poczułam, że mam ochotę się zalotnie uśmiechnąć. On tym po prostu zaraża...
- Dlatego, że gwarantuję najlepszą kuchnię w tym mieście i żadnego uwodzenia.
- To dopiero - powiedziałam ostrożnie. - I jesteś pewien, że uwierzę?

- Przyznam ci się - usłyszałam, gdy skończyliśmy - że intrygujesz mnie jak mało kto.
Odsunęłam talerz i z niechęcią popiłam czerwonym winem - niestety mieli tu poza tym tylko szampana i likier.
Zaskoczyło mnie, że kolacja miała się odbyć w akurat naszym hotelu, bo jedzenia na pewno nie mieli tam specjalnie dobrego. Tymczasem Ern wszedł pewnym krokiem do sali restauracyjnej i szepnął coś facetowi za barem, który dał nam coś świecącego i elektronicznego. I najzwyczajniej w świecie przeniosło nas to do innej sali, do której, jak wyjaśnił mój towarzysz, nie prowadzi inne wejście. Sala była bardziej elegancka, w powietrzu unosił się egzotyczny zapach, a posiłek rzeczywiście był godny polecenia. No i była scena, na której śpiewała drapieżnym głosem kobieta w obcisłej czarnej sukni. Jakbyśmy pomylili filmy i trafili do czarnego  kryminału...
- Mówiłeś zgoła co innego, gdy się poznaliśmy - prychnęłam. - A ja i tak sądzę, że nie mam czym intrygować.
- Owszem, masz. Zjawiasz się tam gdzie my częściej niż pozwala prawo zbiegów okoliczności, masz znajomości w wyższych sferach z moją rodziną włącznie i szukasz Kryształów Niebios tylko po to by inni ich nie znaleźli...
- Nie szukam! A bywanie we właściwych miejscach o właściwym czasie to takie kronikarskie przekleństwo.
- I najważniejsze - dokończył Ern. - Opierasz mi się.
Uniósł swój kieliszek w górę i uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Za intrygę - zaintonował. - I za jej pomyślne zakończenie.
- To znaczy jakie?
- To oczywiste - wyjaśnił. - Kryształy w ENDzie, ty zaś...
- Nie kończ - przerwałam. - Miało być bez uwodzenia!
- Kłamałem - puścił do mnie oko. - Zatańczymy?
Co mi szkodziło... Najwyżej mogłam mu podeptać nogi, co by mnie nie zmartwiło. Ale kiedy splotłam się z nim w tańcu, czułam się jakby odzierał mnie z czegoś tylko mojego, osobistego. I nie chodzi o to, że rozbierał mnie wzrokiem. Nawet nie mogłam stwierdzić, że nie potrafię się z nim zgrać, bo okazał się świetnym tancerzem, który poprowadziłby doskonale każdą partnerkę - może dlatego, że zmiękłaby mu w ramionach i mógłby ją urobić jak plastelinę. A jednak coś mi nie pasowało...
- Jeśli czegoś ode mnie chcesz, powiedz to wreszcie - szepnęłam.
- A nie domyśliłaś się do tej pory? - zapytał z rozbawieniem.
I nagle w powietrzu zaiskrzyło, zwiastując pojawienie się kogoś nowego... Ktoś nowy był wysoki i chudy, miał rozczochrane włosy i nosił ciuchy krzyczące swoim wyglądem: Jestem z Omegi! Towarzyszyły mu cztery humanoidalne postacie z błyszczącego metalu.
- Czy to ładnie tak przeszkadzać w momencie kulminacyjnym? - westchnął Ern.
- Po to właśnie są kulminacje - mruknęłam.
- Nie będę długo przeszkadzał - zapewnił agent konkurencji. - Pozwól mi tylko porozmawiać z tą panią o Kryształach Niebios.
- Ta pani raczej się nie zgodzi - odpowiedział Ern i stanął przede mną w obronnej pozie.
- W takim razie będę nalegał - uznał rozczochrany i pstryknął palcami. Roboty ustawiły się jak do ataku.
- A mogę o coś zapytać? - uśmiechnął się wrednie rudowłosy. - Jesteś tu w imieniu Omegi czy tego szczeniaka z rodu Hôdemei?
- Nie twoja sprawa - przybysz pstryknął jeszcze raz. Roboty ruszyły w naszym kierunku, Ern zaczął inkantować.
- Myślisz, że twoje iluzje się przydadzą? Moje zabaweczki nie mają oczu, nie zobaczą ich.
- A ty mnie mało znasz - odparował Ern i wypuścił z dłoni kilka kul purpurowej energii. Ale maszyny były szybsze i twardsze niż myślał. Trafił dwie, ale za słabo. Cofnął się pod ścianę, a ja siłą rzeczy razem z nim... Roboty też zaczęły atakować jakimiś pociskami, ale jakimś cudem złapał je w ręce, a gdy odrzucił je w stronę przeciwników, miały ten sam purpurowy kolor. Tym razem rezultaty były o wiele lepsze, ale ciekawa byłam kto zapłaci za dziury w podłodze.
- Nieźle, Saedd - agent Omegi pochylił głowę z uznaniem. - Ale tylko cię sprawdzałem. Mam w zanadrzu coś, przed czym się już nie obronisz.
Ern uśmiechnął się tak, że aż mnie dreszcze przeszły.
- Tak się składa, że ja też mam coś w zanadrzu - rzekł, przyciągając mnie szybko do siebie. - Lepiej żebyś nie próbował uszkodzić tej pani, jeśli chcesz się dowiedzieć, gdzie jest Kryształ Ognia.
Usiłowałam się wyrwać, ale trzymał mnie mocno, nawet jedną ręką.
- A w innym przypadku się dowiem? - roześmiał się tamten. - Czyżbyś proponował mi współpracę?
- Ależ skąd - rudowłosy uniósł rękę, gotowy do rzucenia kolejnego zaklęcia. - Proponuję, żebyś stąd zniknął.
To było jak mgnienie oka - nagle za rozczochranym stanął ktoś jeszcze, coś ze świstem przecięło powietrze i zostałam gwałtownie wypuszczona...
Spojrzałam na Erna - syczał z bólu. Tylko. Osobiście bym zemdlała, gdyby mi ktoś przestrzelił dłoń.
A potem zerknęłam na nowo przybyłego, który trzymał w dłoniach łuk. Na chwilę zaledwie zerknęłam, ale zdążyłam zanotować, że zamiast swoich nieśmiertelnych wypłowiałych dżinsów i czarnej góry nosił krzykliwie barwny strój z doskonale widocznym znakiem W. Jak to Clayd powiedział? Że wyglądał jak błazen?
Po prostu wyglądał jak prawdziwy agent Omegi. Co go do tego podkusiło?!
- Widzę, że szybko się pocieszyłaś - w jego głosie jak zwykle czaił się uśmiech, ale również coś niebezpiecznego.
Jeszcze raz rzuciłam okiem na przystrzelonego do ściany Erna i bez namysłu stamtąd zniknęłam.
Nie bez ulgi przeniosłam się do pokoju, który zajmowałam z Vanny, ale Lex przeskoczył tam za mną.
- Widzę, że wiesz gdzie mnie szukać - prychnęłam.
- Znam Carne jak własną kieszeń, przecież wiesz - uśmiechnął się krzywo. - A może wolałaś tam zostać? W końcu czekoladę i truskawki zawsze gdzieś można znaleźć...
- Jeśli uważasz, że uznałam rendez-vous z Ernem za szczyt marzeń, to się grubo mylisz!
- Z kim w takim razie? - podchwycił.
Zignorowałam to pytanie. Usiadłam na łóżku ze spuszczoną głową.
- Dlaczego odszedłeś od Sheril? - zapytałam cicho.
Nie odpowiedział. Spojrzałam na niego i zobaczyłam w jego postawie, na jego twarzy... Jakąś bezradność.
A potem otworzyły się drzwi i wpadła moja kuzynka.
- Słuchaj! Nie uwierzysz, co nam... - zaczęła już od progu, ale zobaczyła, kto jest w pokoju i zamarła. Machinalnie zamknęła drzwi - tak jak jej radziłam, na wszystkie zamki - i powoli podeszła bliżej. Wyglądała jakby zobaczyła ducha.
- Witaj, Vanille - posłał jej ten swój chłopięcy uśmiech. - To było do przewidzenia, że prędzej czy później zechcesz tu zawitać.
- Śniłeś mi się - powiedziała głucho.
- Mam nadzieję, że to był ciekawy sen - skrzywił się zabawnie.
Vanny nie odpowiedziała i zdumiało mnie jej zachowanie. Do tej pory odnosiła się do Lexa z sympatią, tymczasem teraz patrzyła na niego jakby jej kogoś zabił... W końcu wzruszył ramionami, pomachał mi i zniknął.
- Co się stało? - zapytałam kuzynkę. Ona tylko westchnęła i pokręciła głową, a ja nagle poczułam się bardzo niewyraźnie.
Sięgnęłam do wyłącznika i zgasiłam światło, a potem położyłam się na łóżku.
- A tobie co się stało?
- Za jasno mi - odpowiedziałam zduszonym głosem.

4 XI

Muszę przyznać, że Vanny świetnie się bawi na Carne. Jesteśmy teraz w Hassley, czyli w mieście składającym się praktycznie z samych ciemnych ulic. Niebezpieczne miejsce, a jednak po obejrzeniu go sobie z grubsza w moim towarzystwie kuzynka zaczęła się samowolnie wypuszczać na wyprawy. Stwierdziła, że na pewno się nie zgubi, bo to miasto przypomina jej miejsca, w których niegdyś bywała (nie wiem, czy chciałabym je zobaczyć). Z drugiej strony ciekawe, czy byłaby taka beztroska, gdyby jej na przykład zabrać Blue. Nie odstępuje jej na krok, bardziej jak osobisty bodyguard niż Strażnik Rozdroża, i Vanny to chętnie wykorzystuje... Choć nie przestają sobie przy tym dogadywać. Ale gdyby przy mojej kuzyneczce nie było Blue, jak by sobie poradziła gdy ścigali ją łowcy osobliwości? Swoją drogą była ogromnie zdziwiona dlaczego wśród rozmaitych kosmitów z wyłupiastymi oczami i innych indywiduów zabrali się właśnie za nią. Ale tacy jak oni zwykle mają nosa i wiedzą, kogo lub co łapać, choć nawet tutaj ich działalność jest nielegalna. Zdobycz jest potem dokładnie sprawdzana w jakichś zakazanych laboratoriach, a następnie preparowana i wystawiana na pokaz w galerii.
Tak, w Hassley mają nawet galerię. Ale bynajmniej nie sztuki.
Albo sprzedają Omedze. Zależy jaka jest cena.
Niemal żałuję, że nie zatrzymaliśmy się jednak w Sellah. Fakt, że przypomina raczej śmietnisko niż miasto, ale przynajmniej jedyni łowcy, jacy tam grasują, to łowcy części grzebiący w złomie.
Po co ja się w ogóle zgodziłam? Nie lubię tego miejsca, do diabła, nie lubię i tyle! I wcale nie dlatego, że stąd się wywodzi Lex. Po prostu to nie moje klimaty. W chwilach desperacji zaczynam tęsknić za baśniowością Foltrenu...
No cóż, Vanny chłonie Carne radośnie, jakby oglądała cyberpunkowy film w trójwymiarze. Przez różowe okulary.
A może tylko sprawia takie wrażenie, nie wiem. Nie jestem aż taką znawczynią charakterów, za jaką mnie niektórzy mają.

1 XI

- Palenie liści to zwyczajne barbarzyństwo - zawyrokował Geddwyn, kiedy wybraliśmy się na spacer po strefie jesiennej. Akurat opowiedziałam mu o święcie nadejścia jesieni, na które zabrał mnie Aeiran w ostatni wieczór.
- A to dlaczego? - zaprotestowałam. - Zapach palonych liści ma swój niepowtarzalny urok.
- A niepalonych jeszcze bardziej - odciął się. - Ślicznie się złocą i czerwienią, a ktoś to psuje.
- Ślicznie się złocą i czerwienią, a potem je deszcz zalewa i są ślicznie przegniłe - włączyła się Vanny. - Może lepiej je spalić zawczasu?
- W myśl zasady, że piękno nie może trwać wiecznie i lepiej je zniszczyć zanim przeminie? - zaśmiał się duch wody i zanucił: - As I kissed her goodbye, I said, 'All beauty must die' and lent down and planted a rose between her teeth...
- Przestań, bo mnie ciarki przechodzą - zadrżała moja kuzynka.
- A ty jak sądzisz, Ten-chan? - zapytałam, a demoniątko w odpowiedzi podfrunęło do najbliższego stosu liści i zakopało się w nim po uszy.
- Chyba będzie deszcz - Geddwyn spojrzał w niebo. - Wracajmy do zameczku, dam wam jakiś obiad.
- A kto go przyrządzi, skoro Maeve nie ma? - zachichotałam.
- Ja bym umiał, gdybym musiał - obruszył się. - Ale moja niezawodna siostra zostawiła coś w spiżarni, powinno starczyć.
- Nie nudziło ci się tak samotnie? - zatroszczyła się Vanny.
- Nie, to nawet fajne uczucie, gdy Teevine jest takim opustoszałym zamkiem duchów - stwierdził i znów się roześmiał. - Tileyowi by się spodobało takie określenie.
W to nie wątpiłam. Dzień wcześniej najmłodszy z rodzeństwa paradował w kostiumie wampira i wył (coś mu się pomyliło czy brakowało mu efektowności?), wobec tego Maeve postanowiła, że smarkacz powinien spędzić ten czas rozsądnie i refleksyjnie, i zabrała go dzisiaj ze sobą, kto wie gdzie. Natomiast Brangien pojechała z Artenem, który poczuł przypływ uczuć rodzinnych i zapragnął odwiedzić siostry. Geddwyn musiał sam czynić honory domu.
- Dlaczego i ty się gdzieś nie wybrałeś? - byłam trochę zdziwiona. - Choćby z Maeve i z Tileyem?
- Jakoś miałem ochotę na refleksje w samotności - odpowiedział. - A wspominać można wszędzie, powinnaś już to wiedzieć.
- Uuu, a my tak bezczelnie przeszkadzamy - westchnęła Vanny. - Ale nie martw się, wkrótce wyruszamy na wycieczkę i nie będzie ryzyka, że szybko nas ponownie zobaczysz.
- Dokąd się wybieracie? - zainteresował się.
- Vanny marzy o zwiedzeniu najbardziej zakazanej planetki jaką znam - prychnęłam. - Jakby zapomniała, że bliżej ma Ziemie Nieprzystosowanych...
- Oj, bo tam mi nie wolno - kuzynka zrobiła zmartwioną minkę. - Ale Blue mnie obroni, nie ma się o co obawiać!
- O ile się z nami zabierze - obejrzałam się na niego. - Bo na razie jakby trochę nieobecny jest.
Istotnie, Blue wydawał się zupełnie nie zwracać na nas uwagi. Szedł parę kroków za nami, był ubrany w powiewający płaszcz i zawinięty w długi szal, i wyglądał jak romantyczny poeta.
- Hej! Odmarz się! - Vanny podbiegła do niego, chwytając go pod rękę. - Bo Carnetię tam pewnie uszy pieką!
- ...Co? Dlaczego? - spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Ja tu chłonę jesienną atmosferę, wyobraź sobie!
- Na Rozdrożu jest taka sama jesień - uśmiechnęła się na moment - a jakoś specjalnie się nią nie przejmowałeś.
- Jesieni na Rozdrożu widywałem mnóstwo z rzędu - skrzywił się. - Więc każda... W każdym innym miejscu jest dla mnie nowa. Jakaś prawdziwsza.
- Ha! - wyszczerzył zęby Geddwyn. - Miya, słuchaj tego wcielenia mądrości! I żebyś więcej nie twierdziła, że nasze strefy pór roku są sztuczne!
- Tylko nie przedawkuj tej jesieni - Vanny dała Blue kuksańca. - Bo całkiem rozmemłany się zrobisz.
- Nie martw się, Vanille - westchnął teatralnie i pogłaskał ją po głowie. - Gdy wrócimy na Rozdroże i będę mógł znów straszyć jego lokatorów, szybko stanę się taki jak zawsze.
- A tak właściwie - Geddwyn podszedł do nich i pociągnął Vanny za pasmo włosów. - Wreszcie ci te loczki odrosły... Fajne rzeczy możnaby z nimi zrobić.
- Nie pozwól mu! - wykrzyknęłam dramatycznie. - On robi z cudzymi włosami naprawdę dziwne rzeczy!
- A może bym się skusiła - zamyśliła się.
- I do tego jakiś ekstra ciuch - dodał duch wody. - Żebyś przyciągała facetów swoim intrygującym wyglądem!
- To by ugodziło w dumę Andrei... Zresztą czy ja muszę przyciągać facetów?
- Niby nie musisz, ale możesz - unał. - A kiedy Miya zobaczy, może poczuje się zazdrosna i też zechce?
- Wchodzę w to - uśmiechnęła się Vanny szeroko.
- Dobra, mogę wam udostępnić Szafę - mruknęłam. - Ale do niczego więcej się nie poczuwam, nie myślcie sobie!
- Nie zarzekaj się tak, bo potem będziesz sobie wypominać.
- No i tyle zachwycania się jesienią - rzekł w przestrzeń Blue.
- Nie martw się, nudzić się nie będziesz - Geddwyn klepnął go w ramię. - Bo będziesz jury.
Blue zadumał się na chwilę, a potem posłał nam niespodziewanie wredny uśmiech.
- Ja też w to wchodzę.
- No. A na koniec zrobimy wam zdjęcia i sprzedamy je prasie.
Tenari radośnie zaczął obrzucać nas liśćmi.